2013 Indonezja2023-10-23T21:28:31+01:00

Indonezja – Dzień VI Bromo

Teraz Nina poszła w ślady Lipka i mając czas napisała relację z kolejnego dnia. To bardzo fajnie, że jestem odciążany, mam nadzieję tylko, że nie były to próby ostatnie…

Nina:
Budzik był nastawiony na 3.35 ale już 25 po obudziło nas walenie w drzwi. Znaczy się pobudka. Lekko nieprzytomni, po 3 godzinach snu zebraliśmy się przed hostelem

Jakich 3? Myślę, że udało mi się zasnąć może na godzinę. Jednak nie było tak źle – problem tylko z tym, że w pokojach było chyba zimniej niż na zewnątrz.

Adam, Wyjazdowo.com

Mi nie udało się zasnąć w ogóle, co jest dość dziwne zważywszy moją śpiochowatość.

Iwona

Nasza wycieczka obejmowała wjazd jeepem na punkt widokowy – z którego będziemy podziwiali wschodzące słońce nad Semeru i Bromo, następnie zjazd na dół i podjechanie pod Bromo, na który zamierzaliśmy się dzielnie wspiąć bez wspomagaczy typu podjazd na koniku oraz powrót do hostelu. Czekał na nas niebieski jeep

Zielony… kobieto, zielony…
Adam, Wyjazdowo.com

– Michał usiadł z przodu a nasza czwórka z tyłu. Przy wjeździe do parku Michał machnął biletami i zostaliśmy wpuszczeni. Do tej pory nie udało nam się rozszyfrować tych biletów – dostaliśmy 4 bilety po 20.000Rp, 2 po 5.000Rp oraz 2 po 3.000Rp. Jakby nie liczył 100.000Rp to nie daje. Jednakże trzeba przyznać Eljasowi i jego kumplom, że żadnych problemów z tym nie było.

Za oknami ciemno, jeepem rzuca na wszystkie strony. Jeśli ktoś liczył, że uda mu się kapkę zdrzemnąć to się grubo pomylił. Jednakże trzeba przyznać kierowcy, że przy większych dołkach i górkach zwalniał. Początkowo jechaliśmy po asfalcie, który skończył się po wyjeździe z wioski i następnie radośnie poginaliśmy po piaskach. Myślę, że zabawa byłaby lepsza, gdyby można było wypożyczyć … i samemu pokonać ten odcinek trasy. Następnie pojawił się asfalt i czekała nas jeszcze ok. 30 min. wspinaczka w górę, momentami pewnie ponad 30% nachylenia, jednak nasz kierowca nie pierwszy raz robił tą trasę, więc bez problemu dotarliśmy na górę

W czasie podjazdu czasem widać było sznur świateł sunących przez pustynię – wyglądało to obłędnie – jak karawana. Dodatkowo w czasie przejazdu co jakiś czas pojawiały się minitornada –  devil dusty – największe chyba na jakieś 4 metry średnicy
Adam, Wyjazdowo.com

Na górze otrzymaliśmy przykazanie, aby zapamiętać numer rejestracyjny samochodu, bo gdy zejdziemy będzie tu mnóstwo innych jeepów. Przykazanie numer 2 – mamy być na dole o 6. Ponieważ jeszcze nie było 5, mieliśmy mnóstwo czasu. Po drodze oferowano nam sprzedaż czapek i rękawiczek oraz wynajęcie kurtek czy płaszczy. Ponieważ Lipki są ze Śląska, gdzie oszczędność jest uznawana za zaletę pierwszej klasy, byli zaopatrzeni w długie spodnie, bluzki, polarki i kurtki. My nie byliśmy gorsi i również takowe ubiory posiadaliśmy

Wszyscy straszyli, że będzie zimno. Było chłodno, ale nie zimno. Wystarczy dobry polar, chusta na głowę, a jeśli ktoś robi zdjęcia – to jakieś lekkie rękawiczki. Długie spodnie też mile widziane. Zresztą, nie można spodziewać się za wielkich upałów po nocy na 3000 metrów.

Adam, Wyjazdowo.com

Po drodze otwierały się sklepiki z kawą, herbatą, zupkami chińskimi i innymi badziewiakami, które zwykle są sprzedawane w takich miejscach oraz rozkładały się kramiki z pieczoną kukurydzą czy szaszłykami. Do punktu widokowego jest jakieś 10 min. piechotką pod górkę, a samo miejsce ma kształt amfiteatru otoczonego barierką. Dotarliśmy na górę, a na górce… no cóż Jaga i Łukasz uprzedzali nas, że będzie dużo ludzi jednakże zakładali, że to dlatego, że byli w weekend. No więc to był piątek a ludzi było tyle, że dopchanie się do barierek wymagało sprytu i było nie lada osiągnięciem. Podziwianie widoków rozpoczęliśmy od paru zdjęć księżyca, który bardzo fotogenicznie się prezentował, a następnie po powoli pojawiającej się czerwonej łunie Grześ zlokalizował stronę świata, po której miało pojawić się słońce. Jakimś psim swędem Iwonie i Adamowi udało się dostać do wyżej wymienionych barierek natomiast Michał zawędrował kawałek wyżej, gdzie był podobno lepszy widok

Bo trzeba mieć skill, a nie tylko napasiony brzuszek.

Adam, Wyjazdowo.com

Wschód słońca był prześliczny, trochę ładniejszy niż parę dni temu. Zresztą niech zdjęcia obok powiedzą za siebie.

Oprócz wschodu słońca mieliśmy okazje podziwiać rasę skośną (niestety bliżej nieokreślonej narodowości) robiącą sobie zdjęcia w okularach przeciwsłonecznych (część męska) oraz okularach przeciwsłonecznych i z „dzióbkiem” (część żeńska). Większość ludzi paradowała w czapkach, szalikach, rękawiczkach i wypożyczonych płaszczo-kurtkach. Nas początkowa wspinaczka rozgrzała, później pojawił się lekki chłodek, jednakże nasze backpackerskie ciuchy dały radę. Ja na koniec chcąc zrobić panoramkę upuściłam zakrętkę do aparatu, która wylądowała jakieś 1,5m niżej, prawdopodobnie w krzakach. Mimo usilnego wypatrywania nie udało nam się jej dojrzeć, więc zrobiliśmy jeszcze okoliczny rekonesans czy uda się tam zejść w jakiś rozsądny sposób. Rozsądnie nie udało się, więc po kilkuminutowej dyskusji, podczas której deklarację zejścia na dół złożyłam ja i Grzesiek, Iwona przelazła pod barierką i zeskoczyła na dół

Świniaki. Mógłbym potem Ninie wygadywać to do końca życia, a tak, to mnie szybko zgasi, że jednak nic się nie stało.

Adam, Wyjazdowo.com

Zatyczka na szczęście nie potoczyła się daleko i po chwili Iwona triumfalnie wyłowiła ją z krzaków. Byłam tak szczęśliwa, że nawet nie wiem jak dostała się na górę. Pewnie to jakiś moonkinowy talent. W związku z tym Iwona została bohaterem tygodnia!

Oj tam, oj tam, jak usłyszałam o pomyśle, żeby olać zakrętkę i wyobraziłam sobie Adama paradującego z obiektywem owiniętym szmatką, to wolałam szybko zeskoczyć, a poza tym wcale wysoko nie było.

Iwona, Wyjazdowo.com

Do jeepa dotarliśmy jeszcze przed 6, zlokalizowawszy go przedtem po numerze rejestracyjnym. Droga w dół była dużo ciekawsza, bo wreszcie było coś widać. Adam przyczepił Bartkowym przyczepiakiem kamerkę do maski samochodu i udało się nakręcić całkiem fajny filmik.

Jeep podrzucił nas pod miejsce startowe wspinaczki na Bromo i dowiedzieliśmy się, że mamy wrócić na 8.00. Co prawda wczoraj było powiedziane, że do 8.30 ale jak tu kłócić się z kimś, kto kompletnie cię nie rozumie? 

Uznaliśmy, że po co się spinać – wrócimy o tej, o której wrócimy.
Adam, Wyjazdowo.com

Ponieważ było jeszcze porządnie przed 7 uznaliśmy, że dla takich trekkingowców jak my (nawet ja i Adam) powinno wystarczyć czasu. Po drodze pojawiły się następujące atrakcje: wiatr niosący pył wulkaniczny, panowie proponujący podwózkę konikiem (od połowy drogi 40.000Rp)

Jest na tyle blisko, że jedyny sens konika, to atrakcja jazdy konnej. Do schodów wulkanu jest może z 1,5 km po płaskim i z 300m pod górę.

Adam, Wyjazdowo.com

Bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, udzielenie wywiadu dziewczynkom, które uczyły się angielskiego

Nieważna płeć rozmówcy, zawsze zaczyna się Hi mister!

Adam, Wyjazdowo.com

wiatr niosący pył wulkaniczny, bardzo ładne widoki, wiatr niosący pył wulkaniczny, sympatyczna dwójka Polaków, której pstryknęłam dwa zdjęcia, wiatr niosący pył wulkaniczny, schody na górę oraz mnóstwo wiatru niosącego pył

Nina nie wspomniała chyba o wietrze niosącym pył wulkaniczny i wciskającym się wszędzie, gdzie się dało.

Adam, Wyjazdowo.com

Na górze widoki były jeszcze ładniejsze, jednak na mnie większe wrażenie zrobiła pustynia otaczająca wulkan niż widok karteru. Oczywiście krater też był ładny ale spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego. Tak wiem, w miejsca gdzie płynie lawa ludzi nie wpuszczają. Na górze zaliczyliśmy kolejne fotki z miejscowymi, a nasi wyprawowi fotografowie pstryknęli kolejne 500 fotek.

Zejście na dół było oczywiście dużo łatwiejsze niż wejście. Michałowi udało się wypatrzyć boczną ścieżkę, dzięki czemu udało się skipnąć trochę trashu (w wolnym tłumaczeniu dla niewciągniętych w gry komputerowe: ominąć spory tłum z końmi). Jeep oczywiście stał w innym miejscu niż go zostawiliśmy, ale numery rejestracyjne (N 469 NN) pomogły w identyfikacji.

Pod hostelem wylądowaliśmy przed 8.30 i odkryliśmy, że na dworze jest cieplej niż w pokojach. Drugie odkrycie polegało na stwierdzeniu, że pył mamy wszędzie – pod powiekami, na twarzy, we włosach, w butach, a Adam nawet w nosie. Została zarządzona kąpiel – zgodnie z obietnicą była ciepła woda. Oczywiście z zaplanowanego czasu po 5 min. na osobę udało się wyrobić tylko mi, Adamowi i Michałowi, no ale Lipki nie mają tylu krągłości co my, w związku z tym więcej czasu zajęło im wypłukiwanie pyłu z różnych zagłębień.

Ze szczególnym uwzględnieniem zagłębień we włosach ;) 

Iwona

Podczas pakowania Lipek rzucał niewybrednymi słowami w stronę swojego plecaka ale nie wtrącaliśmy się uznając, że skoro tak obraża suwaki to pewnie ma rację

Bo Lipek ma plecak z żywymi suwaczkami. To zasunie, tu wylezie bokiem, tu się schowa. To zły plecak jest!

Adam, Wyjazdowo.com

Ponieważ w międzyczasie zrobiło się już całkiem ciepło (ale wciąż zimno dla Indonezyjczyków) elementy na długi rękaw i nogawkę zostały wymienione na krótsze wersje, a ręczniki zostały podsuszone. Iwona: jak wymaszerowałam przed hostel w krótkich spodenkach, koszulce i sandałach, a na domiar złego z mokrymi włosami, to Eljas siedzący na ławeczce, w najprawdopodobniej puchowej kurtce i długich spodniach spoglądał ze zgrozą, a nawet próbował zadać pytanie na ten temat we wspólnej mowie. 

Wyruszyliśmy w drogę do Kawah Ijen.

Śniadanie postanowiliśmy zjeść w Probolinggo, co zostało zakomunikowane kierowcy. Po 20 min. podziwiania widoków cała wycieczka spała posapując radośnie. Jednak to już nie te lata, że człowiek mógł farmić cały dzień i pół nocy, przespać się kilka godzin i rano od nowa, bo trzeba wbić level. Przebudziliśmy się po jakiejś godzinie czy dwóch, a tu jedziemy i jedziemy, a śniadanka jak nie było tak nie ma. W związku z tym zostało przypomniane kierowcy, że śniadanko! I po chwili zatrzymaliśmy się koło jakiejś przydrożnej restauracji. W orszaku obejmującym Eljasa, kelnera, drugiego kelnera i pomocnika kelnera zostaliśmy doprowadzeni do całkiem sympatycznej altanki na wodzie

Wodobłoto, ale klimat knajpy w lesie/zaroślach mangrowych był rewelacyjny.

Adam, Wyjazdowo.com

Muzyka została przyciszona, menu przyniesione i cały orszak zaczął wpatrywać się w nas oczekując na złożenie zamówienia. Nie takie numery z nami. Menu zostało całe przeczytane i omówione. Michał usiłował dowiedzieć się o skład tajemniczego dania o nazwie „tamie tjap jay” jednakże wymienienie składników dania przerosło naszego kierowcę – Michał postanowił zaryzykować. Chlupiąca woda pod stopami pozwoliła mniemać, że ryby będą świeże w związku z tym Iwona oczywiście zamówiła rybę. Adam kierując się chyba podobnym kryterium zaryzykował makaron z owocami morza. Ja i Grześ podjęliśmy rękawice i zamówiliśmy Java’s fried noodle. Kierowca i kelnerzy ulotnili się a Adam z Iwoną zaczęli pstrykać fotki, bo okolica była bardzo miła dla oczu. Niestety zdenerwowanie Grzesia na plecak trwało w dalszym ciągu, co skończyło się skasowaniem zdjęcia, na którym uwiecznił go Adam. Całkiem szybko pojawiły się nasze pomarańczowe soki oraz czekoladowy i karmelowy milk shake Lipków. Całkiem szybko również pojawiło się śniadanie… I tu pojawił się problem – najpierw na stół wjechała zupa, której nikt nie zamawiał, następnie Adam otrzymał swój makaron, który nie zawierał kompletnie owoców morza, natomiast ja dostałam makaron z krewetkami, gumowatymi dziwnymi kawałkami i mackami. Grzegorz nie otrzymał nic. Zdenerwowanie Grześka przeniosło się z plecaka na kelnera. Po powtórzeniu parę razy, że miał być jeszcze jeden makaron, kelner pokiwał głową i poszedł. Na szczęście po nie za długiej chwili przyniósł makaron, na nieszczęście był to makaron z owocami morza. W związku z tym śniadanie przebiegło w atmosferze gderania Lipka oraz wyławiania co ciekawszych okazów spod makaronu

Te smakowite kąski otrzymywałem ja, bo mi to nie przeszkadza.

Adam, Wyjazdowo.com

Nie pomogło proponowanie przez Iwonę spróbowania pysznej rybki, nie pomogło proponowanie, aby spróbował przepysznej rybnej zupki. Grzegorz rybom i rybopodobnym stworom powiedział stanowcze NIE! Nawet jego milk shake został nazwany oszukańczym! Po zjedzeniu 1/3 porcji uznaliśmy z Adamem, że wymieniamy się makaronami, dzięki czemu mój mąż stał się jeszcze bardziej ukochanym mężem, ponieważ do mojego makaronu kucharzowi wlało się o pół szklanki sosu sojowego za dużo

Wydrukuje to i powieszę w kuchni.

Adam, Wyjazdowo.com

Adaś dzielnie wciągnął cały za słony makaron i resztę macek, które zostawiłam. Michał był zadowolony ze swojego dania, jednakże prawie w ekstazę wprawiła go zupka i nawet nie przeszkodziło mu to, że Grzesiek kazał wrzucać mu do miseczki płetwy, które pływały w zupie. Iwona ze szczęściem wciamkała rybkę i dopchała się zupką. Jedyny nie pasujący akcent tworzył mruczący pod nosem Grześ oraz fakt, że postanowiłam spróbować małą papryczkę, która była ozdobą mojego talerza. Podobną zjadłą Michał i mówił, że była smaczna. Co mnie podkusiło, żeby ją spróbować? Pewnie jakiś jawajski diabeł, bo papryczka okazała się potwornie pikantna. Kolejnym niemiłym akcentem okazał się rachunek – niestety zupka kosztowała 50.000Rp, a do rachunku został doliczony tax. Całość 357.000Rp dała ok. 120zł czyli po 24zł/os. Jadaliśmy już smaczniej, taniej i to, co zamówiliśmy.

Dalsza podróż przebiegała ustalonym schematem, który polegał na naprzemiennym podziwianiu widoków i spaniu. Po drodze trafiliśmy na stację benzynową, na której udało się zatankować 15, a po potrząsaniu 18l diesla oraz zahaczyliśmy o market, gdzie Adam z Iwoną zakupili różnego rodzaju batoniki, picie i owocki. Owocki na rachunku nazywają się lengkeng bankok i kosztowały 28.900Rp. Do spożycia został wyciągnięty scyzoryk, którym z Michałem obieraliśmy je ze skórki. Następnie komplet owocki + scyzoryk zostały przekazane do Lipków a Ci po spróbowaniu przekazali Adamowi. Całość ubawiła strasznie Eljasa ponieważ okazało się, że wystarczy, że owocek zostanie ściśnięty i sam z siebie rozpęka się, dzięki czemu można dobrać się do niego bez użycia noża. Owocki jedzone szybszą metodą wzbudziły większe zainteresowanie i na wstępie wciągnęliśmy jakieś 1/3kg. W konsystencji podobne są do liczi natomiast mają posmak daktylowy. Iwona: owocki były bardzo smaczne, zwłaszcza że były przechowywane w lodówce w sklepie, co dodawało akcentu orzeźwiającego.

Po drodze mieliśmy odwiedzić jakąś plantację kawy jednak okazało się, że nasz zaplanowany nocleg – homestay Arabica – praktycznie położony jest na plantacji kawy. Do obejrzenia noclegu zostali wydelegowani Iwona i Adam – za pokoje – 2 i 3 osobowy z prywatnymi łazienkami z gorącą wodą, ze śniadankiem oraz powitalnym drinkiem usłyszeli 330.000Rp, co było na tyle atrakcyjną ceną, że ze szczęścia zapomnieli się dla przyzwoitości potargować. Eljas chciał podjechać pod budynek, w którym były pokoje, ale wytłumaczyliśmy mu, że nasze plecaki nie są ciężkie, ważą ok 10kg, na dowód czego Adam dał mu potrzymać swój. Jednak żywot kierowcy rozmiękcza – Eljas aż ugiął się pod Adama plecakiem.

Po zostawieniu w pokojach bagaży poszliśmy przespacerować się po okolicy w towarzystwie dwojga napotkanych w Arabice Polaków. Ponieważ było już po 16 to wiedzieliśmy, że spacer nie będzie długi, ale dwa dni jazdy samochodem spowodowały, że aż chciało się połazić. Ponadto wioska była bardzo urocza – po pierwsze ani ja ani Lipek nie mamy zasięgu, a po drugie przed każdym domkiem był mały ale bardzo porządnie utrzymany ogródek, w którym rosły warzywa oraz różnego rodzaju rośliny ozdobne. Na domkach wisiały doniczki z kwiatkami, a na całości aż przyjemnie było zawiesić oko. Po drodze widzieliśmy też plantację kawy, która niestety była jeszcze zielona. Do homestaya wróciliśmy po zachodzie słońca gonieni przez głos muezzina, któremu odpowiadała chyba cała wioska.

Mój wewnętrzny pasożyt domagał się kolacji więc usiedliśmy przy stoliku wymownie patrząc się na obsługę. Po jakiś 20 min. przyszła pani z zeszycikiem i łamanym angielskim wytłumaczyła, że do wyboru jest tylko bufet, który kosztuje 50.000Rp. Na bufet składa się 1 szklanka soku truskawkowego, miska ryżu, miska zupy, omlet, smażony makaron i kawałek kurczaka. Takich bufetów możemy zamówić dwa lub trzy na 5 osób. Zostały zamówione dwa. Sok okazał się z prawdziwych truskawek, a nie z jakiegoś dziwnego ekstraktu jak do tej pory w milk shake’u, makaron był bardzo smaczny, a zupa ewidentnie o smaku polskiej jarzynówki nie wzbudziła w nikim entuzjazmu. Grześ dopominał się powitalnego drinka – okazało się, że jest to kawa i herbata, które stały w wejściu do części restauracyjnej. W trakcie przyszedł Eljas i zaproponował, żebyśmy następnego dnia ruszyli o 4 nad ranem. Wycieczka zbuntowała się – nie po to jesteśmy na wakacjach, żeby codziennie wstawać o 3! Wyjedziemy o 5. Przy zamawianiu śniadania okazało się, że możemy je dostać w papierowych torebkach na wynos, co pozwoliło wydłużyć czas snu do 4.30. Jeszcze kąpiel w naprawdę ciepłej wodzie, wypłukanie resztek wulkanicznego pyłu i lulu.

Zanim ja i Adam dopchaliśmy się do pryszniców – tzn. każdy do swojego, żeby nie było plotek :) – pod prysznicem była już tylko naprawdę zimna woda, co w okolicach górzystych nawet w Indonezji nie jest przyjemne. Wrzuciłam więc na siebie co tam znalazłam pod ręką i przyprowadziłam pana z obsługi, który najpierw pomajstrował przy piecyku, a potem włączył jakiś dodatkowy generator i woda zaczęła lecieć gorąca.

Iwona

Zasypiając słyszałam jak Adam jeszcze miotał się podłączając do prądu lapka, następnie do lapka mojego telefonu, ładowarki do baterii kamerki, ładowarki do baterii aparatu, Michała mp3 oraz całej bliżej nieokreślonej aparatury, która jest nam niezbędna do tego by tworzyć tak wspaniałe zdjęcia jakie macie szansę oglądać i tak ciekawy blog jaki macie okazję czytać ;) (z 10 kilo plecaka, ubrań jest może ze 4 kilo. Reszta to kable, kabelki, wtyczki, ładowarki i inne cusie. No i jeszcze 6 kilo bagażu podręcznego – ze sprzętem foto. I to wszystko amatorsko… )

By |2013-04-26|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień VII Kawah Ijen

Nie ma to jak wakacje. Kolejny dzień wstaliśmy o pogańskiej godzinie. 4:30 To idealny czas, by w wakacje zerwać się z łóżka i iść gdzieś na koniec świata. W sumie dobrze, że nie byłem do końca świadom tego, na co się porywam, bo zapewne nie wyrwaliby mnie spod kocyka traktorem. Wstaliśmy i jak szczenięta, prawie nie otwierając oczu, spakowaliśmy się i załadowaliśmy do busa. Jeszcze dostaliśmy woreczek ze śniadaniem (mikrobułeczka słodka i coś wielkości połowy bułki, posypane serem żółtopodobnym).
Droga z plantacji do punktu desantu trwała jakieś 30 minut. Dojechaliśmy i dostaliśmy azymut – tam! Co było robić, poszliśmy. Droga była dość szeroka, kamienisto-pyłowa, szło się całkiem nieźle. Drogą szli w górę pracownicy z pustymi koszami, więc wiedzieliśmy, że mamy dobry kierunek. Po jakichś 500 metrach wpadłem w poślizg na sypkiej nawierzchni i spotkałem się z matką. Ziemią. Twarda jakaś. Na szczęście pośladki mam miękkie, więc źle nie było. Poszliśmy kawałek dalej i zobaczyliśmy pierwszych ludzi schodzących z góry z koszami żółtej skały. Wyglądały na ciężkie. Ludzie szli, śmiesznie stawiając stopy, podskakując… Ale jestem przekonany, że był to optymalny sposób zejścia, gdyż w koszach było od 60 do 100kg… A oni jednak chyba wiedzą co robią. Przed pierwszym ostrzejszym podejściem pożegnaliśmy się z Niną – jeszcze w Polsce ustaliliśmy, że jeśli podejście będzie trudne, to zrezygnuje – szczególnie, że opary siarki do zdrowych nie należą, a ona ze swoimi problemami oddechowymi zasapałaby się jak nasz kotek po 10 sec zabawy.

2023.10.22

Teraz możemy się przyznać. Gdy byliśmy w Indonezji i pisaliśmy relację, nikt poza osobami na wyjeździe nie wiedział, że Nina jest w 4 miesiącu ciąży. Żeby nie martwić rodziny bardziej niż to niezbędne, nie powiedzieliśmy nikomu. Stąd też decyzja, żeby nie pchała się do wulkanu bo siarką już mocno jechało. Krzyś urodził się zdrowy i teraz jeździ z nami na wszystkie wyjazdy :)

Adam, Wyjazdowo.com

Dostała buzi i obiecała być grzeczna (dzięki temu czytaliście relację z dnia poprzedniego, gdyż powstała gdy czekała na mnie, jak prawdziwa kochająca żona). Podejście było męczące. Znaczy dla zaprawionych górali zapewne nie, ale dla mnie Krupówki to nie były. Momentami szedłem 100m i zatrzymywałem się dla złapania oddechu. Ale, że mam średnią kondycję, nie jestem jakimś wyznacznikiem. Po mniej więcej subiektywnym tysiącu latach podejścia, dotarliśmy do punktu ważenia siarki (to jest jakieś 3 km od rozpoczęcia trekkingu, a mi zajęło to około godziny. Spotkałem tam Lipków, których puściłem przodem, do przecierania szlaku. Lipek odszczekał, że podejście jest łatwe – stwierdził, że jednak są dość ostre podejścia. Spadł mi kawał kamienia (albo siarki) z serca.

 Wydaje mi się, że do punktu ważenia jest jakieś dwa kilometry. Miałem na endomondo workout – ale w oparach siarki GPS chyba zgłupiał Podejście proste, bez niebezpieczeństw, ale momentami jest strome. Mimo wszystko sugeruję wyjść jak najwcześniej, bo im później, tym bardziej będzie doskwierał upał.

Lipek

Do punktu ważenia schodzą pracownicy z koszami siarki, podwieszają kosze na wadze i patrzą, ile zarobią… dziennie podobno są w stanie zarobić do 20$… przy 2-4 kursach, a każdy minimum 60 kilo.

Do nas dotarła informacja, że 7 dolarów dziennie.

Iwona

Nie zazdroszczę. W międzyczasie dotarł do nas Michał. Podziwialiśmy figurki Hello Kitty z siarki. Muszą cieszyć się ogromnym powodzeniem, bo Japończyków i podobnych narodów wchodziło sporo. Zresztą – oni od początku wchodzili w maseczkach na twarzy… Nie wiem jak im, ale mi przeszkadzałoby to oddychać. Ale może Japończycy nie oddychają, żywią się jin, jang, chi, energią kosmosu i hello kitty? Ruszyliśmy dalej, pomni napisu, że idziemy na własną odpowiedzialność. I co dziwne – droga była naprawdę łatwa, prawie płaska – wręcz luksusowa. Tak mogę po górach chodzić.

Tak to zwykle bywa w górach – jak już się wejdzie wysoko, to zwykle chodzi się łatwo po graniach. Chyba, że jest to Orła Perć :) 

Lipek

Po jakimś kilometrze doszliśmy do szczytu wulkanu, z którego wydobywały się kłęby siarczanego dymu. Wchodząc na górę, postanowiłem sobie, że nie jestem tak pokopany w głowę jak Lipki i nie schodzę w dół. Jednak widać mało tlenu w powietrzu, opary siarki albo inne rzeczy spowodowały spięcie w moich dwóch szarych komórkach i zamiast sygnału STOP, wydały rozkaz IDŹ (Michał okazał się bardziej inteligentną jednostką ludzką i postanowił posiedzieć na szczycie). 

Droga w dół biegła dość stromo, kamienie były dość luźne, więc trzeba było uważać, by nie znaleźć się kilkaset metrów niżej w tempie uznawanym za zbyt szybkie. I średnio bezpieczne. I głową w dół. Ogólnie idąc za jasnego – nie ma potrzeby brania przewodnika – droga jest prosta i ciężko zboczyć. Znaczy da się, jak ktoś się bardzo upiera, ale nie piszemy do ludzi, którzy potrafią okopać się w wodzie i wywrócić hełm na lewą stronę. Idąc w dół dość szybko uznałem, że chustę (buff), którą miałem na głowie, lepiej zsunąć na twarz. Nie dość, że doda to mi uroku, to jeszcze łatwiej oddychać. Schodząc nie widzieliśmy jeziora – zasłaniały je opary. Cały czas mijaliśmy wchodzących ludzi z siarką. PRZE-CHLA-PA-NE. Jeśli ktoś będzie mi marudził, że ma ciężką pracę – zaproszę go do Kawah Ijen. Myślę, że każdy przyzna, że jego praca jest łatwa, przyjemna, użytkownicy/klienci mili i przyjaźni.

Po jakichś kolejnych pięciuset latach (albo 30 minutach) doszliśmy do dolnego obozu. Opary siarki gryzły w oczy, ale nie było tak źle, jak się spodziewałem. Nawet powiem więcej, pojawiło się słońce i zaczęło prześwitywać jezioro. Podeszliśmy ostatnie może ze 100 metrów do jeziora, gdy nagle nadeszła kolejna fala dymu, największa ze wszystkich dotychczasowych. Najprawdopodobniej zalany wodą został duży fragment siarki. Momentalnie straciliśmy wizję, fonię i oddech.

Widoczność była na 10-20 cm, oczy wypalało do pięt, płuca paliły żywym ogniem. W powietrzu nie było tlenu, tylko siarka. Iwonę wyprowadzili za łokieć górnicy, mnie popchnął jeden z nich w górę, Lipek będący najbliżej tego wszystkiego – dostał takiego pędu, jakby się kocimiętki nażarł. Kompletnie bez udziału świadomości wróciliśmy się dobre 100 m – nawet nie zarejestrowałem przejścia przez dolny obóz. Dopiero przy gorącym źródełku udało nam się złapać oddech, otworzyć zapłakane oczęta (cfaniakoLipki miały soczewki, to ich tak nie piekło), odsunąć od ust zaplute chusty.

Przyznam, że to było ekstremalne – nie jestem w stanie wyobrazić sobie, że ktoś w takich warunkach spędza kilka godzin dziennie, ciężko pracując. Nie jestem i już. Mimo, iż to widziałem, nie mieści się to w głowie. Zdaję sobie sprawę, że pracując tam zarabiają więcej niż zarobiliby gdzie indziej – nie zmienia to jednak faktu, że praca jest ekstremalnie ciężka. Dobre 10 minut dochodziliśmy do siebie. Dunka, która schodziła z przewodnikiem, który też i nas wyprowadził (chyba on, ale pewności nie mam), wręczyła mu zapłatę i szybkim truchtem pobiegła na górę. Przynajmniej na tyle, na ile była w stanie… Iwona żałowała, że przewodnik sobie poszedł, bo też w naszym imieniu by mu wręczyła podziękowanie. Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, aby wrócić na dół i zrobić jakieś zdjęcia, ale po przejściu 10 kroków i wpadnięciu w kolejną chmurę siarki, obie kuleczki w mózgu zgodnie się zderzyły i postanowiły, że ich przetrwanie jest ważniejsze niż jakieś zdjęcia i automatycznie przekonfigurowały mi trasę z W DÓŁ na WON W GÓRĘ, RAZ RAZ!

Tak, podziałało chyba jeszcze skuteczniej niż wybuch na Etnie, który zawrócił nas z niezbyt rozsądnego, choć fascynującego pomysłu dotarcia na szczyt. Tam nic nas nie bolało, choć podziałało na wyobraźnię. Tu, chociaż byliśmy tak blisko jeziora i kusiła nas perspektywa powtórnego podejścia, to płuca krzyczały NIE! na każdy następny opar, który do nas dochodził. Grzecznie więc zaczęliśmy wracać. 

Iwona

Byliśmy na samym dole… Ja jakieś 10-15m od jeziora i tyle samo od dymiących rur polewających siarkę wodą… Gdyby wiatr nie zawiał w naszą stronę, byłyby piękne zdjęcia. Myślę, że i tak mało ludzi tam dochodzi. Na szczęście górnicy to odpowiedzialni ludzie i we właściwym momencie dali sygnał do odwrotu, bo pierwszą moją myślą było przeczekać tą chmurę tak, jak poprzednie. Wyszedłem o własnych siłach, cudem trafiając na drewniany mostek i nie tracąc przytomności z braku tlenu. Po takiej akcji człowiek już nie ma ochoty próbować wejść jeszcze raz i dokończyć. Czy był to wipe na 1%? Może, ale swoje przeżyliśmy i zobaczyliśmy. Ja nie żałuję, warto było!

Lipek

W górę łatwo się nie szło. Po tej przygodzie na dole, mięśnie sił nie miały i jakoś mimo rozkazu kuleczek, były oporne. Po podejściu ze 100 m zjadłem bułeczkę i zrobiło się lepiej. Jednak wchodzenie było ciężkie. I gdy się podnosiło głowę w górę, widziało się słońce… jako bladą plamę… a szczytu wulkanu wcale. Koniec końców, dotarłem na górę i nie zastałem Michała. Albo się stoczył, albo zasnął i się stoczył, albo się potknął i stoczył, albo zszedł – ale i tak Lipek by określi, że nie zszedł, tylko się stoczył. W takim razie, nie czekając na Lipków, potruchtałem raźnie w stronę auta, gdzie powinna czekać na mnie moja ukochana żona.

Zapomniałeś dodać, że w czasie powrotu natura okazała się na tyle łaskawa, że opary odsłoniły krater, siarkę, jezioro w całej okazałości, i to w dodatku gdy byliśmy na punkcie widokowym w połowie trasy. Tym razem dech nam zaparło w piersiach z zupełnie innego powodu, a zdjęcia też będą piękne.

Lipek

Zejście zajęło nam jakieś 45 minut i było w miarę ok, pomijając ostre spadki, gdzie trzeba było bardzo uważać by nie wpaść w poślizg na sypkiej nawierzchni. Na dole, w knajpie czekała na mnie moja ukochana żona i szwagier (mniej ukochany), zajadający śniadanko, popijający herbatkę. Moje pierwsze słowa po zejściu, po ocenzurowaniu można było streścić „CO ZA BURACZANY ŁEB WYMYŚLIŁ WYCIECZKĘ W TAKIE MIEJSCE?”

A masz przy sobie lusterko?

Iwona

Na szczęście dostałem makaron i herbatę i mnie zatkało. Lipki dotarły za chwilę i ruszyliśmy w dalszą trasę.

Chylę czoła przed ludźmi tu pracującymi. Byłem w kopalni węgla podczas pracy, ale to, co tutaj się dzieje jest wprost niewyobrażalne. Nie wiem, na jakiej zasadzie oni tu pracują, kto im za to płaci. Dlaczego nie zrobią liny wyciągowej, zamiat taszczyć 80kg na plecach? Może w tym siarkowym klimacie taka lina też nie wytrzymałaby długo… A przy tych strasznych warunkach są stale uśmiechnięci i pomocni. Za swoje usługi nie oczekują sowitej zapłaty, chętnie pozwalają robić sobie zdjęcia nawet za 1000rpi, ciasteczko czy papierosa. Gorąco zachęcam wszystkich, którzy tu przybędą, aby robili to samo i wynagradzali ich w jakikolwiek sposób. Ich uśmiechy będą jeszcze szersze, a głupie parę złotych pozwoli im przeżyć kolejny, niewiarygodnie ciężki dzień.

Lipek
By |2013-04-27|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień VII Droga do Pemuteran

W jakiś bliżej nieokreślony sposób dotarliśmy na nadbrzeże. Nie pamiętam zbyt wiele z tego okresu. Możliwe, że spałem, albo zapadłem się w sobie, w swoją traumę. I jeszcze Lipek powiedział, że nie lubi, gdy mu mówię, że go nienawidzę (standardowy tekst przy górzystym terenie, gdzie mnie ktoś ciągnie).

No bo po co on to mówi, skoro i tak wszyscy wiedzą, że mu się podoba. 

Lipek

A uczucia trzeba uzewnętrzniać, bo człek może pęc. Albo pęknąć. Albo cokolwiek. Nie to nie, pęcne se sam, jak on taki jest. Dojechaliśmy do portu, zapłaciliśmy ostatnią część płatności za wycieczkę i Michał triumfalnie spojrzał na Lipka – nie zabili nas, było dobrze – więc o co było tak schizować? Grześ udał, że zapina plecak i jest tym śmiertelnie zajęty.

Przeprawa na Bali kosztowała nas po 6000 irs.

Dwa złote za prom… Nieźle! 

Lipek

Prom był duży, muzyka trululała, nawet tekst do śpiewania karaoke był. A zespoły jakie, a jakie teledyski! Nasze diskopolo sprzed 15 lat. I artyści, wystylizowani na światowe gwiazdy… Wypas.

Na Bali jednak humor klapł lekko. Autobusu brak, transportu brak. Na dworcu zaproponowali nam albo publicznego busa, który odjedzie jak się zapełni, zapewne za jakieś 3 tygodnie, albo prywatny transport za 300.000 (jakieś 100 pln). Nie ma mowy, mamy czas, czekamy na Bemo (lokalny busik – ichni standardowy środek transportu). Pan od prywatnego transportu zszedł do 150.000, niżej nie chciał. Poczekaliśmy sobie grzecznie z godzinę, ale nikt nie pojawił się na dworcu – zero chętnych by jechać gdziekolwiek. Z kierowcą busa wynegocjowaliśmy, że płacimy 150.000 i wiezie nas już teraz. Znaczy może nie z kierowcą, a z jakimś lokalesem, który robił za translator i zapewne dostał swoją dolę, ale jednak zostały nam tylko 2 tygodnie urlopu i perspektywa spędzenia ich na tym urokliwym dworcu autobusowym nie przekonała nas. Najlepsze, że targowaliśmy się zajadle, myśląc, ze do Pemuteran jest 12 km – okazało się, że jest 2 albo 3 razy dalej.

To prawda. Mapy Lonely Planet nigdy nie były najlepsze, ale te dla Indonezji już nie raz wprowadziły nas w błąd.

Lipek

Może to dlatego lokalesi niechętni byli do zejścia z ceny… Kurowozem na kołach pojechaliśmy w siną dal. Przez dziury w blachach, wyżarte korozją widać było asfalt pod nogami, ale jechaliśmy. I z sukcesem dojechaliśmy.

Wysiedliśmy pośrodku wioski i ekipa odpowiedzialna za rekonesans (Iwona, Michał i Adam) udała się na poszukiwanie noclegu. Trwało to z godzinę, albo półtorej i nie znaleźliśmy nic ciekawego, w rozsądnej cenie. Najtańsze były chyba 2 pokoje jadące wilgocią, 500 m od drogi, 1 km od plecaków, za 550.000. Wytargowaliśmy, że jeśli weźmiemy u właściciela snurklowanie, to zejdzie nam do 500.000 i da pokoje z klimą.

W tak zwanym międzyczasie zdążyliśmy z Niną kupić i wypić soczek, sprawdzić menu cafe naprzeciwko, pooglądać, jak pewna pani chodzi i rozstawia buddyjskie (?) kadzidełka na ulicy i przed sklepami oraz porozmawiać z panem, który miał uroczego małego pieska wożonego między nogami na skuterze. Dowiedzieliśmy się, że na Bali większość stanowią buddyści, którzy lubią wszelkie żywe istoty, a na Jawie mieszkają muzułmanie, dla których podobno psy to zwierzęta plugawe. 

Lipek

Po powrocie do Niny i Lipka zapytałem grzecznie i uprzejmie, czy może jednak nie warto dorzucić po 10 pln od osoby i w lepszych warunkach spędzić 2 dni… Chyba dopiero wtedy dotarł do wszystkich absurd sytuacji – nie zawsze musimy spać za grosze. Wobec tego Iwona i Lipek udali się w stronę bankomatu – bo rezerwy zostały tak uszczuplone, że ledwo na jakieś zakupy podstawowe starczyłoby, nie mówiąc o noclegu. Zaczepił ich człowiek przy jednym z hoteli, które odwiedziliśmy na początku, że ma pokoje. Tak, widzieliśmy, masz fajne pokoje, ale drogie i nie masz dla 5 osób. Pan powiedział, że on jest właścicielem i że można z nim ponegocjować, a co do pokoju to można dać materac…

Dostaliśmy taką cenę, że nie dyskutowaliśmy, tylko spakowaliśmy plecaki i podreptaliśmy szybko, by nikt nam nie zajął miejsca (od miejsca pobytu plecaków było to niecałe 100 m).

Nocleg jest w domkach, w ślicznym parku, jest basen, własne papaje do zjedzenia prosto z drzewa… Pokoje super czyste, ładne… a najlepsza jest łazienka. Otwiera się drzwi do łazienki, a tam prysznic, muszla, umywalka – na otwartym powietrzu (znaczy bez daszka, a nie bez ścian bocznych). Siedząc na sedesie można patrzeć w gwiazdy…

Łazienka zrobiła na mnie chyba najlepsze wrażenie, ale cały hotel jest fantastyczny. Zresztą sądzę, że jeszcze pojawi się w naszych relacjach, bo zarówno miejsce, jak i właściciel okazali się być więcej niż fantastyczni. Dość powiedzieć, że po zakwaterowaniu i prysznicu, a przed rejestracją, Suki (właściciel) podwiózł Iwonę do bankomatu tam i z powrotem na skuterze.

Lipek

Po prysznicu poszliśmy jeszcze na obiad. I przynieśli jako sugestię obiadu ogromną rybę – w sam raz na 3 osoby… Iwona uznała, że umarła i jest w raju.

Na koniec dnia jeszcze zorganizowaliśmy sobie na jutro trekking po parku i snurklowanie z łodzi. Dzień skończyliśmy na basenie, pod gwiazdami, pijąc rum jamajski z colą. Takie wakacje, to ja rozumiem. Nawet już trochę mniej nienawidzę Lipka, ale ćssiii, nie mówcie mu.

By |2013-04-27|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień VIII Pemuteran

Chciałbym napisać, że dziś się wyspaliśmy. Jeśli ktoś wysypia się do 6:30, to może i się wyspał. Dziś na 8:00 mamy zwiedzanie West Bali National Park. Po śniadaniu właściciel hotelu zawiózł nas na parking, gdzie spotkaliśmy naszego przewodnika. Dostaliśmy krem przeciw komarom (ładnie pachnący!) oraz wodę i rozpoczęliśmy zwiedzanie od nabrzeża. Zalewowe lasy mangrowe wyglądają z bliska całkiem fajnie, a wśród nich żyją stada zwierząt. Na nasz widok uciekła iguana, jakieś ptaki i jedyne co nie uciekło, to krab. Ale może dlatego, że już był zdechły. Po wodzie biegają śmieszne kijanki, które nasz przewodnik nazywał Mud Skipper. Może nie jakieś spektakularne, ale było ich na tyle dużo, że każdy z nas znalazł swoją własną do oglądania. W ziemi co chwilę widzieliśmy dziury, zastanawialiśmy się, czy to myszy czy inne paskudztwo – okazało się jednak, że to kraby robią sobie jamki, w których mieszkają. Zobaczyliśmy też z daleka poławiaczy pereł. Następnie opuściliśmy nabrzeże i powędrowaliśmy w stronę wzgórz. Po drodze, poza skromną ilością kwiatów, zapoznaliśmy się z mimozą. Strasznie wstydliwa bestia – gdy ja dotknąć, zamyka listki i udaje zwiędłą. Im dalej w las, tym więcej drzew. I cieplej, i wilgotniej. Zaczynamy płynąć potem. A potem wchodzimy na szczyt wzniesienia i oglądamy widok z góry. Wedle Lipka ładny, wedle mnie – japoński – takise. Wleźliśmy, popatrzyliśmy i poszliśmy w dół. Przeszliśmy niczym rącze łanie i łosie strumień, połaziliśmy pooglądaliśmy… Ogólnie fajnie, ale… nie podbiło serca mego. Jedyny ciekawszy kawałek był jak Nina wpadała do strumienia. Ciekawe czy na filmiku się nagrało. Interesujące było drzewo krokodyle

Albo jedno i drugie

Lipek

– z takimi naroślami na korze, jak skóra krokodyla. Kolejną rzeczą fajną były liany, które rosły na drzewie i powoli zaciskały się, zabijając swojego żywiciela. Trochę przejść pod przewalonymi drzewami, przeprawa pod połamanymi drzewami, przejście strumienia po drzewie. Tak bez jakieś nadmiernej ekscytacji. Zrobiliśmy w 2,5h około 5 kilometrów, byliśmy mokrzy i lekko zmęczeni. Dodatkowo pewne poczucie niedosytu nie pozwoliło nam być nadmiernie zadowolonymi. Na szczęście mieliśmy jeszcze na ten dzień plan! Wyprawa łodzią na rafę. Kolorową, albo koralową.

Albo jedno i drugie

Lipek

Zostaliśmy zawiezieni na brzeg morza, zapakowani do łodzi z dwójką Francuzów oraz naszym obiadem i popłynęliśmy przed siebie. Płynęliśmy ze 30 minut, na koniec dopłynąwszy do wyspy, przy której zacumowane było z 15 łodzi a w płytkiej, nieprzezroczystej wodzie taplał się tabun turystów. „O kurfa… ale będzie tragedia” – spojrzenie Michała i moje mówiło dokładnie to samo. Weszliśmy do wody, przepłynęliśmy kawałek i musieliśmy odszczekać wszystko. Zdecydowanie najładniejsza rafa jaką kiedykolwiek widziałem (nie to, żebym jakoś dużo raf widział – w sumie chyba jedynie w Meksyku). Kolorowe ryby, życie morskie… Przypomniało mi się ostrzeżenie Lipka, że jego kolega chciał zajumać kawałek korala i schował sobie w majtki. Po dotarciu do hotelu okazało się, że jest poparzony. I bardzo kurfamać dobrze. Psujom rafy mówimy nie i jak go zobaczymy, to mu to powiemy. Niech czuje się publicznie napiętnowany. Piękne rzeczy są od patrzenia, a nie chowania w majtki. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało… (L: zgadzam się – w biustonosze też się nie powinno chować pięknych rzeczy, tylko oglądać). Płynęliśmy nad uskokiem – robi wrażenie… żałowaliśmy z Niną, że nie wzięliśmy nurkowania – musiałoby być fantastyczne. Ale nie można zostawiać Lipków przy powierzchni, bo nie wiadomo, co w międzyczasie wymyślą. Jak znam Iwonę, to znów jakąś aktywność, chodzenie, zwiedzanie czy inną rzecz nie pozwalającą spokojnie spędzać urlopu. Po jakimś czasie wróciliśmy na łódź i zjedliśmy obiad. Byliśmy przekonani, że wracamy na ląd, gdy powiedziano nam, że płyniemy w kolejne miejsce. Rewelacja! Tu skakaliśmy do wody bezpośrednio z łodzi a łajba płynęła za nami z prądem. Było mniej ludzi, może odrobine słabsze widoki, ale też było super. Aczkolwiek wersje co się komu bardziej podobało, było mocno podzielone. W drodze powrotnej widzieliśmy łodzie z odświętnie ubranymi Balijczykami, płynącymi na wyspę, złożyć dary w świątyni.

Po powrocie do hotelu mieliśmy UWAGA!!! WOOOOLNE POPOŁUDNIE! Iwona nie przygotowała ani jednej aktywności. Pierwszy wolny czas od 8 dni. Po prawdzie nie wiedzieliśmy co z nim zrobić i poszliśmy spać. L: po pierwsze, nie wszyscy poszli spać. Na ten przykład ja nie poszedłem. Po drugie, była wymyślona aktywność przez Ninę – balijski masaż ciała. Niestety, połączenie wodnych sportów z klimatem równikowym w przypadku białych ludzi dość często kończy się tragicznie – poparzeniami słonecznymi. Jak zwykle osobą najbardziej „opaloną inaczej” byłem ja, ale Iwonie i Ninie też się dostało. Adam wprawdzie był troszkę różowy, ale on to nawet porządnie ponarzekać nie potrafi. Michał za to od razu nabiera rumieńców w kolorze mahoniowym, szczęściarz. Tak czy siak, masaż, jak sami widzicie a nawet czytacie odpadł). Obudziliśmy się na kolację, na którą znów dziewczynom pani pokazała świeżą rybę wielkości ¾ wieloryba. Oczywiście zaświeciły im się oczy i nie było dyskusji – biorą rybę. Lipek w ramach oszczędności, skoro ma rozrzutną żonę, zamówił sobie 2 tosty z owocami. Po obiadokolacji ja udałem się do łożnicy, kontynuować pisanie relacji, reszta wycieczki poszła zobaczyć morze w ciemności. Na szczęście przyszli przynosząc rum jamajski i coca-colę, więc przegrupowaliśmy się na basen popływać pod gwiazdami. To był dobry wieczór…Łyżka dziegciu w beczce miodu czyli wycieczka do West Bali National Park oczami Michała:

Jak Adam wcześniej nadmienił całość była podzielona na dwie cześć trekking i pływanko. Co do trekkingu to ograniczę się do kilku łagodniejszych zdań. Jakby ktoś nie wiedział co to trekking, to wytłumaczę. Jest to spacer lub wycieczka np.: po lesie lub górach. Postępująca amerykanizacja powoduje, że mamy trekkingi, kołczów, kejsy itp. Dobra, ale nie o tym. „Spacerek” rozpoczął się od oglądania wg założenia lasu namorzynowego, jednak chciałbym zaznaczyć, że ilość różnego rodzaju śmieci znajdujących się tam spowodowała, że był to las śmiecio-morzynowy. Prócz śmieci można tam było zobaczyć jakieś insekty i przez pół sekundy jakiegoś gada i krowę, która wg przewodnika była przeznaczona na mięso. Urzekający początek. Po 30 min spacerek przeniósł się na drugą stronę jezdni. Ładna jednopasmóweczka ciągnie się przez Park. Weszliśmy w las, dla podkręcenia blogaska możemy nazwać to dżunglą :] (L: to był las ;) ). Wydeptaną ścieżką poszliśmy eksplorować Bali. Mimo wczesnej godziny temperatura i wilgotność powietrza spowodowała, że lało się ze mnie maksymalnie. Skracając te bóle o „dżungli” powiem, że prócz 4 zajefajnych drzewek 2,5 h było żenującym spacerkiem w ekstremalnych warunkach dla BIAŁYCH. Nadmienię, że spotkanie pod koniec wycieczki małpy ożywiło ekipę, ale po lekkim zastanowieniu stwierdzam, że miejsce i czas był dokładnie wyreżyserowany. Dało się zauważyć, że na Bali małpy siedzą wprost przy drogach. Siedzą tam, bo coś do jedzenia spadnie z ciężarówki lub głupi turysta rzuci do jedzenia, więc zaplanowanie spotkania dla „przewodnika” było dziecinnie proste.

Pływanie: Tak, Michałek w swoim żywiole. Woda i słońce to coś co lubię najbardziej. Tak, jak Adaś opisał ludzi fpytkę. Tu też dało się zaobserwować duże ilość śmieci unoszące się na wodzie jednak mniej to kłuje w oczy jak się patrzy w dół ale świadomość pozostaje.

Pierwsza miejscówka obfitowała w fajne rybki a druga w bardzo ładne korale. Obydwie warte wydanych rupieci. Dodając jakieś jedzonko pomiędzy było FAJNIE. Właśnie płyniemy na Lombok a później kierunek Komodo. Wszyscy twierdzą, że tam będzie dużo nurkowania i lepsze rafy!!

By |2013-04-28|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień IX Pemuteran – Ubud

Plan na dziś – dostać się do Ubud. Alternatywny są dwie – albo kombinujemy lokalnym transportem (BEMO) do portu, potem do Denpasar a następnie do Ubud, albo weźmiemy coś prywatnego. Zwyciężyła opcja druga, z domieszką zwiedzania. Nasz szef hotelu zabrał nas do Ubud trasą widokową. Najpierw dotarliśmy do bardzo ładnej świątyni. Żeby nie było, w świątyni byliśmy koło 9, czyli koło 8 musieliśmy wyjechać, czyli koło 7 wstać. Jak na nas to prawie wieczorem. Świątynka była położona na kilku poziomach. Na najwyższym było coś, co przypomniało mi z lekka Borobudur. Tam też Michał zażyczył sobie zdjęcia w pozycji mnicha, albo kung-fu pandy. To wyszło o tyle dobrze, że dostaliśmy szmaty na zasłonięcie się – i Michał mógł od biedy za pandę uchodzić, nawet taką kung-fu.

Kolejnym etapem podróży było oglądanie tarasów ryżowych, ale z auta, gdyż nie bardzo dawało się zatrzymać. Po tych, które widzieliśmy w Chinach, nie robiły wrażenia. Ciekawostką jest to, że ryż tu sadzi się cały rok – na poletkach obok siebie może być ryż zdatny do zbioru, jak i młode rośliny.

A zbiera się jakieś trzy razy, wszystko zależy od ilości wody. 
Lipek

Dojechaliśmy do plantacji kawy. Pokazano nam luwaka – zwierzątko podobne do łasicy, które żywi się ziarnami kawy, ale nie trawi ich. Za to radośnie wydala bobki kawowe, które zbiera się, suszy, praży i sprzedaje za masakryczne pieniądze. Kilogram takiej kawy to bodaj 5000$. Dodatkowo oglądaliśmy, jak w przyrodzie rośnie trawa cytrynowa, imbir, goździki, wanilia, cynamon i hibiskus.

RANY BOSKIE zakochałem się w drzewie goździkowym. Po pierwsze, nie wiedziałem, że goździki rosną na drzewie, a po drugie liście tego drzewa pachną, a jakże, goździkami! Podobnie zresztą z drzewkiem cynamonowym (który dla odmiany robi się z kory). Mógłbym zasadzić te dwa drzewa koło domu i leżeć między nimi resztę życia ;).

Lipek

Zapewne więcej rzeczy, ale pojemność mojej pamięci za wielka nie jest. Myślę, że korekta jak coś wymyśli, to tu dopisze. Dostaliśmy do pociamkania kawę. Po wyciągnięciu ze skórki ma się 2 ziarenka na których jest trochę miąższu. Słodkie w smaku. Zaproponowaliśmy, że za niewielką opłatą możemy zastąpić luwaka. Odchody białych powinny być wszak bardziej cenne. Panu pomysł się spodobał, aczkolwiek mieliśmy odrębne zdania na temat pomieszczeń, w których byśmy przebywali. Pan dysponował jedynie klatkami o niewielkich wymiarach i ja z Michałem mielibyśmy problemy z przetwarzaniem kawy. Oczywiście na koniec była sugestia zakupów, gdzie kupiliśmy jakieś pierdołki, ale zaproponowano nam napicie się kawy… I to było to. To nie była kawa. To był orgazm w ustach (kolejny raz mam wrażanie, że moje słowa zostaną źle zinterpretowane…). Część wzięła sobie mrożoną kawę, część gorącą. Każda była dobra, ale moja, gorąca, waniliowa była przegenialna.

Moja gorąca czekoladowa też była fantastyczna. Zresztą odniosłem wrażenie, że wszystkie były na tyle dobre, iż każdemu smakowało to, co zamówił. Ach, byłbym zapomniał, była jeszcze patera ciasteczek w trzech rodzajach z użyciem lokalnych przypraw… WOW! Michała natomiast musieliśmy odciągać na siłę od półki z przyprawami :) 

Lipek

I jeszcze podana w przepięknych ręcznej roboty czarkach, kubeczkach i dzbanuszkach z drewna. Kupiłbym sobie taką zastawę, jeśli byłaby szansa to przewieźć… a jeszcze kawał drogi przed nami. Nasz kierowca odebrał wielką torbę tej zastawy, zamówił sobie 3 tygodnie wcześniej. Nina ukradła nawet jakieś sadzonki, ale gremialnie nakazaliśmy jej pozostawienie roślinek tu, bo do domu nie dowieziemy. I usłyszeliśmy

papa aloesik, papa imbirek, do widzenia cynamoniku…
Nina, Wyjazdowo.com

Dobrze, że nie ponazywała ich już jakimiś imionami…

Kolejnym punktem wycieczki był wodospad. W drodze w dół, ze ściany skalnej wystawał drewniany penis, zza którego wypływała woda. Nasz naczelny komando Lipek podreptał tam, aby zrobić mu zdjęcie. Wpadł w poślizg, złapał się penisa i go zepsuł… Później co prawda naprawił, ale te ostatnie 3 razy szybko pozostawiły na nim pewne ślady… między innymi ciśnienie wody, która zaczęła mocniej tryskać. Wodospad fajny był. Żeby jeszcze nie trzeba było iść w dół, byłoby lepiej (bo jeśli idzie się w dół, to potem wracać trzeba pod górę). Wpakowaliśmy się w pobliże wodospadu i Michał, cygan jeden wynajmował swoje klapki, żeby nikt inny nie musiał sobie nóg moczyć. Proponuje sobie wyobrazić dziewczyny biegające jak nimfy po wodzie, w klapkach o 6 numerów za dużych… Oczywiście każdy musiał mieć zdjęcie na tle wodospadu. To było dobre. Droga pod górę dobra nie była.

Pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na jakiś szczyt, na punkt widokowy, gdzie za niewielką opłatą można było zrobić sobie zdjęcie z nietoperzem o rozpiętości skrzydeł z 1,5m, wężem z zaklejonym taśmą klejącą pyskiem czy innymi gadami. Jako że gardzimy męczeniem zwierząt, zrobiliśmy sobie tylko zdjęcia przyrody odległej.

Ostatnim etapem była świątynia nad jeziorem. Bardzo ładna, bardzo malownicza i bardzo oblegana przez turystów. I panowie robiący zdjęcia i drukujący od razu odbitki… (Pura Ulun Danu Bratan)

W Ubud mieliśmy trop hostelowy – Jaga i Łukasz nocowali w Goutama Home Stay i polecali. Zajechaliśmy tam, faktycznie ładnie, czysto i jak zwykle cena nam nie pasuje. Nie to, żeby była jakaś wysoka, ale nie można poddawać się bez walki. Dziewczyny wytargowały 300.000 irs za 2 pokoje, w tym jeden z klimą. W każdym łazienka, prysznic, wanna, europejska toaleta. I własne marakuje z drzewka. I śniadanie w cenie. L: odstawiliśmy z Michałem standardowy numer „to my idziemy dalej szukać czegoś tańszego” ;) .

Rozpakowaliśmy się i poszliśmy do lokalu obok na obiad. Tanio nie było, ale było ładnie podane. Ryż nawet był w serduszko ułożony. A ja dostałem super zupę ziemniaczaną, z czosnkiem. REWELACJA, muszę skombinować przepis. Nina za to wciamała wielkiego burgera z mięchem.

Przeszliśmy się po wieczornym Ubudzie, dla mnie takie Krupówki… Michał szukał sklepu z napojami procentowymi, pan od taxi powiedział, że blisko nie ma, ale może zawieźć – został zignorowany i znaleźli na własną rękę jakąś lokalną whiskey. L: Drum Whisky – pierwsza whisky produkowana w Indonezji. Mają nawet odmianę „green label”.

Wieczorową porą wypróbowaliśmy whisky w celach leczniczych, żeby ameba nie wyszła z wody i nas nie opluła. Tak skończył się kolejny dzień.

I co najciekawsze… na następny dzień nie została ustalona pobudka! Po prostu sporą część planu wycieczkowego na Bali, odwaliliśmy właśnie dziś.

Czas na reklamę.
Chcemy gorąco polecić hotel Suka Sari Homestay w Pemuteran. Jak można zobaczyć na zdjęciach poniżej i w poprzednich wpisach panują tam fantastyczne warunki. Standardowa cena za dwójkę wynosi 350000 i taką oficjalnie zapłaciliśmy, tyle że dostaliśmy spory rabat. Nie przypominam sobie, kiedy spałem w tak dobrych warunkach za tak niską cenę. No i ta kamienna łazienka na otwartym powietrzu, z widokiem na palmy lub gwiazdy. Czysto, schludnie, fontanna, basen, chodniczki, rośliny…
Dodatkowo właściciel (nazywa się Suki) to bardzo miły, pomocny i uczynny człowiek. Podróż z nim do Ubud była czystą przyjemnością.

Namiary:
Suki
HP. 081 338 262 829 (telefon do rezerwacji)
DS. Pemuteran, Kec. Gerokgak
Buleleng 81155 Bali
sukasariwarung@gmail.com

By |2013-04-29|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień X Ubud

Iwona w dniu wczorajszym zapomniała wydać polecenia wczesnego wstania. To zaskakujące, zważywszy na jej wrodzone ADHD (ale bardziej popołudniowe niż poranne, więc może dlatego). W związku z tym, wstaliśmy o godzinie dowolnej – uśredniając całą naszą grupę, wstaliśmy przed 10. Śniadanie – już przyzwyczailiśmy się do tego, że na śniadanie jest tost/2 tosty + jajecznica/omlet i talerzyk świeżych owoców. Plan na dziś – zorganizować wyprawę na Komodo, zobaczyć małpy, zrobić jakiś spacer 8km, załatwić powrót samolotem z Bali do Jakarty, zobaczyć jakieś tańce, napić się rumu i iść spać. W związku z brakiem porannego wstawania, wycieczka była rozmemłana i z hostelu ruszyła dopiero po 12. Nie ma to jak zwiedzać w pełnym słońcu. Sadystyczną radość po cichu czerpaliśmy z cierpienia Lipka. Spalił się poprzedniego dnia i każdy dotyk słońca powodował u niego ekstremalną reakcję alergiczną, zaczynającą się od sykania. Ale skoro boi się żonie postawić i zwiedza w pełnym słońcu… to niech cierpi. My musimy to on też niech cierpi.

Spaliłem się dwa dni wcześniej na nurkowaniu, co wiele nie zmienia bo jak ja się spalę to cierpię co najmniej sześć dni. Jak ja nie lubię ciepłych krajów ;)

Lipek

Droga do biura sprzedającego rejsy na Komodo była długa i zabawna. Szliśmy najpierw my, a następnie, jak nasz cień, jak ninja, jak snajper, pomykał Lipek. Długimi komandoskimi skokami, od cienia do cienia. Dłuższe kawałki słońca dało się rozróżnić bo długotrwałym syku i złorzeczeniach. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie jest aby wampirem, bo tak się wystrzega światła. Coś jest na rzeczy, bo jak potarłem go srebrną obrączką to syczał. Co prawda w tym momencie był akurat na słońcu, ale to nie jest jakiś wiążący argument. Po dotarciu do biura, rozpytaniu o wycieczkę i otrzymaniu 5% zniżki stwierdziliśmy, że nie satysfakcjonuje nas to. Zawsze zniżki mamy 30-50% więc coś nie tak. Jednak nie było managera, który miał pojawić się za jakieś 2-3 godziny, więc nie było z kim dyskutować. 

Dlatego też udaliśmy się do kolejnego punktu wycieczki, lasu z małpami. Znaczy to jakaś świątynia jest, ale małpy są, więc małpi las. Ulica nazywa się Monkey Street, więc las też jest monkey. W sumie ulica ta fajną jest. Przy prawie każdym sklepie stoi posąg jednej czy kilku małp, każdy inny – fajnie to wygląda. Po opłaceniu wejścia do lasu i zapoznaniu się z regulaminem (jeśli wskoczy na ciebie małpa, rzuć jedzenie na ziemię, nie panikuj i staraj się spokojnie odejść) udaliśmy się alejką do środka. Już od początku lasku widać było tabuny małp. Lipek usiłował się wmieszać w tłum, ale wyróżniał się plecakiem. Zdołaliśmy zrobić kilka zdjęć, kiedy coś szarpnęło mnie za plecak i usłyszałem stłumiony okrzyk przerażenia z ust żony mojej, Niny, siostry Michała. Udało mi się obrócić głowę o 180 stopni i zobaczyłem siedzącą na moim plecaku małpę. No co za parówa! Małpa, skoro została zdemaskowana, zaprzestała udawania, że jest motylkiem i zaczęła wdrapywać się po plecaku. Po chwili siedziała mi na ramieniu jak papuga. Fajne toto, lekkie, mogę wymienić za kota. Fajne delikatne łapki ma. Ale złodziejskie. Usiłowała otworzyć plecak – ale nic z tego, nie ma tak dobrze – nawet ja mam z tym problemy. Usiadłem i drugi małpiszon wdrapał mi się na kolana i z niewinną miną rozpoczął procedurę odpinania mi rzepa w kieszeni i zaglądania tam. Też jej nie szło za dobrze. Reszta wycieczki w międzyczasie przestała popiskiwać i poszła w moje ślady – znaczy Michał poszedł i usiadł. Po chwili na nim pojawiła się jego małpa i zaczęła po nim łazić. Zazdrosny Lipek postanowił pobawić się moją małpą i przyklęknął przede mną i zaczął macać moją małpę po dłoniach. Tej się spodobało na tyle, że zostawiła mój oporny plecak i przeskoczyła na Lipka plecy a następnie na Lipka głowę. Mimo chwytnych paluchów, trochę się zsuwała, bo nie było się czego trzymać. Michałem natomiast zainteresował się stary samiec, który uznał Michała za całkiem niezłą przekąskę. Najpierw usiłował ugryźć go w kark, czy tam fałdę na karku, a następnie w rękę. Uznaliśmy, że co za dużo to niezdrowo i jeśli nam zje Michała, to kto nam będzie bagaże nosić? Małpa? Nie wiemy, czy nie je więcej niż Michał…

Fajne te małpki. Fakt, że nie są to jakieś duże małpy, tylko zwierzęta wielkości kota. Niesamowicie delikatne (jak chodzą po człowieku, to mimo spalonych pleców nie czułem dyskomfortu), mają miłe w dotyku łapki no i są sprytne. Zaglądają wszędzie i chwytają wszystko, dostrzegają szczegóły. Innymi słowy, nie jest to kot (a z kotem mam najlepsze porównanie) i naprawdę trzeba uważać. A jak już zaczyna być agresywnie, to trzeba się zaraz wycofać, nie wiadomo co takiej przyjdzie do głowy. Wagowo przegra, ale ma zęby i nie wiadomo co jeszcze…

Lipek

Podreptaliśmy ścieżką wśród całego plemienia małp, musieliśmy uważać, żeby im po ogonach nie deptać. Dotarliśmy do świątynki, później do centralnego punktu, gdzie była fontanna. Fontannę małpy używały do skoków na dyńkę do wody oraz do moczenia się. Zostawiliśmy tu Michała i zeszliśmy schodkami w dół, w stronę strumienia. Klimat jak z Indiana Jones – ogromne drzewa, liany, zielone światło przefiltrowane przez liście, na dole strumień. Do tego kamienny mostek, omszałe głazy – nim się spostrzegliśmy, minęły 2 godziny i trzeba było wracać do biura.

W biurze okazało się, że nie ma mowy o większym rabacie. 5% to ostatnie słowo. Nie byliśmy do końca przekonani, ale by wytargować ostatnie 100 000 irs nasz menager dzwonił do biura głównego. Oczywiście, to nic nie znaczy, mógł zadzwonić i pogadać o pogodzie, ale przynajmniej bardziej wiarygodnie to wyglądało. I teraz przyszło do płatności. Za rejs, za 3 osoby w kabinie i 2 osoby na decku wyszło 17 milionów. Płatne gotówką, albo kartą, ale doliczają do tego 3%. Z przewalutowaniem zjadłoby cały rabat, ponadto mieliśmy jeszcze cały tabun dolarów, których nie wymienialiśmy. Dlatego też zapytaliśmy o najbliższy bank. I dupa. Znaczy tyłek, dla wrażliwych. Banki pozamykane, ale jest zaufany kantor – przy naszym hostelu. Co oznacza kolejne 2 km drogi. Tup tup, Iwona szczęśliwa, bo tuptamy. Lipek powoli zaczął odżywać (słońce jakby lekko zaszło, czyli wampir się ożywił) i przestał sykać. Zaszliśmy po drodze do hostelu, zrobiliśmy zdjęcia dolarów (dobry sposób na wszelki wypadek, jakby ktoś chciał nas oszukać – pokazujemy policji zdjęcia z numerami i jeśli u oszusta znajdą, to sprawa jest łatwa) i ruszyliśmy na poszukiwanie kantoru i jedzenia.

Misja znalezienia pokarmu przypadła Lipkowi i nie było nawet źle (jak na niego) już po 45 minutach zdecydował się na lokal. Przypadkiem nawet smacznie mu wyszło, dostaliśmy coś pośredniego między zupami a drugim daniem, wszystko z rybą i wszystko bardzo smaczne. Mi trafił się świetny napój – miał w nazwie coś z gwiazdami i jak go otrzymałem, to pływały w nim kawałki czarnego owocu lub galaretki a także jasne gwiazdy – jakby wnętrze agrestu wyciągnąć i wrzucić do drinka. Moim zdaniem był to Dragon Fruit.

W kantorze dostaliśmy 2 wielkie pliki pieniędzy – prawie 20 milionów rupii… w banknotach po 100 000. Super. I z tą gotówką znów do biura, przez całe miasto. I z powrotem do hostelu.

Na szczęście zrobiło się za ciemno, aby Iwona zmusiła kogokolwiek do kolejnych aktywności – tak więc Ubud mamy zwiedzone średnio, ale nie żałuję – jak dla mnie wygląda jak Krupówki czy Sopot. Nawet nie chcę wiedzieć jak jest w Kucie – największej imprezowni Bali.

Ubud jest dziwne, naganiacze proponują tu tylko dwie rzeczy: taksówki oraz tańce. Niekoniecznie w tej kolejności. Uliczka z naszym hostelem dość przyjemna, wąska i chyba tylko dla pieszych motorowerów, ale kilka samochodów oczywiście też tam widziałem. Na głównych ulicach oczywiście ruch jak w Jakarcie, ale są jakieś chodniczki chociaż. Dużo sklepów z pamiątkami, na pewno można tu coś kupić do domu (kupiliśmy z Iwoną sobie koszulki).
Lipek
By |2013-04-30|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments
Przejdź do góry