Przed siebie, byle dalej! | 2012.03.28 Valladolid
Następnie taksówką za 50 pestek (Nina: ha! Podobno miało być za 60, ale skoro pan taksówkarz chciał 50 to nikt z nim w górę nie będzie się targował) pojechaliśmy do cenoty. Współtuptusie marudzili, że gorsza jest od poprzedniej, ale mi się bardziej podobała:
Schodziło się ze 20-30 metrów w głąb ziemi, gdzie była wielka komora, w środku wypełniona wodą. A na szczycie otwór, przez który wpadało słońce. Niestety aparat wyciągnąłem dopiero po wyjściu z wody i wstrętne słońce nie wpadało już do środka. To są właśne te chwile, gdzie człowiek żałuje, że mógł zrobić zdjęcie… bo następnego takiego nie zrobi.
Woda była chłodna, ale orzeźwiająca. I pływały w niej sumiki, część takich idealnych na patelnię. Wyszliśmy i Michał dorwał się do kokosa. Za 20 pestek, czyli jakieś 5zł. Szału nie było, ale kiedyś kokosa piłem więc się spodziewałem. Ale kokos zaliczony. (Nina: generalnie kokosa udało się kupić za 3 podejściem. .Pierwsza próba była pod Coba – stwierdziliśmy, że jak wrócimy z oglądania ruinek to będzie fajnie napić się zimnego kokosa – jak wyszliśmy okazało się, że kokosy już się skończyły więc wypiliśmy sok z pomarańczy. Drugi raz na plaży – kosztował 40 i Michał tak długo się zastanawiał, że zaczęli zamykać bar i kokosy też się skończył. Tutaj też mieliśmy dylemat, bo może po wyjściu z cenoty już nie będzie?? Ale udało się, quest wykonany)
Wróciliśmy do Valladolid taksówką – pan nie był za szczęśliwy, ale skoro już zaczeliśmy się targować, to po co przepłacać? Szczególnie, że skoro w jedną stronę płaciliśmy 50, to w drugą nie będzie inaczej. Miasto Valladolid jest bardzo ładne. Jeszcze jakby było chłodniej, to byłoby fajniejsze. Spokojne, jak na Meksyk, malownicze.
Doszliśmy do mojego ulubionego miejsca. Katedry. Strasznie mi się klimat tego miejsca spodobał, niby nie jest strasznie stare, bo 16xx rok, ale naprawdę czuje się wiek i klimat miejsca.
Na podwórzu za kościołem leżały krzyże. Zapytałem kręcącego się po okolicach człowieka, czy są do tego co myślę – do pasji – i tak, na nich będą mężczyźni ukrzyżowani w Wielki Piątek, który będzie za tydzień. Mają ułatwienie, bo mają miejsce na nogi, ale i tak ciekawe…
Y
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze fabryczkę czekolady, gdzie próbowaliśmy czekolady w różnych postaciach jako półproduktu, a także już różnych smaków. I wypiliśmy zimą czekoladę z wodą, jak Majowie pili. Bardzo smaczne. Później przeszliśmy się na kolację do innej polecanej przez hostel knajpki – ale to Michał musi napisać – obiecał, że później (zapewne po powrocie) zrobi relację z całości jedzenia meksykańskiego.
Aqua fresca – to z przodu. Z pół litra za jakieś 4-5pln. Smaczne!
Moja zupa fasolowa z serem – taka nasza fasolka po bretońsku. Smaczne!
Moje tacos, które Michał wciągnął, bo myślał, że to jego. A jego tacos pan nie zapisał.
Wracając do hostelu, trafiliśmy jeszcze na wybory misek. Właściwie patrząc na wiek, to miseczek lub naparstków… Wcześniej tańce jakieś były, ale na finał trafiliśmy jakieś szarfy, dekoracje, wizyty w zakładach pracy…
Jeszcze tylko buzi w parku i spać…
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
No comment yet, add your voice below!