2013 Indonezja2023-10-23T21:28:31+01:00

Indonezja – Dzień XI Ubud – Mataram

Obudziliśmy się standardowo wakacyjnie czyli koło siódmej. Po śniadaniu zapakowaliśmy się w auto i pojechaliśmy nad rzekę, by wykonać kolejną rzecz z checklisty Iwony – rafting. Do wyboru mieliśmy dwie rzeki – jedna mniej ekscytująca i druga bardziej. Oczywiście, wybraliśmy tą bardziej. Ponoć jakiejś skali ma trochę ponad 3 cokolwiek by to nie było.

Kolejna fajna rzecz w Indonezji to punktualność. Umówieni byliśmy na 9:00 i jak zwykle kierowca czekał na nas w hostelu już o 8:45. Droga do miejsca rozpoczęcia spływu zajęła jakieś 90 minut. 

Lipek

Na miejscu dostaliśmy powitalne napoje, przebraliśmy się i zapakowaliśmy na Michała kamerę. Uznaliśmy, że jest najbardziej stabilny z nas wszystkich. I w sumie fakt, że miał zasłonięte uszy paskami od kamery nie psuł nikomu humoru. Chce się chłopak lansować w pracy, to niech cierpi. Po stromych schodkach zeszliśmy w dół kotlinki, gdzie między krzakami ledwo widoczny płynął strumień. Nad nim leżały dwa pontony, w tym jeden w trakcie pompowania.

Jeden z przewodników objaśnił nam jakie komendy będzie wydawać i co należy robić. Forward – wiosłować w przód, back paddle – wiosłować w tył, lay down – uwaga na głowy, bum bum – zaraz w coś wyrżniemy i trzeba trzymać się liny na pontonie, jump – nie, nie trzeba wyskakiwać, tylko skakać w pontonie. To tak z grubsza ;).

Lipek

Nasze bagaże podręczne zostały zapakowane w nieprzemakalne worki, ponton dopompowany i zasiedliśmy do pływania. Nie wyglądało to źle. Mi i Michałowi trafiło się 2 gości, Ninie, Iwonie i Lipkowi jeden. Ruszyliśmy. Drużyna Lipkowa szybko nabrała pędu i zniknęła za zakrętem. Jednak mimo tego, iż wąsko było, dało się płynąć i to dość szybko. Nasi przewodnicy okazali się jacyś dziwni. Na 5 komend które mieli podawać podawali tylko dwie – do przodu i bum bum, z tym, że najczęściej bum bum było już po bumbumie.
Po spłynięciu małego kawałka kazano nam zejść z pontonu – pierwszy wodospad pokonywaliśmy pieszo. Za wodospadem nurt był szerszy i jakby szybszy. Pojawiło się coraz więcej kamieni, które czuć było całym ciałem. Uznałem, że aparat schowany z tyłu dopłynie w drzazgach. Ogólnie nawet się z nim pożegnałem. Co chwilę płynęliśmy bokiem, tyłem, robiliśmy bumbum o kamienie. Nagle przy którymś bumbumie z naszego pontonu wyrwało Michała. Był i się zmył. Najpierw poleciał na plecy do pontonu, trafiliśmy bokiem na kamień i wyleciał świńskim lobem w stronę lepszego świata. Zniknął mi z oczu, ale nie było to dziwne, bo miałem swoje problemy – ponton pozbawiony jednego z balastów rozpoczął walkę . Zaliczyłem szlif kaskiem po kamieniu zanim udało mi się wyprostować i ogarnąć sytuację. Do Michała biegł

 Jezus? ;) 

Lipek

już jeden z przewodników, Michał wydostał się spod pontonu i spływał radośnie w dół rzeki. Zanim sytuacja została opanowana, minęło trochę czasu i trochę metrów. Bohaterski Michał nie stracił nawet kamery – decyzja o zamontowaniu mu na uszach, pod kaskiem była dobrą decyzją.

Gdy później się zatrzymaliśmy, okazało się, że Michała kask jest rozłupany na 2 części – taka była siła uderzenia. W międzyczasie przewodnik Lipków zarządził zmianę – Nina z Iwoną, jako najlżejsze poszły do naszej łodzi, a my z Michałem do łodzi pierwszej. Wyszło, że nasi chłopacy dopiero się uczą i mają problem z opanowaniem takiego ciężaru jak my. Z nowym przewodnikiem reszta spływu okazała się bułką z masłem. Dziewczyny za to miały więcej kręcenia się, ale nie marudziły. W pewnym momencie mieliśmy ubaw – jeden z przewodników kierował łodzią dziewczyn, a drugi pompował. Wyglądało to trochę jak Titanic…Fajną rzeczą po drodze, oczywiście poza obijaniem się o kamienie, były momenty przepływania pod wodospadami. Od razu człowiekowi się chłodniej robiło.Mieliśmy dwie przerwy – jedną przeznaczyliśmy na spływanie kawałek wpław, a następną na odpoczynek. Całość spływu trwała około 2,5h i miała 12km.

Przed końcem jeszcze spłynęliśmy z progu, z wysokości jakichś 3 -4 metrów – świetne uczucie, aczkolwiek plecy Lipka nie były z tego powodu zbyt szczęśliwe.

Niestety, po wyjściu z pontonu okazało się, że do auta trzeba iść pod górę, dość ostrymi schodami, całkiem niezły kawałek. Na szczęście na górze czekały na nas prysznice, pachnące ręczniki i woreczki na mokre rzeczy. Do tego obiad w formie szwedzkiego stołu. 

Jedną rzecz muszę tutaj absolutnie uzupełnić: dawno nie widziałem Iwony z takim bananem na twarzy. Uśmiech nie schodził jej z ust przez cały czas spływu. Czy była tyłem, czy przodem, wiosłowała, skakała – dziwię się, że ją szczęka po tym nie bolała ;). Innymi słowy, nawet jeśli komuś się nie podobało (a za cenę 250K, czyli niecałe 90 PLN to był naprawdę udany zakup), to warto było zrobić rafting choćby ze względu na nią ;)

Lipek

Najedzeni pojechaliśmy na nabrzeże, aby dostać się na Lombok – przeprawą promową. Wiedzieliśmy, że ostatni szybki prom odpłynął godzinę temu (o 13) ale były też promy normalnej komunikacji – i nim chcieliśmy płynąć. Po dotarciu do portu zostaliśmy otoczeni przez naganiaczy, oferujący nam bilet promowy za 175 000 irs. Za 200 000 można dostać bilet na szybki prom, więc nie daliśmy sobie zabrać plecaków i olawszy naganiaczy poszedłem z Iwoną w stronę biura. Jeszcze w czasie spaceru słyszałem, że prom nie pływa, nie jest bezpieczny, spalił się i inne bzdury – poirytowany namachałem na tuchtona aż sobie poszedł. Oczywiście – bilety na prom były o to w cenie 36 000irs. Niezła przebitka jak na spacer 50 metrów. Zapakowaliśmy się na prom, opanowany przez głośne przekupki. Uwaliliśmy się w klimatyzowanym pomieszczeniu na wygodnych fotelach i czekaliśmy na odpłynięcie. Trochę martwiło nas, że akurat przemalowywali prom na inny kolor, ale zmartwienie nie było jakieś wielkie. Uznaliśmy, że nie mamy się co martwić, i tak nikt nie zapłaci za nas okupu, jeśli nas porwą. Zresztą jakby nas porwali, musieliby po pierwsze nas karmić, co nie byłoby ekonomiczne, a po drugie musieliby słuchać gadania Niny i marudzenia Lipka – obstawiam, ze po 3 dniach otrzymalibyśmy równowartość stada owiec i transport do dowolnego miejsca świata, byleby tylko nas się pozbyć.

Rejs trwał 4h – można było sobie pospać, pozwiedzać prom, ponudzić się, czy napisać kolejny kawałek relacji. Gdy dotarliśmy do portu docelowego, było już ciemno. I jeszcze była kolejka do portu. Przed nami 5 promów. Tak więc jeszcze godzina spędzona na promie, a jeszcze droga przed nami daleka.

Po zejściu z promu zorganizowaliśmy sobie transport za 200 000irs – zapewne można było taniej, ale nam się śpieszyło, a była to kwota o której słyszeliśmy, że jest odpowiednia na przejechanie tego kawałka.

Droga zaczynała przypominać drogę w Indiach. Wielkie ciężarówki, ruch – Indonezja do tej pory wyglądała jak Indie, bez wad tego kraju, a tu coraz bardziej była podobna – łącznie z wadami. Na miejscu (w Mataram) okazało się, że nasze docelowe miasto jest dość spore – kazaliśmy zawieźć się pod biuro Paramy – w okolicach miały być jakieś hostele, a dodatkowo chcieliśmy zarezerwować bilety na samolot z Bali do Jakarty. W biurze natknęliśmy się na ekipę usilnie usiłującą ćwiczyć angielski i średnio komunikatywną. Załatwienie biletów zajęło nam z godzinę. W międzyczasie Lipek z Michałem załatwili nocleg W pobliskich hostelach ceny były niewspółmierne do standardu, ponadto wyjaśnienie obsłudze, że chcą 5 łózek będąc w 2 osoby, przekraczało zdolności albo komunikacji chłopaków, albo percepcji personelu. Kolejnym tropem hostelowym był hostel Oka – mający być w odległości, zależnie od osoby mówiącej – od 100m do 3km. Odległości to nie jest dla lokalnych najłatwiejsza sprawa. Z Niną poszliśmy do sklepu 400m, to byli przerażeni, że taki kawał drogi chcemy iść piechotą.

Wracając do hostelu Oka – nasi bohaterowie dzielnie pokonali ze 2km bez sukcesu, kiedy postanowili zasięgnąć języka. Parkingowy okazał się słabym rozmówcą, lecz do Lipka podeszła młoda muzułmanka i czystym angielskim zapytała, czy czegoś nie potrzebują. Lipek jeszcze długo nie mógł wyjść z szoku. Pani wiedziała gdzie jest hostel – co więcej – podwiozła tam naszych supermenów. W hostelu cena za 2 pokoje ze śniadaniami wyszła 200 000 irs – i z szoku chłopaki zapomnieli się targować. 200 000 irs to jakieś 60pln, do podziału na 5 osób. I to ze śniadaniem. Dodatkowo pani zamówiła taksówkę i pojechała skuterem po nas – bo w 5 osób do taxi się nie zmieścilibyśmy.

To w ogóle była niesamowita akcja, tyle szczęścia na raz rzadko ze sobą chodzi. Kobieta muzułmanka miała dziecko na ręku, wypasione auto i kierowcę (męża?). Próbowałem grzecznie odmówić, gdy chciała nas podwieźć, ale nalegała. W samochodzie się rozgadała, była w Australii jeden rok i stąd tak dobry angielski. Znała jedno słowo po polsku (ma jakąś koleżankę Polkę): gówno :D. „I found gówno in the toilet!” i cały samochód się śmieje. Sądziliśmy, że była bardzo sympatyczna, dopóki nie spotkaliśmy właścicielki hostelu… pokoje w fantastycznej cenie, a potem na pięć różnych sposobów pytała, jak może pomóc nam przywieźć naszych „friends”. Padła nawet propozycja wsadzenia mnie i Michała na skutery jako kierowców. Stanęło na taksówce (zamówiona przez właścicielkę telefonicznie), która w dwie strony kosztowała jakieś 5 PLN, a ja przejechałem się jako pasażer skutera. Pani byłą na tyle mała, że bez problemu siedząc za nią widziałem wszystko jak na dłoni i musiałem odmachiwać innym tuchtonom na skuterach. Wiatr we włosach (oops, ja nie mam włosów), jazda pod prąd… Iiiiii-haaaa! Na koniec jeszcze zakupiliśmy u Pani w hostelu trzy duże piwa po 25K, czyli tyle co w sklepie. Skąd się biorą tacy ludzie?

Lipek

Tak oto zakończył się kolejny dzień… Aaa… jeszcze delegaci kupili papu w McDonaldzie, na wynos. Bez szału. 

W KFC jest tanio, ale porcje są o połowę mniejsze. Mają za to WiFi i stanowisko na 8 komputerów dla klientów.

Lipek
By |2013-05-01|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja- Dzień XII Na łodzi

Dziś się prawie wyspaliśmy. Pod biurem mieliśmy być na 9-9:30 więc szaleństwo snu. Poprosiliśmy panią o zamówienie nam dużej taksówki na 5 osób i bagaże. Jednak zobaczyliśmy dokładnie tą samą taksówkę, co wczoraj wieczorem. Na bank to jakiś pociotek właścicielki. Znów zapakowaliśmy się do taksy i znów jedna osoba jechała z właścicielką na skuterze. I wcale nie było zaskoczeniem, że Lipek na skuterze był dużo wcześniej niż samochód. W biurze odczekaliśmy grzecznie na autobus. Załapaliśmy się na drugi

A w tzw. międzyczasie zamówiliśmy bilety na samolot powrotny z Denpasar do Jakarty.

Lipek

Na rejs płynie razem 31 osób. Zapakowani w busiki pojechaliśmy do pierwszego miejsca zwiedzania – wioski garncarskiej. Nie ma co się rozpisywać – pani pokazała jak robi miskę czy coś podobnego, jeden uczestnik wycieczki wykonał prawie popielniczkę – jakoś nie zrobiło to na mnie wrażenia.

W autobusie dostaliśmy tradycyjne ciastko ryżowe, chyba z bananem. Dało się zjeść.

Następnie „wioska rybacka” gdzie pokazano nam budowany od 3 lat trójkadłubowiec. Ponoć za 2 miesiące ma być skończony. Jak dla mnie wyglądało, jakby za 2 miesiące to mógł ulec biodegradacji. Nie ma takiej siły, która zmusiłaby ten statek do wypłynięcia. No chyba, że jako łódź podwodna, to możliwe.

Dostaliśmy kawę/herbatę/ciastko bananowe i pojechaliśmy na nabrzeże. W momencie, kiedy chcieliśmy zabrać na pokład swoje plecaki, powiedziano nam, że nie, że zajmie się tym załoga. AAaaaaaa! Jesteśmy na wycieczce zorganizowanej, ratunku! Nina, Iwona i Lipek dostali kajutę zaraz za kuchnią. Chyba ktoś słyszał o tym, że żona moja co 3 godziny zwykła przyjmować pokarmy, a przy zaburzeniu tego rytmu robi się zła, tupie, gryzie i pluje. Michał i ja dostaliśmy swoją miejscówkę na dolnym pokładzie – wszak wybraliśmy wersje ekonomiczną, bez kajuty. Gdy nasza kabinowa grupa się rozpakowywała, wparował do kajuty jeden z członków załogi i powiedział, że ta kajuta jest za mała na 3 osoby i 2 mogą iść do drugiej, większej, która akurat jest wolna. Super, bo kajuty są małe i gorące, więc tym lepiej. Później Nina się dogadała i ściągnęła mnie do swojej kajuty – ta to ma gadane. Mieliśmy tylko nie mówić reszcie pasażerów.

L: pierwsze wrażenie na statku (łodzi? Kutrze? Nie wiem, nie rozróżniam pierwszy raz tu jestem) dość pozytywne. Plecaki zanieśli nam do samej kajuty, prowadzący przedstawił krótko zasady tutaj panujące, przedstawił ośmioosobową załogę. Sam obiekt pływający jako taki, raczej nie przecieka ;p , warunki mniej więcej takie, jakie w hostelach. Tyle tylko, że sama kajuta faktycznie malutka (spodziewałem się) i strasznie gorąca (nie spodziewałem się). Może dlatego, że byliśmy na dolnym pokładzie chyba w pobliżu sinika, a maluteńki wiatraczek raczej nic tu nie mógł wskórać. Trzy ubikacje z prysznicami i tu o dziwo wszystko ładnie zaplanowane i miejsca jest wystarczająca. Główne miejsce spotkań, a zarazem dolny „deck” do spania to stołówka z barem.

Lipek
By |2013-05-02|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień XIII Na łodzi

Obudziliśmy się przy Satonda Island. Po śniadaniu popłynęliśmy na wyspę. Najpierw weszliśmy na punkt widokowy, z którego o widać było z jednej strony zatokę, w której zacumowaliśmy, a z drugiej słone jezioro w kraterze.

Michał nie byłby sobą, jeśli nie wskoczyłby do jeziora. Oczywiście na dyńkę. Za jego przykładem poszedł Lipek. Iwona użyła standardowego sposobu dostania się do jeziora – na kopytkach.

Wyglądali jak wielkie żaby.

Pływanie w słonym jeziorze jest dziwne. Jak to w słonej wodzie jest duża wyporność (nb. jezioro to nie ma połączenia z morzem i powstało prawdopodobnie przy wybuchu pobliskiego wulkanu, który zresztą zniwelował sam wulkan o dobre dwa kilometry, co nie przeszkadza mu być najwyższym wzniesieniem w okolicy ~2400m), natomiast nie ma fal, jak w morzu. Prawdę mówiąc (pisząc?) woda kompletnie stała, w związku z czym można było klasycznie położyć się w jeziorze w kompletnym bezruchu i dryfować.

Lipek

Z uwagi na to, że nie było jakichś ciekawych widoków podwodnych, zebraliśmy się i przeszliśmy nad morze. Tam z godzina pływania po rafie i powrót na statek. Michał pomagał załodze wyciągać kotwicę – nie dość, że jest w lokalnym kolorze to jeszcze odbiera lokalnym pracę. Kolejne godziny spędziliśmy na spaniu, bądź opalaniu się, bądź spaniu, albo spaniu. Ewentualnie dla chętnych było opalanie albo spanie.

Można jeszcze było pić piwo z baru po 15K za puszkę0,33 (jakieś 5 PLN), spać, albo jeść chipsy i spać.

Lipek

Pod wieczór przypłynęliśmy na żenującą plażę Killo albo Donggo Beach – nie wiem która to była, ale woda była średnia, plaża syfiasta. Miała ta plaża dwa plusy. Jeden z nich to fakt, że można było poszukać sobie muszelek – część ludzi znalazła takie większe od złożonych dłoni. Drugim plusem byłby zachód słońca za wulkan, jednak chmury trochę ten widok popsuły. Jak widać, dzień XIII naszej wyprawy spędziliśmy tak, jak powinno się spędzać wakacje. Zabrakło tylko drinków z palemkami. Bo bez palemek to sobie sami zrobiliśmy…

Był jeszcze trzeci plus, przynajmniej dla niektórych (dokładnie dla 3/5 naszej wyprawy: skoki do wody. Zanim zesłali nas na wyspę, kapitan zatrzymał statek i pozwolił skakać z górnego pokładu, poręczy (tak, wiem, to na pewno ma jakąś specjalną nazwę…), a nawet z dachu sterówki! Prym wiódł Michał, który jako jeden z nielicznych skoczył z dachu na „dyńkę”. Ja „tylko” na nogi, ale wysokość była spora i mój kręgosłup i tak chrząknął znacząco po skoku. Iwonę musiałem niemal wypchnąć z górnego pokładu ;). Na brzuchu pojawiła mi się jakaś dziwna wysypka.

Lipek
By |2013-05-03|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień XIV Na łodzi, Komodo

Tadam! Dziś wielki dzień. Dziś zobaczymy (lub nie) warany. Poranne powstanie, śniadanie i przeprawa na wyspę poszły szybko. Jeszcze tylko zebranie kasy za aparaty i za możliwość moczenia się na czerwonej plaży i ruszyliśmy w stronę pawilonów rangersów. Tam podzielono nas na 2 grupy i udaliśmy się na bezkrwawe łowy. Idziemy. Idziemy. Tup, tup, noga za nogą, skradamy się niczym Indianie, nikt nawet nie szepnie. W nagrodę zobaczyliśmy jelonka. Jest nieźle! Początek wyprawy i już coś żywego! Potem przebiegła drogę czarna świnia. Albo dzik, ale raczej czarna świnia. Doszliśmy do jakiegoś pawilonika i zostaliśmy uraczeni wigilijnymi opowieściami o waranach, o ich rozmnażaniu, ilości waranów na wyspach, o jadzie, o innych pierdołach. I… zobaczyliśmy warana!!! Hura!!!

Minusem tego był fakt, że zobaczyliśmy go na ekraniku telefonu rangersa, który pokazywał, jak „przedwczoraj” 3-5 waranów zaatakowało jelenia. I jak szybko sobie z nim poradziły. I wy turyści musicie być bardzo ostrożni. Bo kiedyś jakiś turysta się odłączył i znaleziono tylko jego aparat. A jego nie, olaboga. No… Ahaaaa…

Podchodzimy pod jakąś górkę, bo przecież warany specjalnie dla nas będą się przechadzać po skale. No. Zapewne. Chyba jak je ktoś na smyczy pociągnie. Warany głupie nie są, chodzić po skałach to chodzą, ale z samego rana, a nie jak słońce pali tak, że pot spływa na oczy. Znaczy ludziom spływa, waranom raczej nie. No i zupełnym przypadkiem na górce nie było waranów. Ale zobaczycie jaki piękny widok… Piękny, to może on i byłby, ale jakby miał 20 stopni Celsjusza mniej. Albo 30 mniej.

Jakimś dziwnym sposobem nasza polska grupka z jednym z rangersów odłączyła się od całej grupy i świńskim truchtem pobiegła w miejsce, gdzie jeszcze niedawno był widziany jakiś. Niestety – faktycznie (ponoć) był, ale się zmył. Jak partyzant w Wietnamie… Wystawia łeb, pokazuje się jednej grupie, a potem chowa się w tunelach. Jaaasne. Poszlajaliśmy się jeszcze po lesie, niby to szukając śladów smoka z komodą, ale nie znaleźliśmy. Wobec tego wróciliśmy w stronę kuchni i… jeeeeest! Sukces!!! WARAN!!! Zupełnym przypadkiem leży koło baru i kuchni. I drugi pod schodkami. I trzeci przy drzewie, tak, żeby turyści mogli sobie z nim zrobić zdjęcie. No ja pier&$$… Ja wiem, że turysta zapłacił, to warana zobaczyć musi, ale do jasnej cholery, to wygląda tak sztucznie, że brakowało mi tylko łańcucha za który te warany były przymocowane. Ewentualnie 2 były sztuczne, a jeden przywiązany bo się lekko ruszył. Sprawdzić prawdziwości warana nie dałoby się, bo rangers czuwał i nie dał podejść za blisko.

Warany żyją w naturze – i jakbyśmy nie spotkali ani jednego – nie przejmowałbym się – dzikie zwierzęta dlatego są dzikie, że nie są dostępne dla każdego. A taka cepelia spowodowała u mnie taką niechęć do Komodo, że aż coś do gardła podchodzi. I jeszcze kurfa kup pan na pamiątkę drewnianego warana. Ech, komercja.

Delikatnie o tym żenującym spektaklu dało się zapomnieć w czasie wizyty na czerwonej plaży. Lekko czerwonawy odcień nadawał jej starty czerwony koral. I tu rafa była ładna, rybki śliczne, dużo, a woda miała zimne prądy. No chyba pierwszy raz nie weszliśmy do zupy o temperaturze otoczenia, tylko było zimnawo. Naprawdę fajne miejsce, warte było zapłacić trochę (60K Rs / 20 PLN) za możliwość posnurkowania tam.

I teraz jeszcze jedna uwaga. W rejsie uczestniczyła też Włoszka. W wieku mniej więcej takim, że pamiętała początek budowy piramid. Znaczy chyba młodsza była, ale setki operacji plastycznych, miliardy papierosów wypalonych oraz 16 godzin dziennie solarium nie robi dobrze na wygląd. No i posługiwanie się międzynarodowym językiem włoskim w stosunku do każdego też jest super. To jedna z tych, które robią z siebie takie biedne istotki, którymi trzeba się zaopiekować, kupić im to, podać to, zrobić to, zanieść suchą nogą na plażę. Przepraszam, ale takich typów nie trawię i jad sączył się z mych ust. Zresztą nie tylko moich. W każdym razie, oczywiście, zebraliśmy się z Komodo, wszyscy bez problemów, poza Włoszką. Wsiąkła. Bo oczywiście trzeba sobie coś kupić nowego. Drażniła baba całą wycieczkę i jak nasz szef wyprawy przywiózł naszą zgubę specjalnym kursem z nabrzeża, Michał skomentował do niego, że jest bohaterem, bo uratował włoską księżniczkę. Garemu

Nasz przewodnik

Lipek

 bardzo się to spodobało. Ale nieopatrznie Michał na czerwonej plaży wpadł suchej Włoszce w oko, zabrała go ze sobą w celach użycia w celach fotograficznych. Kazała robić sobie zdjęcia w pozach różnych, gibała się jak glista, to pokazywała plecy to te plecy z przodu, to tyłek (który podobno był jedyną fajną rzeczą – nie wiem, całokształt mnie tak przerastał, że nie byłem w stanie ocenić). Michał dzielnie spełniał jej zachciewajki puszczając mimo uszu nasze docinki…

Następnie dopłynęliśmy do Labuanbajo. Tam kończyła się pierwsza część wycieczki, część osób schodziła na ląd, część osób nowych się pojawiała. W związku z tym mieliśmy 3 godziny aktywności polegającej na chodzeniu po wiosce, która po jakimś czasie skończyła się w lesie. Zawróciliśmy i w knajpie wypiliśmy soki i zjedliśmy jakieś kanapki. Zdołaliśmy nawet użyć kawałek Internetu, kiedy wyłączyli w wiosce prąd. No tak, zaszło słońce to i po co prąd, po dobranocce już więc spać czas. Zebraliśmy się i wróciliśmy na statek, gdzie powoli zaczynała się impreza pożegnalno-powitalna. Część osób która przypłynęła tu z nami, przybyła na party więc spora grupa była, były tańce, swawole, pierwszy tańczył kapitan i załoga. Impreza jak na Ibizie. Chyba. Załoga się wyluzowała, zapewne wpływ na to miała butla araku którą pochłonęli. Koło 23 co trzeźwiejsza część załogi odwiozła łódką gości na ląd, a reszta zebrała się do snu. I bezczelnie wyłączyli silniki, co za tym idzie nie działała woda – a planowałem się umyć jak człowiek w nocy, żeby po umyciu choć przez 30 minut się nie kleić…

Trzeba przyznać, że impreza na łodzi była zacna. Dużo ludzi, muzyka, lasery, odpłynęliśmy z portu. Wykończyliśmy resztki naszego przepysznego Jamaica Rum z Coca-colą… Załoga zatańczyła zbiorowego synchrona, my zaczęliśmy rozmawiać z innymi ludźmi, niż Polacy (oprócz nas była jeszcze dwójka). Niestety rum się skończył, ale Michał znowu stanął na wysokości zadania! Jak powiedział później – „Mnie możesz zostawić na środku oceanu, a ja i tak coś wykombinuję”. Kilka słów do załogi i już arak zmieszany ze sprite’m leje się strumieniem dla każdego, kto chce. Bimberek taki, po tym rozcieńczeniu jakieś 25 procent, może 30. Końcówka butelki szła im wyjątkowo opornie, pili po pół łyczka i niemal popychali się do picia. Wybawiłem ich od tego trudnego obowiązku przy dźwiękach „Sweet Child of Mine” oraz ich pełnym i głośnym aplauzie ;-) . To był dobry wieczór, ale kiepska noc, bo statek stał koło portu całą noc i powietrze w kabinach stało w miejscu jak woda w słonym jeziorze.
Wysypkę mam już na rękach i plecach.
Lipek
By |2013-05-04|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień XV Na łodzi, Rinca

O 5 rano mieliśmy ruszyć w drogę. Jakoś tak koło 6 rozpoczęły się pierwsze próby odpalenia silników. Załoga jakaś taka wymęczona strasznie była. Kacyk, khe khe khe.

W związku z tym na Rincę dotarliśmy godzinę spóźnieni. To przełożyło się na to, że nie było rangersów i musieliśmy czekać. Za to już od samego początku było lepiej niż na Komodo. W drodze do obozu rangersów widzieliśmy młodego warana. I to chodzącego. To znaczy, że jednak warany żyją!

W obozie był kolejny, i to w miejscu, gdzie Nina chciała sobie usiąść przy stoliczku w chatce po schodkach.
Lipek

Poczekaliśmy na rangersów i znów w 2 grupach udaliśmy się na spotkanie waranów. Co ja się rozpisywać będę. Wyglądało to podobnie jak dnia poprzedniego. Aczkolwiek druga grupa spotkała 2 warany na żywo, w tym jednego na drzewie. I podobnie jak dnia poprzedniego zobaczyliśmy warany na sam koniec wędrówki, koło kuchni. Wnioski może sobie wyciągnąć każdy. Aczkolwiek na Rince to raczej wina naszego późnego przybycia – tu faktycznie były większe szanse na zobaczenie warana w naturalnym środowisku, ale o 7, a nie o 10.

Niestety, Adaś ma całkowitą rację. Dobrze, że pomogliśmy załodze z arakiem, bo oglądalibyśmy zwierzynę nie o dziesiątej tylko o trzynastej…
Lipek

Następnie popłynęliśmy na Gili Laba – kolejną plażę. Iwona mówi, że widziała tu mantę, ale nie ma świadków więc się nie liczy. Manta musi być widziana przez 3 świadków i musi mieć pieczątki inaczej nie wierzymy w takie rzeczy. Reszta dnia została spędzona w podróży…

(L: wiecie, jak wygląda podróż na statku? Można spać, opalać się, pić piwo, spać, rozmowy są utrudnione ze względu na głośny silnik, ale można też spać). W międzyczasie były kolejne skoki do wody ze statku, a ta plaża i dostęp do rafy były na żenująco niskim poziomie :-( . Wysypkę mam na całym ciele, a w telefonie brak zasięgu. Cały czas próbuję wysłać SMS i MMS do znajomego dermatologa ;-), co to może być.

Lipek
By |2013-05-05|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments

Indonezja – Dzień XVI Na łodzi, wyspa Mojo, powrót na Lombok

Dostałem alarmującą wiadomość od dermatologa, że wysypka to najprawdopodobniej pokrzywka i z moimi objawami muszę natychmiast udać się na pogotowie po zastrzyk sterydowy, bo inaczej niechybnie się uduszę. O ile dotychczas czułem się jako tako, to po przeczytaniu SMSa rzeczywiście w gardle zrobiło mi się jakoś ciasno. Dodatkowe zalecenia to wyłącznie suchy pokarm w postaci chleba, woda do picia oraz unikanie promieni słonecznych. Odpisałem, że chleb ostatni raz widziałem w Polsce, za to słońca mamy tutaj aż w nadmiarze. Ponadto jestem na statku, a tutaj w apteczce rzeczą najbardziej zbliżoną do zastrzyku jest arak. W odpowiedzi zwrotnej otrzymałem polecenie skonsumowania wszystkich zapasów wapna i środków przeciwuczuleniowych jakie mamy, najlepiej na raz. Zostałem również pocieszony przez towarzyszy mojej niedoli, że obiecują mi prawdziwy marynarski pogrzeb w słonej wodzie. Zaczęli też mi się trochę baczniej przyglądać. Nie wiem, czy przypadkiem nie chcą przejrzeć, co tam mam ciekawego w plecaku… Na wszelki wypadek będę trzymał klucz do kabiny cały czas przy sobie.

Lipek

Lipek od kilku dni chodził jakiś osowiały (tak po prawdzie, to od dotarcia na Okęcie…) Trudy podróży dawały się biedakowi we znaki. Nie dość, że opalał się w kropki, to jeszcze jak klasyczny hipochondryk wymyślał sobie różne choroby. Prawda jest taka, że po pierwsze to częste mycie skraca życie, a po drugie w długich rejsach żeglarze chorowali na szkorbut i rzeżączkę – więc konsylium lekarskie w składzie Michał i ja postawiło diagnozę. Czekaliśmy tylko na rozwój choroby. Jak na złość zaczęła przechodzić w fazę utajoną a pacjent zaczął czuć się lepiej. Na szczęście otrzymał wiadomość, jaką już powyżej sam zacytował. Od razu pojawiły się wszystkie objawy, opadł z sił i legł konać na koji. Z związku ze zbliżającym się nieuchronnym rozwiązaniem problemu, ustaliliśmy już wszystko co trzeba. Michał miał zaopiekować się Iwoną (Nie musiałaby tyle gotować, bo Michał dobrze i smacznie gotuje (koniec reklamy)), a kasą mieliśmy się podzielić. Jako że mamy identyczne plecaki, już miałem zaklepany na wymianę dla siebie. I iPada, żebym mógł się lansować po knajpach. Udało nam się nawet załatwić pogrzeb morski, o czym poinformowaliśmy Lipka – miał tylko się pośpieszyć, żeby nie zaciągać Michała i Iwony na lata a także w związku z tym, że dziś się kończy rejs i później trzeba by dodatkowe koszty ponosić. Nie przejął się tym za bardzo. Leżał tylko bezczelnie na dolnym wyrku i patrzył w górę swymi wodnistymi oczkami.

W każdym razie gdzieś koło wieczora bezczelnie oznajmił, że chyba będzie żył. Pewnie świniak podłączył się gdzieś pod kroplówkę z araku. Ale co się odwlecze…

By |2013-05-05|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|Tags: |0 Comments
Przejdź do góry