Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-09 Guanajuato
Z dworca autobusowego udaliśmy się do hostelu. Co prawda nie do tego, który wybraliśmy, bo tam nie dało się ponoć dojechać, ale jakiegoś innego. W LP opisanego jako extreme basic. I taki właśnie było (Nina: niby łóżka były, ale nie wiem kiedy zmieniana pościel, łazienka taka, że zrobiliśmy sobie dzień brudasa, a co do kuchni to meksykańskim zwyczajem zjedliśmy na mieście) (Adam: a od razu krzyczałem, że się rozpasałem i w noclegowni dla bezdomnych nie chce sypiać! To nie, nikt mnie nie słuchał). Miejsce w dormitorium na 9 osób było po bodaj 120 peso.
Guanajuato jest bardzo fajną miejscowością. +10 do fajności dodaje jej fakt, że jest starą górniczą miejscowością, przerytą podziemnymi korytarzami. Tak naprawdę, to pod miastem znajduje się pewnie tyle samo ulic, co na powierzchni, przynajmniej w rejonie historycznego centrum miasta. Można wejść pod ziemię i z godzinę nie wychodzić. Pod ziemią są skrzyżowania, rozjazdy, parkingi – słowem świetny kopalniany klimat.
Na powierzchni zaś klimat też jest ciekawy. Wąskie uliczki, drogi górę, w dół – idziesz i nie wiesz, gdzie wyjdziesz. Domy są bardzo kolorowe, umieszczone na wzgórzach – co powoduje, że użyję znów słowa które używam tu bardzo często – malownicze miejsce.
Jako, że nie mamy za wiele czasu na zwiedzenie miasta, zakupiliśmy za 120 peso wycieczkę objazdową (Nina: i ja ją wynalazłam, znaczy się wycieczkowy kiosk. Sama wycieczka zawierała atrakcje, które chcieliśmy odwiedzić i biorąc pod uwagę ilość czasu, które musielibyśmy poświęcić, żeby znaleźć transport itp. bardziej opłacało się zainwestować w wycieczkę. Szkoda, że nie rozumiemy po hiszpańsku, gdyż wycieczka była z przewodnikiem, który mówił dużo. I być może ciekawie) (Adam: A kto to wymyślił? Komu pokłony oddawać? No? No? Ani słowa o mnie, jak zwykle!) . Zostaliśmy najpierw zabrani busikiem (ze standardowym poślizgiem 45 minut) do muzeum mumii
Ponad wiek temu mieszkańcy Guanajuato odkryli, że w ziemi znajdują się zakonserwowane ciała. Czy to za sprawą wysokości, czy też suchego klimatu, który wysuszał ciała, możemy teraz podziwiać prawdziwe mumie. Muzeum jest dość makabryczne, nie polecam go osobom o słabych nerwach, szczególne wrażenie robią mumie dzieci. Mumie dorosłych też potrafią wzbudzić lęk, strach, obrzydzenie. Oczywiście, jeśli ktoś jest bardziej delikatny. Za sprawą mieszkańców Meksyku, w muzeum panuje atmosfera prawie fiesty – dzieci biegają, dorośli śmieją się, robią sobie zdjęcia mumiami. Jakoś tak… śmierć zostaje oswojona. Nawet Nina, która twierdziła, że będą jej się śniły, nie krzyczała później w nocy (Nina: chcąc prowadzić odpowiedzialną turystykę chłopaki grzecznie przeczytali, czego nie wolno robić w muzeum. Nie wolno fotografować. W związku z tym pochowaliśmy swoje aparaty i poszliśmy zwiedzać. Okazało się, że Meksykanie mają w d… zasady i robią zdjęcia wszystkiemu co się rusza i nie rusza, czyli mumiom. Z fleszem również. W związku z tym też pstryknęliśmy kilka fotek. Bez flesza) (Adam: w sumie warto zauważyć, że większość starszego pokolenia, w szczególności żeńska część społeczeństwa meksykańskiego, od mumii różni się w sposób znaczny).
Następnie zostaliśmy zabrani do kopalni srebra Valenciana, gdzie za 35 peso zeszliśmy na dół piechotą, zwiedziliśmy i wyszliśmy. Wszystko w niecałe 30 minut (Nina: oczywiście był też górniczy przewodnik, który nie mówił po angielsku. Towarzystwo zapytało się, czy umiemy po angielsku, na naszą odpowiedzieć – tak – myśleliśmy, że będą nam tłumaczyć. Owszem tłumaczyli: hand work, silver, gold. Mogli sobie darować.) (Adam: ludzie chcieli być mili, a ta marudzi. Zero uprzejmości. może to dlatego, że jest gnomem i jak dla gnoma za płytko jeszcze zeszliśmy). Po Wieliczce i kopalni GIODO, gdzie nas Lipki zabrały, ta była jakaś taka… mała, płytka… jak jakaś głębsza piwniczka na wino.
Oczywiście zostaliśmy też zaciągnięci do sklepu, by zakupić pamiątki, w ramach promocji „tylko dziś, specjalna cena dla Ciebie!”. Nie z nami takie numery – po Indiach to my ich możemy handlu uczyć… Więc wyszliśmy na zewnątrz i oglądaliśmy bardzo miły kościółek.
Obok było jeszcze muzeum tortur, ale ja już tyle takich widziałem, że nie chciało mi się wchodzić. Reszta wycieczki też nie była zainteresowana. Następnie jeszcze jeden sklepik, tym razem ze słodyczami i znów zostali bidulki zignorowani.
Po tym zostaliśmy zawiezieni na punkt widokowy.
Punkt widokowy był fajny. Wiało, padało, ale widok był super. Właśnie deszcz spowodował, że zebraliśmy się w drogę powrotną. Jeszcze tylko objazd podziemnymi drogami (doczytałem, że to są koryta rzeki, które po postawieniu tamy zostały przekształcone w ulice) i zostaliśmy wysadzeni niedaleko hostelu.
Zjedliśmy kolacyjkę pod drzewem (i parasolem, bo padało). Ninusiowi zachciało się zupy azteckiej i dostała taką, że uszkami Jej szło. Noskiem też. I pociła się, choć dość chłodno było (Nina: ale zjadłam! Zamówiłam też czekoladę, ale po smaku zgadywałabym, że to raczej nesquik. Zdjęć nie ma bo byliśmy głodni). Moja zupa kukurydziana była smaczna, aczkolwiek smakowała trochę jak zupa mleczna z płatkami kukurydzianymi, rozmemłanymi. Poszliśmy do hostelu i prawie grzecznie poszliśmy spaci.
[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
No comment yet, add your voice below!