Przed siebie, byle dalej! | Meksyk – Wstęp i Przelot
Nie ma z nami Lipka, więc nie ma kto mi sprawdzać błędów. I poprawiać.(Nina. Na pewno tak dobrym poprawiaczem jak Lipek nie będę ale przynajmniej mogę się postarać. Zresztą należy czasem skorygować piszącego więc będę pełnić funkcję „redaktora”) (Adam: Bo z naczelnych to masz tylko przodków)Tak więc liczyć muszę na Wasze dobre serce, wyrozumiałość i to, że głupi Word nie będzie zmieniał tego co piszę na to, co jemu się wydaje, ze ja chcę napisać.
Wstęp.
W tym roku miał być Wietnam. Wietnam, może Kambodża, Laos. Któregoś jednak wieczora, weekend Nina na stronie fly4free.pl napotkała informację obłędzie taryfowym do Meksyku. Meksyk z Amsterdamu za około 1200PLN. Przy normalnych cenach Lot z Polski to koszt ponad 3000. Lecimy? Napadła mnie z tym tematem w wannie. Nie wiem… możemy… w końcu zawsze chciałaś odwiedzić swą przyjaciółkę z liceum Martę. Niny brat, Michał stwierdził, że nie leci, bo nie ma kasy – kupuje w tym roku mieszkanie, ma je wykończyć, więc odpada. Ale dzwoń do Lipkow, nie wybaczyliby nam jakbyśmy do Meksyku polecieli sami. Szczególnie, że tym razem Lipek byłby bardziej przydatni niż zwykle – oboje uczą się hiszpańskiego. Niestety. Lipki lecieć nie mogą. I tu nastąpiła konsternacja. Czy poradzimy sobie sami na takim wyjeździe. Do odważnych jednak świat należy – spróbujmy (Nina: do odważnych świat należy taa…. chyba ze 45min przekonywałam Go, że grunt to przygoda, że dzięki temu wyjazdowi usamodzielnimy się, no i będziemy kwita z Lipkami za to, że polecieli bez nas do Peru i Chile) (Adam: ok., niech tak sobie wmawia. Właśnie kazała mi napisać, że to Ona zadecydowała, że lecimy. Tak, kochanie, oczywiście kochanie, tak kochanie, śmieci też wyniosę). Nina zadzwoniła do szefa i uzyskała zgodę na wyjazd, u mnie zarząd nie sprawiał nigdy problemów w związku z wyjazdami (za co zarządowi serdecznie dziękuję) – więc lecimy!
Błąd taryfowy polegał na tym, że trzeba było wejść na stronę aireurpa.com, wybrać język hiszpański, wyszukać przelot, zmienić język na francuski i po francusku przeprowadzić całą rezerwację. Jako że francuski jak i hiszpański znamy dokładnie na takim samym poziomie, znaczy wcale, za pomocą translatora, analogii i losowania co tu wpisać (no może lekko ubarwiłem, ale tylko lekko) udało nam się zarezerwować przelot. Całość, od znalezienia informacji o wylocie, do zabookowania biletów zajęła nam niecałą godzinę. Martwić się, jak sobie poradzimy, będziemy mieli czas później.
Tu nastąpiła mała refleksja. Lecimy sami… a może jednak… TYYY!!! MIIICHAAAAAAŁ!!! Może jednak lecisz z nami? Znów marudził o kasie. (Nina: „ale nie chcesz spróbować jedzenia meksykańskiego”, mam wrażenie że ten argument przeważył) Ale jako, że kasa to rzecz nabyta, Nina zadzwoniła do szefa Michała (tak, niedziela wieczór) przedstawiła się jako siostra i zapytała, czy puściłby Michała do Meksyku. Chyba go trochę zagadała i zagłuszyła, bo wyraził zgodę… I zarezerwowaliśmy trzeci bilet.
Trzeba jednak jeszcze dostać się do Amsterdamu. I tu pojawiają się schody. Nie ma normalnych połączeń z Warszawy by mieć rezerwę czasową na odbiór bagażu i nadanie go dalej. Znaczy może i był, ale w jakiejś pogańskiej cenie. W sumie jedyna rozsądna opcja, to przelot do Amsterdamu dzień wcześniej, wieczorem, nocleg i rano lot do Madrytu i Meksyku. Minus był taki, że zarówno przelot był dość drogi (jakieś 700PLN, jak i hotel w Amsterdamie 400pln za noc… stawiał całą imprezę finansowo pod znakiem zapytania. Na szczęście trafiła się „szalona środa” z LOT’em – o 24:00 ze środy na czwartek pojawił się Amsterdam za 303PLN w obie strony. Sporo było fajnych miejsc, więc serwery LOTu nie przeżyły tego. Około 2 w nocy udało mi się dostać do podstrony rezerwacyjnej, zobaczyć miejsca… i znów serwery padły. Jak wstały, miejsc na nasz termin nie było. Rankiem Michał znalazł u jakiegoś pośrednika te miejsca za wyższą kwotę. Niewyspany zalogowałem się by zarezerwować, coś mnie tknęło, sprawdziłem locie – są! I bez opłaty za pośrednictwo.
Dzięki temu przelot do Meksyku w obie strony kosztować nas będzie niecałe 1500. No i nocleg na lotnisku w Amsterdamie, ale to już nie pierwszy raz, więc postanowiliśmy nie brać hotelu, a za zaoszczędzone pieniądze zaszaleć na miejscu.
Miesiąc później zmienia się Michała rezerwacja – ma lecieć do Madrytu innym samolotem niż my. Na szczęście udało się zmienić też nasze rezerwacje, byśmy lecieli razem. Zawsze to raźniej. (Nina: tutaj należy się małe sprostowanie – bilety rezerwowaliśmy o ile pamięć mnie nie myli w listopadzie, w okolicach Boże Narodzenia dostaliśmy maila, że Michał leci tego samego dnia ale wcześniej. Wpadliśmy w panikę, w sumie sam latał mało, a tu i lotnisko w Amsterdamie – duże, w Madrycie – nie wiem czy nie większe… ustaliliśmy, że piszemy do aireuropa, że „my być rodzina i, że my lecieć razem”. Aireuropa odpisała „no problema” – polecicie wszyscy wcześniej. Dlatego też bilety do Amsterdamu rezerwowaliśmy później tj. po przesunięciu lotu Amsterdam – Madryt – Meksyk i ze świadomością, że po raz kolejny lotnisko Schiphol stanie się naszym domem na jedną noc)
W międzyczasie, 2 tygodnie przed wylotem, do Niny dzwoni telefon. Pani po hiszpańsku usiłuje się z moją małżonką dogadać Nie wychodzi, więc przechodzi na francuski, włoski… i nic. Uzgodniły jednak, że ma zadzwonić ktoś znający angielski. Mijają godziny, stres rośnie, nikt nie dzwoni. Nina uznała, że jak do jutra nikt się nie odezwie, to zadzwoni sama. Już ja znam swoją domową panikarę. Do następnego dnia wymyśliłaby jakieś 381 pomysłów na to, co mogło się stać, będzie snuć czarne myśli i mi psuć humor. Mam to gdzieś. Kazałem zadzwonić. Chwilę później dzwoni zestresowana, że lecimy przez USA i potrzebne są jakieś dane z paszportu. W tym momencie mnie szarpnęło. (Nina: i kto tu jest panikarą? Pan ładnie wytłumaczył, że to nic ważnego, że potrzebuje naszych danych z paszportu i, że mogę zadzwonić jutro. A to Adam wpadł w panikę i za 15 min miałam na mailu skany naszych paszportów i w celu wykonania kolejnego telefonu i zorientowania się, czy potrzebujemy wizę tranzytową) (Adam: Panikę? A bawiliście się kiedyś w głuchy telefon? Ta moja poczwarka zadzwoniła i OZNAJMIŁA mi, że w sumie to Ona nie wie o co biega, ale lecimy przez stany i coś potrzebujemy, nie wie dokładnie co. To jak miałem zareagować?) Specjalnie sprawdzałem, czy nie lecimy przez Stany, bo jeśli tak, to potrzebna jest wiza tranzytowa. Nawet jeśli tylko ląduje się w Miami i nie wysiada z samolotu. Zacząłem kombinować nad załatwieniem wizy. Na szczęście okazało się, że tylko przelatujemy przez przestrzeń powietrzną USA i stąd potrzebne są dodatkowe rzeczy z paszportu. Kamień z serca.
(Gryzio proszony o czytanie od następnego akapitu)
Przylot
Bum bum tralala, wylądowaliśmy. W sumie było to najtwardsze lądowanie jakie miałem, trochę nas pokręciło po płycie, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze(Nina: w ogóle nie wiem o co chodzi. Lądowaliśmy normalnie) (Adam: Jasne. Wizg, lewo, prawo, lewo, skrzydło do ziemi, potem w górę. Ta, to było normalne lądowanie. Ta….). Lotnisko w Ciudad de Mexico znajduje się w środku miasta i leci się blisko wysokich budynków. Lądowaliśmy po zachodzie słońca, więc miasto robiło niesamowite wrażenie. Przelot blisko budynków również. Widok wieżowca dookoła którego zakręcamy – pamiętny. Meksyk, jako miasto – duże. Bardzo duże. Gdzie nie popatrzeć, światła (Nina: Meksyk z okien samolotu – rewelacja. Takie trochę kosmiczne wrażenie)
Lotnisko
Lotnisko. Lotnisko jak lotnisko, część dla przylatujących bez rewelacji, dopiero dalej jest ładniejsze. Przeszliśmy przez kontrolę imigracyjną, odebraliśmy bagaż i udaliśmy się do kontroli. Olaboga, co ci ludzie przewozili. Walizki większe od nich samych, w środku różne dziwactwa. Po prześwietleniu jako głowa rodziny nacisnąłem przycisk kontroli. Zapaliło się zielone światełko i mogliśmy iść dalej. Michałowi też się poszczęściło. (Nina: Nie wiemy czemu ale Adama uznali za moja rodzinę, Michała nie. W związku z tym mieliśmy 2 deklaracje celne oraz przysługiwało nam jedno naciśnięcie guzika na rodzinę) (Adam: jasne. Nie wiesz czemu uznali mnie za głowę rodziny? Świetnie. Dzięki. Żółta kartka)Gdyby zapaliło się czerwone, trafilibyśmy na kontrolę szczegółową. Widzieliśmy, ze wybebeszali ludziom walizki do cna. Przeszliśmy do hali przylotów, rozglądamy się, a Marty brak. Jak przedszkolaki na przejściu dla pieszych, najpierw patrzymy w lewo, potem w prawo, jeszcze raz w lewo. W końcu była po prawej. Ale chyba spodziewała się, że będziemy więksi, bo jakoś na początku nas nie poznawała (pomysł, że myślała, że jesteśmy więksi narodził się w chwili, gdy zobaczyłem jaką taksówkę zamówiła nam – coś wielkości naszego forda transita, z miejscem na 10 osób. I dodatkowo Gabriela, żeby plecaki przewiózł. Chciałbym zdementować pogłoski, że jestem aż tak duży – 2 miejsca może i zajmę, ale nie 4…)
Do Marty!
Bidulka jechała na lotnisko ponad 2 godziny. W końcu piątek i wypłata (dostają najczęściej wypłatę co 2 tygodnie, w piątek i od razu jadą wydać). Już z samolotu widzieliśmy ogromne ilości aut w korkach. Dziewczątka poszły zwiedzić WC, a Michał poleciał szukać miejsca do palenia. W sumie nie wie czy znalazł, bo palił w jakimś garażu podziemnym, ale zaraz przy 2 przedstawicielach władzy, którzy nie mieli do Niego pretensji, więc chyba trafił. W tym czasie Gabriel krążył dookoła lotniska. Zebraliśmy się, zapakowaliśmy do auta Gabriela plecaki, a sami wsiedliśmy do tego towarowego taksówkowego potwora. Nie wiem co Marta naściemniała, ale prawie bez kolejki mieliśmy pojazd, gdzie obok nas kłębił się dziki tłum. W średnich korkach dojechaliśmy do mieszkania Marty. Fajna dzielnica, zielona, spokojna. Cytując gospodarzy „mieszają tu ludzie młodzi, starzy i geje”. Może Marta będzie to czytać, więc na wszelki wypadek powiem, że ma śliczne mieszkanie. Nie będę się więcej wypowiadał, bo to nie moja działka, ale pomysł na mieszkanie tak mi się spodobał, że nie wiem czy nie będę mojego domowego gnoma namawiał na zmałpowanie częściowe. (Nina: mieszkanie jest przecudnie urządzone, przestronne, jasne. Świetny dobór kolorów, dodatków mało ale ze smakiem… Niezależnie, czy Marta będzie to czytać, czy też nie – ja jestem zachwycona) (Adam: Nina wie, że będziemy jeszcze u Marty, więc na wszelki wypadek pisze w samych superlatywach. Jak wrócimy do Polski to napisze szczerze)Wszak to nie kopiowanie – to naśladownictwo, które jest najszczerszą formą pochwały. Wypakowaliśmy prezenty, a następnie poszliśmy się odświeżać. Oczywiście w kolejności, nie wszyscy na raz. Marta zabrała się za przygotowywanie kolacji. Jeśli chodzi o kolację, to będę musiał nomen omen posiłkować się pomocą Michała, któremu oddaję głos/klawiaturę.
Michał: Podczas podróży do domu Marta obiecała że dziś będziemy smakować klasyczne meksykańskie potrawy.
Michała część o jedzeniu
Na przystawkę dostaliśmy coś ale szynkę prosciutto. Cieniutkie kawałki wędliny z lekkim posmakiem dymu, troszkę maślane ..Adam wyczuwał posmak oscypka 0.o ?
Klasyczne quesadile czyli placki kukurydziane „faszerowane” serem typu Oaxaca. Pyszne to było co nie miara. W mojej ocenie najlepsza potrawa wieczoru. Najlepiej jeść z sosem lub salsa. Oczywiście są różne wariacje quesadilli jednak dziś jedliśmy klasyka..
Sopa: placek z niebieskie lub białej kukurydzy z „purre” fasolowym. Mi to średnio smakowało jednak Nina wcinała to wraz z salsą.
Quessadila z zielonym sosem połączenie smakowe że niebo w gębie
Zielony sos meksykańskiej nazwy nie pamiętam ale pogadam z Marta na pewno uzupełnię. Do rzeczy z czego się go robi : zielone pomidorki coś jak nasze koktajlowe jednak o całkowicie innym smaku tzn bardziej cierpkie i trudne do zdefiniowania, awokado (to ważna informacja to „coś” co kupujemy w sklepach nic ma się do meksykańskiego awokado które jest pełne smaku), czosnek, troszkę wody oraz najważniejszy składnik czyli PAPRYCZKI CHILI niby można zrobić bez ale to tak samo jak by pić piwo bezalkoholowe. Ilość papryczek kwestia gustu ja lubię pikantnie reszta nie bardzo jednak Marcie udało się dodać tyle abym był szczęśliwy oraz aby pozostali mogli jeść. Sosik był tak wyborny że mógłbym go wcinać samego ale się powstrzymałem JTypowa salsa. Składniki : cebulka czerwona, pomidor, awokado. Najbardziej zasmakowało Ninie zajadała się tym aż uszy się jej trzęsły. Opcjonalnie można dodać papryczek chili ale Marta nie dała .. więc ja się nie zjadałem ale było OK.
Część deserowa: Po kolacji dostaliśmy capucino robione przez Gabriela i Martę tzn nie wiem czy to capuczinio czy frappe czy latte smaczne było i już. Tak na marginesie jak by ktoś chciał się w Meksyku delektować herbata to niech zapomnij. Jak pijesz tu herbatę to znaczy że jesteś chory. Co innego z kawą i sokami którymi non stop jesteśmy częstowani.
Deserek część druga czyli mango. Kto chciał mógł sobie zjeść tego pysznego owocka. Tak samo jak pisałem o awokado tu owoce są pełne smaku a nie „E” które utrzymuje w nich kolorki. Słodki i soczysty niestety miał jedną wadę .. pestka !!! Po czort tam tę cholerę wsadzili ?? Zmarnowali tyle pysznego owocu !!
Spać poszliśmy jak grzeczne leśne ludki około 2( ponoć bliżej 3, ale nie jestem przekonany)
Adam: Dobrze publikować samemu te wpisy, ma się wtedy ostatnie słowo. Tak jak w domu – jak Nina mówi wynieś śmieci, to ja mam ostatnie słowo – tak jest kochanie.
Przed siebie, byle dalej! | 2012.03.24 Mexico DF – Tulum
Poszliśmy spać 2-3, obudziliśmy się około 6. Sami z siebie. Czy to jest ten słynny Jet Lag? Jeśli tak, to mi pasuje, nie trzeba odsypiać, można od razu zwiedzać. Co prawda pobudka ustawiona była na 7, ale zużyliśmy trochę Martowego internetu by pozdrowić rodziny, przyjaciół, znajomych i kochanki/kochanków. Doprowadziliśmy się do porządku, zrobiliśmy sobie make up i inne czynności przygotowawcze do dobrego rozpoczęcia dnia i pojawiła się Marta. Chwilę poplotkowaliśmy, pojawił się też Gabriel i udaliśmy się na polowanie na śniadanie. Meksyk jeszcze odsypiał piątkowe szaleństwa, więc kawałek przeszliśmy zanim udało nam się kupić bliżej nieokreślone pożywienie. Dostaliśmy je w reklamówce, z bramy obok restauracji. Zaciągnęliśmy oporny pokarm do domu, gdzie Marta znów doprowadziła ten pokarm do postaci jadalnej, na ciepło.
Miejsce na Michałożarłową relację (jednak Mu się nie chce, wiec będą tylko zdjęcia, opis będzie w końcowej wersji – albo i nie…) Ogólnie ponoć jedliśmy coś, co nazywa się tamales.
Tu kupowaliśmy
Niny na słodko
Nasze, na ostro
Przerewelacyjny napój mleczny o smaku ananasa i czegoś tam ;>
(Nina: Gabriel poczęstował nas smakowym mlekiem. Wypiliśmy początkowo z grzeczności a następnie z pyszności). Następnie zamówioną taksówką zostaliśmy zawiezieni na lotnisko. Sami, laboga. Wymieniliśmy kasę zieloną, na lokalną (kurs 12,3 za dolara, czyli złotówka to jakieś 3,9 pesos) (Nina: wymiana polegała na tym ,że ja wymieniałam kasę i byłam obstawiana przez dwóch hombres)(Adam z wielkimi cojones?) i znaleźliśmy sami z siebie, gdzie nadać bagaże na samolot. Lecimy ichnimi tanimi liniami, Volaris. Kolejka do nadania bagaży nie była jakaś ogromna, ale tempo obsługi było straszliwe. W sumie to może nie jest wina obsługi, a klientów, którzy mieli paczek więcej, niż sami ważyli i podchodzili małymi grupami po 10 osób… Plusem było to, że co jakiś czas chodziła obsługa i pytała, czy ktoś nie jest na lot do … bo wtedy taka osoba miała pierwszeństwo. Nas obsłużono błyskawicznie, może w 4 minuty ze wszystkim. (Nina: pewnie dlatego, że nie uskutecznialiśmy żadnej rozmowy – tylko rezerwacja + paszporty. Klik, klik, pytanie „to wszystkie wasze bagaże???” ,”tak”, klik, klik, „tam wasza bramka, tu wasze miejsca, adios!”) Polecieliśmy do bramki, bo już nadchodził czas boardingu. (Nina: przejście przez bramkę zaowocowało obejrzeniem mojego plecaka oraz obejrzeniem i przekartkowaniem przewodników). Przed samolotem stała już kolejka. No tak, standard, od 20 minut boarding, a jeszcze nic się nie ruszyło. Za czas jakiś coś się ruszyło, ale jak zwykle fascynujące było patrzenie jaki jest system wpuszczania do samolotu. Niestety znów nie załapaliśmy, jak to się dzieje.
W samolocie zostałem ogłuszony. Ludzie wchodzili, siadali. Szli na koniec. Siadali. Wracali. Siadali. AAAAAA! Zajmowali innym miejsce. Przepychali się. AAA!!! Jak w tramwaju! (Nina: na szczęście stewardesy ogarniały, o co chodzi. Ciekawostką był film o bezpieczeństwie, zapinaniu pasów, kamizelek ratunkowych i tym podobnych, w którym główną rolę grały meksykańskie dzieciaki. Filmik zrobiony z dużym poczuciem humoru, oglądałam z przyjemnością). Do picia wzięliśmy sobie z Michałem po piwie, chipsy do tego i jakoś dało się te 2 godziny przeżyć. Podejście do lądowania było ciekawe. Wiał wiatr, turbulencje szarpały samolotem, ale takiego miękkiego lądowania to chyba w życiu nie miałem. Ekstraklasa. (Nina: no fakt, lekkie turbulencje były ale nic, żeby się zachwycać)
Po wyjściu z samolotu dostaliśmy cios w twarz mokrą gorącą ścierą. Gorąc i duża wilgotność.
Na lotnisku kupiliśmy bilety na autobus ADO do Playa del Carmen za jakieś 114$ Autobus z klimą (17 stopni, masakra) (Nina: a oprócz tego obejrzeliśmy koniec filmu „Książę Persji, Piaski czasu” i początek „Avatara” w wersji hiszpańskiej. Wiemy już, że perro! Oznacza biegnij!)
Po godzinie dojechaliśmy do Playa del Carmen – dość dużego miasta, jak na moje potrzeby. Na dworcu przesiedliśmy się na kolejny autobus, klasy 2 już, bez Klimy i TV, za 32 peso, do Tulum. (Nina: oczywiście, że była Klima. Tyle tylko, że chłodziła do 20 stopni a nie jak w ADO do 17)
Mimo teoretycznie 2 klasy, jechało się całkiem przyjemnie. Zatrzymaliśmy się na dworcu i postanowiliśmy zerknąć do hostelu Weary Traveler. Doszliśmy prawie do końca miasta, bo posłuchałem się mojej żony. Okazało się, że po wyjściu z dworca, trzeba iść jakieś 150 metrów w prawo, a moja żona zapamiętała to drugie prawo ;> . W każdym razie weszliśmy jeszcze do jakiegoś hostelu, chcieli tam 500 peso za 3 osoby. Nina uparła się jednak na tego Travelera – bo tam miał być internet i takie tam. (Nina: takie tam to: darmowy Internet, śniadanie gratis i shuttle bus na plażę a ponadto backpackerska atmosfera. Uważam, że wartości dodane dają nam oszczędność ok.200 pesos dziennie, nie mówiąc już o czasie, który poświęcalibyśmy na poszukanie smacznego śniadania oraz transportu na plażę)
Na szczęście szybko naprawiliśmy błąd, wróciliśmy z dworca, poszliśmy w prawo i … o, 150 metrów dalej był hostel. Dostaliśmy pokój za 450 peso, jakieś opłaty za depozyt i inne dziwne rzeczy. (Nina: rabat chyba 15% za opłacenie 4 noclegów z góry, 5% rabatu od recepcjonisty oraz depozyt za prześcieradła w kwocie 100 pesos/1szt)
W hostelu postanowiliśmy zjeść kolację. Mają świetny patent – kupiliśmy u nich hamburgera i dwa steki. Do tego po 2 piwa w zestawie – hamburger 65 peso, steki 90. I teraz dostaje się mięcho, bułki i idzie się na grilla gazowego i samemu wykonuje jedzenie. Mamy dostęp do w pełni wyposażonej ogrodowej kuchni, z przyprawami. Do tego dostajemy jakieś sałatki, puree z czosnkiem – ile się chce (Nina: w pojemniczkach jest sałata, cebula, pomidory, cukinia i pyszne puree. A do tego stoją gotowe sosy, ketchup i musztarda). Świetna sprawa. Michał upichcił steki i hamburgera Ninie, wciągnęliśmy sałatkę, zapiliśmy piwami i .. udaliśmy się na spoczynek. Nina była takim stanie, że zombie przy Niej byłby okazem życia i energii. Tak więc pozbawieni Jej jakże cennych uwag także udaliśmy się spać. Około19…
A dziś robiliśmy… Nic.Znaczy na śniadanie, które było w cenie hostelu, zrobiliśmy (Michał z Niną zrobili) jajecznicę, do tego zjedliśmy tosty i darmowym dla mieszkańców hostelu autobusem pojechaliśmy na plażę.
A plaża wygląda tak…
Woda… ma kolor jak na zdjęciach. I jest ciepła. I ma dużą wyporność, więc nurkowanie bez płetw uciążliwym było. Ale ogólnie – pięknie. I biały piasek konsystencji wilgotnej mąki, który nie jest nawet kawałek ciepły. Nie parzy w stopy. Ogólnie siedzieliśmy pod palmą, patrzyliśmy w dal, w tle leciał Bob Marley. Żyć nie umierać. Jeszcze na plaży zafundowaliśmy sobie po hamburgerze wielkości Titanica i mogliśmy wracać.
Pojechaliśmy na plażę około 9,wróciliśmy około 17. Jak sami rozumiecie, tyle słońca o mało nie zabiło Waszego korespondenta wojennego, który z czerwonym na nogach i innych częściach ciała dotarł do hostelu średnio tomny. Zresztą każdy z nas jakieś straty w zdrowiu poniósł. Każdy coś ma przypalone. A w cieniu siedzieliśmy… przynajmniej w większości… Dlatego też kolejny dzień poszliśmy spać w okolicach 19. A w sumie to nie, bo oni jeszcze gdzieś po sklepach poszli, ja pilnowałem prześcieradełka, żeby mi nikt go nie zajumał…
(Nina: nic dodać, nic ująć. Na śniadanko było do wyboru: 4 tosty albo płatki albo pancake albo 2 jajka i 2 tosty. Zdecydowaliśmy się na ostatnie i wyszła nam z tego jajecznica oraz 2 tosty z masełkiem i dżemikiem. Autobus na plażę rusza z tyłu hostelu i dzięki temu wypatrzyliśmy warzywniak. Jak plaża jest – każdy widzi. Zdjęcia nie przekłamują nic. Co prawda 8h na plaży to trochę dużo jak na pierwszy dzień ale żal nam było wracać o 12,a kolejna darmowa podwózka była dopiero o 17, więc zostaliśmy. Kąpanie tutaj to czysta przyjemność, leżenie na piaseczku też. Co prawda potem piaseczek ma się wszędzie, ale trzeba to potraktować jako pamiątka z podróży J. Na plaży nic lokalnego nie było do jedzenia więc wzięliśmy najtańsze czyli hamburgery. Okazały się wypas hamburgerami i w związku z tym byliśmy najedzeni do końca dnia. Zakupy skończyły się zapisaniem godzin odjazdów autobusów do Valladolid oraz 1 gałką lodów o smaku pinacolada. Pycha.)
A następnego dnia, mimo pewnych protestów Michała, postanowiliśmy jechać do Cobe zobaczyć piramidy. Jako osłodę dla Michała, postanowiliśmy odwiedzić też Cenoty…
PS. Nina kazała dopisać, że widzieliśmy czarnego. Znaczy tak go nazwaliśmy, bo ciemny był przeokrutnie i przechadzał się po plaży tam i z powrotem z torbą sportową, a tłumy małolat sikając biegły do niego i robiły sobie z nim zdjęcia. Jakby mogły to zacałowałyby go na śmierć. Nie wiemy kim był – a podpuszczałem Ninę, żeby też podbiegła, zrobiłbym zdjęcie i zapytałaby kim jest, ale uznali, że to nie byłoby uprzejme. Dziwne, a mówić, że ktoś ma grubą dupę to już uprzejme?[/fusion_builder_column][/fusion_builder_row][/fusion_builder_container]
Przed siebie, byle dalej! | 2012-03-26 Coba i Grand Cenote
Rankiem ustaliliśmy, że jednak Michał jedzie z nami do ruin w Coba. Rodzynkiem w torcie, która przeważyła (poza poparzeniem słonecznym?) była możliwość kąpieli w cenotach. Wstaliśmy rano, zjedliśmy standardowe śniadanie + pankejki. Olaboga. Zjedliśmy to przesada – ja tyko dziubnąłem i zrezygnowałem ze swojej porcji. Jakaś taka mąka mi nie podeszła, ponadto byłem już napasiony.
Pojechaliśmy zwykłym autobusem do Coba, za 40 pesos od tyłka, ale też kupiliśmy bilety na powrotny ADO – za 44pesos. Autobus był normalny, fotele rozkładane, muzyczka trulululu. W Cobe wysiedliśmy spokojnie, zapytaliśmy się, czy autobus tu staje, ta, staje i poszliśmy w stronę jeziora. Ponoć ma w sobie krokodyle, acz moim zdaniem jedynie plastikowe. Albo gotowane, bo powyżej iluś stopni zdaje się białko się ścina. A żółtko nie wiem. Z busopostoju do wejścia do ruin Cobe jest jakieś 500m. Wejściówka 57peso, za aparat nie chcieli kasy, więc nie protestowaliśmy. Za to zakupiliśmy Michałowi kapelusz, bo wyglądał mało amerykańsko. Michał, nie kapelusz. Teraz stanowią dobraną parę. Na prawo od wejścia jest pierwsza piramidka. Fajnie, bo wystaje ponad drzewa parę metrów, a będąc od niej ze 30 metrów nawet jej nie widać… Następnie podreptaliśmy w skwarze dnia jakieś 2 kilometry w stronę największej atrakcji – piramidy Nohoch Mul. Zdaje się ma 42 metry i jakoś na razie nie wzbudzała w nas respektu, mimo iż jest bodaj drugą co do wysokości piramidą Meksyku.
I to nas właśnie uśpiło. 42 metry to jakieś 15 pięter budynku, w 35 stopniach, pod stromą górę… Nieee my ledwo doszliśmy do podnóża jej. Jak mówią Lipki, jesteśmy podróżnicy po płaskim i najlepiej blisko. Uważam, że przesadzają, bo ja mogę równie dobrze i w górę i w dół, byle w lektyce…
Wdrapaliśmy się. Pot spływał z czoła po łydkach, w głowie się kręciło, ale weszliśmy. Żeby nam potem Lipki nie wygadywały, że nie włazimy nigdzie. Pewnie Lipki w tym czasie jeszcze ze 3 piramidy zwiedziły, ale na szczęście zostali w domu i nie psuli nam humorów swoją nadnaturalną kondycją i nieodłącznym ADHD. Widok z góry – trochę średni, spodziewałem się czegoś OOoaaaaoOOOoooaaaaa pac, bęc. Oczywiście, widok był fajny, daleki, ale zabrakło tego „czegoś” – ale może marudzę. (Nina: podejrzewam, że widok jest lepszy porą mokrą, kiedy dżungla, która powinna nas otaczać, nie była taka wysuszona. Myślę, że wtedy kolory zachwycają) W każdym razie zeszliśmy, napiliśmy się (Nina: Michała nastawił się na sok z kokosa ale niestety już nie było więc wypiliśmy sok ze świeżo wyciskanych słodkich pomarańczy) i wróciliśmy do Cobe. Uwaliliśmy się w okolicach miejsca gdzie wysiedliśmy, za chwilę jeszcze 4 osoby się dosiadły. I czekamy.
Nagle mija nas autobus ADO i jedzie dalej. POOOOOoooszedł w cholerę, nie zatrzymując się mimo machania. Dowiedzieliśmy się, że autobus ten staje na przystanku, który jest jakieś 300m dalej, ale jak na przystanku niema nikogo, to jedzie dalej. Bo to pierwsza KLASA(Nina: w związku z tym na byle ulicy, dla byle kogo nie zatrzymuje się, ażeby mu oponki pękły na którymś hopku). Dupa, po 40 peso w plecy…
Pytamy kiedy następny autobus – za 2,5h – ale oczywiście możemy jechać taksówką. Tylko 500 peso (Nina: nie chciał 500, tylko zaczął od ile dacie i ile dacie – jakby się zaciął). A wypchajcie się swoją taksówką, poziom mojej irytacji osiągnął margines i czajniczek wykipiał. Nasi współziomale pojechali za 350peso (Nina: początkowo brali nas za grupę7 osobową i można byłoby pewnie jeszcze trochę utargować, bo ruch był żaden, ale sąsiedzi z za zachodniej granicy szybciutko dogadali się, że jadą w czwórkę i zostaliśmy sami) podchodzi do nas lisooki Meksykanin i zaczepia, że u niego tylko 350. I to jeszcze do Grand Cenote, które są 5 km bliżej. No zaraz wytnę w kły farbowanemu lisowi. Szczególnie, że był przy rozmowie 20 sec wcześniej. Zabrakło mi słów w języku który mógł zrozumieć, ale moja gestykulacja i namiętne KURWA NIE, oraz WRACAMY AUTOBUSEM wywarło odpowiednie wrażenie. I jeszcze mnie parówa pyta, ile bym dał. Po mordzie bym dał… Ustaliliśmy ze sobą, że 250 i grosza więcej. Na to koleś wyciąga nam rozpiskę i pokazuje – Tulum 390 – na to dostał odpowiedź, że w takim razie idziemy kupić bilety, pa, CU, pocałuj mnie w trąbkę (Nina: z pespektywy całego dnia targowanie było jak w Chinach czy Indiach – Adam gra twardziela, że tylko 250 i koniec, ja spokojnie zrezygnowana tłumaczę: że wiemy, że 2,5h do kolejnego autobusu, że albo bierze 250 albo idziemy coś zjeść i zmiękł. Być może udało by się urwać jeszcze jakieś 10-20 pesos ale sądzę, że byli już na granicy możliwości. W nagrodę dostał 120 papierkami i 30 bilonem, którego mi się już nazbierało i tworzył spory ciężar – przynajmniej zaoszczędziliśmy mu pracy z wydawaniem reszty). Na to zmiękł i nagle kwota była akceptowalna. Wsiedliśmy do taksówki i pomknęliśmy w dal.
Aha. Jak mi ktoś nadmiernie egzaltowany wyjedzie z odpowiedzialną turystyką, że trzeba dorabiać lokalnych itp. To niech sobie swoje argumenty wsadzi w buty w tym przypadku. Popyt i podaż kształtują rynek – nie dogadalibyśmy się – to nie. Finał. A dymać się to ja nie lubię dawać, przynajmniej jak widzę, że ktoś się do mnie dobiera – a w tym przypadku to byłoby nawet bez lubrykantów zbliżenie… 😉
Dobrze jednak, że były otwarte cenoty… bo wynagrodziły nam wszystko. Cenota, to lej krasowy w którym jest woda. Czysta woda, słodka, eh…
Wejście 100 pesos. Ale naprawdę warto. Nie jest duże, ale… po całym dniu upału podziałało na nas jak zastrzyk energii. W środku pływały małe rybki, żółwie… i głupi ja. Zachciało mi się, staremu waflowi z nadzieniem, przepłynąć pomiędzy skałami, gdzieś na jakichś 3-4 metrach. Jak pomyślał, tak zrobił. Acz z tym pomyślał, to zbytnia przesada. Wszystko szło dobrze do wynurzania, kiedy okazało się, że jeszcze jakiś kawałek drogi do powierzchni jest, powietrze powoli się kończy. I jeszcze się idiocie majtki zaczepiają o skały zatrzymując. Dobrze, że kursu nurkowania zostało coś we łbie, to człek nie spanikował odczepił się, i wypłynął na końcówce oddechu. Ale w łep to mi się od żony należało, a Ona bezczelnie nie krzyczała tylko po głowie się popukała. Lepiej jak krzyczy, bo wtedy wiem, że w domu lanie będzie, a tak to kto wie?(Nina: grzecznie czekałam co z tego wyniknie nastawiona, że trzeba będzie jednak zanurkować tak głęboko i CI pomóc, Ty Boża krówko)
(Nina: wróciliśmy również taksówką – taksówkarz chciał 60, pojechaliśmy za 50 nawet za mocno się nie targując, wystarczyło powtórzyć dwa razy zdecydowanym tonem fifty i pan otwierał drzwi taksówki)
A na kolację… kupiliśmy w hostelu kuraka i dwójka dzielnych kucharzy uczyniła kolację (nie chciałaby jakaś wytwórnia nas wynająć do robienia programu kulinarnego? Gotując w tropikach, lub z kamerą wśród talerzy? Nie weźmiemy dużo J
A tak właśnie, w takich warunkach powstaje ta relacja…
Nie, Meksyk nie jest fajny. Jest tu zimno, białe niedźwiedzie biegają po ulicach, ludzie są niesympatyczni, a na plaży są same grube baby. Nie macie co zazdrościć. Jest nam źle i tęsknimy za naszym krajem, gdzie rano były 3 stopnie na plusie ;>
Ok., skoro już napisałem wstęp dla malkontentów, mogę zabrać się za opisywanie dzisiejszych dokonań.
Standardowo, na początek zrobiliśmy sobie rękoma Niny i Michała śniadanie (ja zapierdzielam na zmywaku – acz nie wiąże z tym swej przyszłości) – standardowa jajecznica z tostami, do tego pomidorek pokrojony posypane gęsto pieprzem czarnym. Świetny pieprz mają – aromatyczny, jakby lekko cytrynowy, a przy tym niezbyt ostry – jak ja nie jestem jakimś zwolennikiem pieprzu, to sypałem na jajecznice, aż była prawie czarna.
Następnie darmobusem na plażę – co prawda w planie mieliśmy Zona Archeologica, czyli ruinki w Tulum, nad morzem, ale darmobus jechał tylko do plaży. A z plaży do ruinek jakiś kilometr na kopytkach drogą – da się przeżyć. Już z daleka widać było, że nie będzie dobrze. Ilość ludzi powodowała że włączały mi się hamulce aerodynamiczne, a lekkie powiewy wiatru kierowały mnie na plażę, ale żona kazała mi być mężczyzną, a nie dzikusem, który stroni od ludzi. PHI. Jakby nie można byłoby być mężczyzną w samotności, nawet na plaży, ale z drinkiem. W każdym razie zostałem dociągnięty do kasy gdzie nasz przewodnik, znana hiszpańskojęzyczna seniorita Nina zakupiła bilety, po jakieś 57 pestek. Przy kasach było fajnie, chłodno. Jakieś 35 stopni. Aż się wychodzić nie chciało… i jeszcze ten tłum. No dobra. Ogólnie ruinki jak ruinki. Ciekawostką jest to, że to bodaj jedyne piramidy przy morzu. Z ciekawostek kolejnych, jest informacja, że prawdopodobnie była to latarnia morska – gdy jest się naprzeciw runek, w których płonie ognisko i widzi się 2 płomienie (z 2 okien?) można przepłynąć spokojnie, gdyż jest tam przerwa w rafie.
A ruinki wyglądały tak:
Moim zdaniem, ale wypowiedzianym po cichu, warto było przyjechać i zwiedzić, ale to tylko po cichu, żeby Nina nie miała satysfakcji i nie marudziła swojego ” a nie mówiłam” pod nosem.
Wróciliśmy na plażę bliżej Tulum, gdyż chyba nikt nie usiłował zasugerować rozkładania się na plaży przy ruinkach – zaprotestowałbym z całą stanowczością – jak dla mnie tam nawet na stojąco za mało miejsca było.
Na plaży mieliśmy dziś w planach snurkowanie na rafie. 2 dni wcześniej spotkaliśmy GudPrajsa, który nam proponował snurkowanie po 600 pestek za godzinę. Mieliśmy do Niego iść, ale napotkaliśmy kolejnego GutPrajsa oferującego rejsy. Też za 600. Wykonując czynności ignorująco-zaczepno-podchodowe uzgodniliśmy cenę na 500 pestek. I tak sporo, ale raz się żyje, raz umiera a podatki płaci się co rok… W ramach dodatku w cenie mieliśmy sprzęt ABC i przepłynęliśmy zobaczyć ruinki od strony wody. Też plus.
Się mnie zapomniało napisać, że w cenotach, troskliwie wieziona Bartosza kamerka ponagrywania pod wodą zrobiła po minucie pipipipi won i zdechła. A ładowałem mendę zbożową kilka dni wcześniej i nie używałem… Teraz nie popełniłem tego błędu, bo rodzina nie dałaby mi żyć, a i mnie by coś trafiło, bo ja to noszę na plecach (tu pochwalę rodzinę która nosi na plechach lapka, drugi aparat, przewodniki, wodę owoce i inne takie). W każdym razie wsiedliśmy do łodzi, zobaczyliśmy riunki i dopłynęliśmy do rafy. Wskoczyliśmy do wody i … no jak mówi szfagier, 4 liter nie urywa. Owszem ładnie, ale… spodziewałem się czegoś lepszego. Później było lepiej, bo i rybki się pojawiły – w tym jedna usiłowała odgryźć mi palec (chyba nie lubi, jak się ją pokazuje palcem) Korale, gąbki i inne cuda przyrody były na odległość wyciągniętej dłoni. Problemem była fala, która przeszkadzała gdy chciało się wpłynąć w płytsze miejsce i nie zahaczyć brzuchem o koral. W każdym razie rybki były, kolory były fajnie było. Ale się skończyło.
Ale po wyjściu z wody się zaczęło. Miałem wracać do hostelu, żeby się bardziej nie opalić – niestety zeszło nam na tyle długo, że na darmobus o 12:15 nie wyrobiłem się, a do 17 kawał czasu jeszcze był. Żeby zatrzymać mnie przy sobie, moja żona sięgnęła po sprawdzone sposoby babć – krew nie woda, więc wiedziała co robić. Zaciągnęła mnie do baru na plażę. Kupiliśmy sobie Caipirinio a Mietek-Ninuś Pinacoladę. AAAAAleeeeeesmaaaczneeeee! I za 20 pestek kubeczek. Siedzi sobie człowiek pod palmą, sączy świetnego, zimnego drinka, patrzy na morze. I nie może. Uwierzyć.
Niestety co dobre szybko się kończy. Tak jak kokos, którego Michał chciał zamówić do picia. Jak się zdecydował, to już nie było. Skończył się też cień, a właściwie przesunął się i zaczęło świecić na moje biedne ciałko paskudne słoneczko. A zostało do autobusu 2h. Żona moja bez serca nie reagowała na moje czułe marudzenie. A starałem się, jak tylko mogłem. Plusem jest to, że zjarała sobie łapki i syka teraz. Ma za swoje, za brak czułości. O!
Po powrocie do Tulum, umyciu się udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia. Jako, że chcieliśmy zjeść lokalnie, do wyboru knajpy zostaliśmy z Michałem wybrani my, maczos. Michał już wcześniej wypatrzył knajpę z dużą ilością lokalesów, więc szybko poszło.
Michał zamówił sobie bodaj burito, Nina filet z ryby a ja krewetki. Po krewetki został ktoś wysłany, lecz się nie postarał. Dlatego też zmieniłem zamówienie na rybę. W czosnku. Do picia zamówiliśmy sobie napój – chaya – ananas lub limona lub jedno i drugie zmiksowane wraz z liśćmi eee… nie wiem, szpinaku, porzeczki, hgw czego. Nina niuchała tego liścia, ale nie jest wcale pomocna. O szpinaku wspominał kelner, ale liście nie przypominały szpinaku, napój zresztą w smaku nie miał nic szpinakowego. A jeśli miał, to ja mogę taki pić. Dostaliśmy jeszcze czekadełko – coś jak naczos, do tego sosik czerwony i zielony. Czerwony nie wzbudził mojego zachwytu, chyba, że ktoś lubi jak nie czuje kubków smakowych a w ustach ma cieplutko. Drugi, zielony – salsa verde – o rany, rany! Mój faworyt. Przesmaczny. Aż musieliśmy o 2 miseczkę poprosić, bo się skończyła. Druga też się prawie skończyła. Oczywiście nie przy naczosach, a przy daniach głównych, ale… ślinka leci.
Michała burito z mięskiem wieprzowym. Polał zielonym i czerwonym. Bardzo smaczne.
Nasza rybka. Miała lekko bagienny smak, wkładało się rybę w małą tortillę, wrzucaliśmy dodatki, polewaliśmy sosem i niamniamniam slurp niam gulp, niam. OOooooh.
Z Michałem zamówiliśmy sobie jeszcze tacos
Quesadila – paluchy lizać. Może placek mógłby być cieńszy, ale z drugiej strony już byliśmy tak napchani, że zaczęło to przeszkadzać przy ostatnim kęsie J
I wszystko zapijaliśmy chayą (z pół litra tego było za jakieś 5 polskich złotych)
Pobudka wstać. Ćwierćmartwym, bo praca dogania człowieka nawet tak daleko. Na szczęście tylko telefonopatycznie. Zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się z hostelu i udaliśmy się na dworzec.Dzisiejszy kierunek, to Valladolid. Jechaliśmy całkiem sprawnie, ADO, w TV leciał Iron Man 2 z hiszpańskim dubbingiem, a później Bear Brylls przemierzający Meksyk. Jak się rozbijemy, to już wiem co mam robić i jaką padlinę jeść. W sumie to widziałem tu sępy więc już z padliną zapewne sobie poradzę. Dotarliśmy do Valladolid i udaliśmy się do hostelu z LP – Nina zapewne zaraz wklika nazwę, bo mi takie rzeczy się nie zapamiętują. (Nina: La Candelaria) Z dworca trafię, ale zaśmiecać sobie pamięć nazwą? E tam. Całkiem przyjemny hostelik (co za *^*% maniera worda zmieniać hostel na hotel? Brrr). Najpierw widzieliśmy pokoik w altance, ale to była dwójka (bo oczywistym jest, że skoro przychodzą 2 osoby i pytają o 3 osobowy pokój, to znaczy, że nie znają liczebników ni po hiszpańsku, ni po angielsku. Wrrrr). Tak dostaliśmy pomieszczenie na poddaszu, czyste miłe, fajne. Dostaliśmy mapkę okolic i poszliśmy zjeść do polecanej przez hostel knajpki. 12 w dzień, słońce świeci bez litości, a w tym skwarze my. I zamknięta knajpa. A żeby was. Wróciliśmy się kawałek i zjedliśmy w knajpce, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni do stolika w głębi, prawie w kuchni – tak wyglądało, jakby ktoś postanowił, że dziś brak mi pieniędzy na gazetę, to sprzedam parę tacos. Ale były bardzo smaczne. Oczywiście Nina wyjechała do Pani ze swym hiszpańskim i kolejny raz została ogłuszona odpowiedzią, której nikt nie zrozumiał (podobnie jak pytań w stylu placek ma być kukurydziany czy pszenny?) – ale na migi dało radę. W sumie jest łatwiej niż się spodziewałem. Jakkolwiek, było bardzo smaczne i bardzo tanie.
Następnie taksówką za 50 pestek (Nina: ha! Podobno miało być za 60, ale skoro pan taksówkarz chciał 50 to nikt z nim w górę nie będzie się targował) pojechaliśmy do cenoty. Współtuptusie marudzili, że gorsza jest od poprzedniej, ale mi się bardziej podobała:
Schodziło się ze 20-30 metrów w głąb ziemi, gdzie była wielka komora, w środku wypełniona wodą. A na szczycie otwór, przez który wpadało słońce. Niestety aparat wyciągnąłem dopiero po wyjściu z wody i wstrętne słońce nie wpadało już do środka. To są właśne te chwile, gdzie człowiek żałuje, że mógł zrobić zdjęcie… bo następnego takiego nie zrobi.
Woda była chłodna, ale orzeźwiająca. I pływały w niej sumiki, część takich idealnych na patelnię. Wyszliśmy i Michał dorwał się do kokosa. Za 20 pestek, czyli jakieś 5zł. Szału nie było, ale kiedyś kokosa piłem więc się spodziewałem. Ale kokos zaliczony. (Nina: generalnie kokosa udało się kupić za 3 podejściem. .Pierwsza próba była pod Coba – stwierdziliśmy, że jak wrócimy z oglądania ruinek to będzie fajnie napić się zimnego kokosa – jak wyszliśmy okazało się, że kokosy już się skończyły więc wypiliśmy sok z pomarańczy. Drugi raz na plaży – kosztował 40 i Michał tak długo się zastanawiał, że zaczęli zamykać bar i kokosy też się skończył. Tutaj też mieliśmy dylemat, bo może po wyjściu z cenoty już nie będzie?? Ale udało się, quest wykonany)
Wróciliśmy do Valladolid taksówką – pan nie był za szczęśliwy, ale skoro już zaczeliśmy się targować, to po co przepłacać? Szczególnie, że skoro w jedną stronę płaciliśmy 50, to w drugą nie będzie inaczej. Miasto Valladolid jest bardzo ładne. Jeszcze jakby było chłodniej, to byłoby fajniejsze. Spokojne, jak na Meksyk, malownicze.
Doszliśmy do mojego ulubionego miejsca. Katedry. Strasznie mi się klimat tego miejsca spodobał, niby nie jest strasznie stare, bo 16xx rok, ale naprawdę czuje się wiek i klimat miejsca.
Na podwórzu za kościołem leżały krzyże. Zapytałem kręcącego się po okolicach człowieka, czy są do tego co myślę – do pasji – i tak, na nich będą mężczyźni ukrzyżowani w Wielki Piątek, który będzie za tydzień. Mają ułatwienie, bo mają miejsce na nogi, ale i tak ciekawe…
Y
W drodze powrotnej zwiedziliśmy jeszcze fabryczkę czekolady, gdzie próbowaliśmy czekolady w różnych postaciach jako półproduktu, a także już różnych smaków. I wypiliśmy zimą czekoladę z wodą, jak Majowie pili. Bardzo smaczne. Później przeszliśmy się na kolację do innej polecanej przez hostel knajpki – ale to Michał musi napisać – obiecał, że później (zapewne po powrocie) zrobi relację z całości jedzenia meksykańskiego.
Aqua fresca – to z przodu. Z pół litra za jakieś 4-5pln. Smaczne!
Moja zupa fasolowa z serem – taka nasza fasolka po bretońsku. Smaczne!
Moje tacos, które Michał wciągnął, bo myślał, że to jego. A jego tacos pan nie zapisał.
Wracając do hostelu, trafiliśmy jeszcze na wybory misek. Właściwie patrząc na wiek, to miseczek lub naparstków… Wcześniej tańce jakieś były, ale na finał trafiliśmy jakieś szarfy, dekoracje, wizyty w zakładach pracy…
Przed siebie, byle dalej! | 2012-03-29 Chichen Itza / Merida
Do Chichen Itza postanowiliśmy pojechać z dużymi plecakami. Leży ono na drodze do Meridy, która jest naszym kolejnym etapem, więc rozsądne wydało się je zwiedzić a następnie na nocleg pojechać do Meridy. Szczególnie, że w Chichen Itza można przy wejściu zostawić plecaki, za free.
Zjedliśmy śniadanie w ogrodzie hostelowym, spakowaliśmy się i podreptaliśmy na autobus. Podróż porannym autobusem była bezproblemowa. Wysiedliśmy na miejscu, oddaliśmy bagaże, kupiliśmy wejściówki (177 pestek) i poszliśmy.
W środku spotkaliśmy polską wycieczkę z rainbow tours. Włazili w kadr bardziej niż inni, czym o dziwo bardziej wnerwiali Michała niż mnie. Ja po Chinach chyba się uodporniłem na ludzi stających pół kroku przed moją skromną osobą i zasłaniających mi widok. Uznaliśmy, że jednak tu przyda się przewodnik – Nina zgarnęła jakiegoś sprzed wejścia, cena za anglojęzycznego przewodnika to 600. Było to dobrym pomysłem, zaserwował nam 2h wycieczki ze szczegółowym omówieniem każdej ruinki.
Byliśmy z samego rana, co dało nam sporo możliwości. Przede wszystkim nie było tłumów. Minusem było to, że nie trafiliśmy w przesilenie wiosenne – ale z innej strony wtedy koczuje tu około 30-40 tysięcy ludzi.
A dlaczego? Ha. Tu właśnie widać geniusz lub wiedzę starożytnych. Gówna piramida w Chichen Itza zbudowana jest w bardzo przemyślny sposób. Nie dość, że jest kalendarzem, właściwie na raz dwoma kalendarzami, to jeszcze jest tak zbudowana, że w dniu przesilenia wiosennego cień piramidy, na schodach powoduje, jakby wąż się poruszał. Dzieje się to też przez kilka dni przed i po przesileniu. By coś takiego wymyślić, trzeba było nieźle pokombinować. I na dodatek perfekcyjnie zbudować.
Merida.
Następnie pojechaliśmy do Meridy. Zaleźliśmy hostel niedaleko dworca, o średnich warunkach, ale przynajmniej daleko nie trzeba było z plecakami biegać. Aczkolwiek obsługa słowa po angielski nie mówi. Da się przeżyć…
Wieczorem poszliśmy na zwiedzanie. I zdziwienie, bo jest dość podobne do Valladolid. Tylko głośniejsze, bardziej tłoczne i brzydsze.
Na koniec Nina padła w hostelu, a ja z Michałem poszliśmy na koncert. Podobno koncert Majów, full wypas. Aha. Jak to Michał mówi, ubawiliśmy się na tym koncercie tak, jak On ostatnio zawiązując buty… Występy w stylu naszego Daukszewicza, poprzedzone wywołaniem osobnika na scenę. Pełnym nazwiskiem. Brzmiało to mniej więcej tak: A teraz wystąpi przed państwem Hose Marija Marta Santa De Labuda de domo Koste de Verde, la nocze, Ne habla ja komprendo vaskez domingez trzeci. A Babcia mówiła na niego dziubdziuś…. Ale nie nie, jeszcze nie wchodził. Najpierw trzeba było odczytać jego dorobek artystyczny, jakieś 15 minut. Przy 2 zawodniku zrezygnowaliśmy.
I dopadło nas fatum. Okazało się, że wracając nie można już kupić piwa. Jest po 22 i lodówki z piwem zamknięte. Prohibicja normalnie. Michał załkał gorzkimi łzami pod lodówka, ale nie skruszyły one serc sprzedawców. Chlipiąc pod nosem udał się spać…
Przed siebie, byle dalej! | 2012-03-30 Uxmal i Kabah
Wczoraj wieczorem byliśmy w informacji turystycznej. Na pytanie o Uxmal i Kabah powiedział, że mamy 2 drogi proste i jedną bardziej skomplikowaną. Proste, to wynajem auta, za jakieś 650, podobnie wycieczka zorganizowana. Ale możemy jechać sami, autobusami – co dziś od rana robiliśmy. Zapakowaliśmy się w autobus do Campeche, kupując bilet do Uxmal. Gdydojechaliśmy na miejsce, daliśmy kierowcy po 10peso, mówiąc, że chcemy wysiąść w Kabah – tak przejechaliśmy 22km.
W Kabah są 3 stanowiska archeologiczne, jednego praktycznie nie widać, ze środkowego została góra lekko przypominająca piramidę i brama, łuk triumfalny, na początku drogi Majów. Więcej było po drugiej stronie drogi, aczkolwiek jak widać na zdjęciach – do pełni restauracji jeszcze bardzo daleka droga. Trochę przeszliśmy „dżunglą” by zobaczyć, czy piramida tyłu nie jest ciekawsza. Nie była.
Tak naprawdę na jedną część Kabah poświęciliśmy może z 15 minut i poszliśmy na drugą stronę drogi. Nina poganiała, że nie zdążymy na autobus (Nina: poganianie polegało na mówieniu, ile jeszcze czasu zostało). Chyba Ona. Dlatego trochę w biegu zerknęliśmy na najładniejszą część Kabah, połaziliśmy po ruinach, wleźliśmy wzorem Lipków gdzie się dało ( gdzie się nie dało też). Fajne miejsce, na jakieś 40 minut zwiedzania. I tyle nam zajęło, bo nasz poganiacz z batem pogonił nas na autobus. Bo za 20 minut ma przyjechać. I właśnie dlatego w skwarze (Nina: w cieniu, pod drzewem) siedzieliśmy 20 minut do rozkładowego czasu przyjazdu, a później jeszcze kolejne 30. Jakby więcej aut jechało, to byśmy zaczęli machać na stopa. Mieliśmy z Michałem niecny plan przejechać się pickupem ;> Niestety pickupy były pełne arbuzów, a w końcu autobus przyjechał.
W Uxmal, podobnie jak w Chichen Itza wejście kosztowało 177 pestek. I faktycznie budynki, piramidy były już inne. Bardziej okrągłe. W sumie różnica niewielka, bo piramida jest piramidą, ale jak się ogląda kolejną, to ewidentnie widać. Zresztą co ja się produkuje – średnio rozwinięty gimnazjalista odróżniłby te piramidy.
Nina z Michałem wpakowali się na jakąś piramidę, w sumie niezbyt wysoką (pamiętając tą w Coba), ale jednak. To zniszczyło Michała. Słońce, które tego dnia było wyjątkowo dokuczliwe, dopiekło Michałowi i pod koniec wycieczki zrezygnował ze zwiedzania i poczłapał w kierunku wyjścia. My dokończyliśmy oglądanie i dołączyliśmy do Michała.
Powrót też nie był jakiś trudny. Autobus spóźnił się standardowe 30 minut, ale były miejsca, więc zadowoleni wróciliśmy do hostelu. Jeszcze tylko poszliśmy na placyk, zobaczyć czy coś grają – ten obiecany koncert. I du&^% . Nic nie grało. Weszliśmy za to do pizzerii, obleganej przez miejscowych, zamówiliśmy dwie grande pizze i … nie zdołaliśmy ich zjeść we trójkę. Zamówiliśmy jedną z tuńczykiem, jedną mexicanę. Smaczne były obie, aczkolwiek mało słone. Jedną prawie całą zabraliśmy ze sobą.
Wracając z Uxmal zakupiliśmy piwo, więc pizza z piwem – w sam raz. Jednak zbyt napchani byliśmy i postanowiliśmy zjeść pizze na śniadanie. Piwo zjedliśmy na kolację.
Najgorsze, że Michał zatęsknił za Lipkiem i choć bez Lipka, to postanowił przejechać się na schodach. Trochę obił sobie łokieć, więc gdy byliśmy na placu, zaszliśmy do lodziarni i poprosiliśmy o lód. Dostał prawie kilogram, zanim wyjaśnił, że tylko 2 kostki potrzeba. I mam zdementować pogłoski – był trzeźwy, sprawny i gotowy, po prostu śliskie klapki ma. Aha…
Dziś dzień trochę odpoczynkowy. Mamy kupiony bilet do Palenqe, nocny, o 22:00, za prawie 450 pestek. Autobus jedzie bodaj 9 godzin, więc będziemy tam na rano. Zaoszczędzimy na noclegu, ale przede wszystkim na czasie. Wobec tego wymeldowaliśmy się z hostelu i zostawiliśmy w nim bagaże (po 10 pestek).Jako że miało być łatwo, i mieliśmy się zamożno nie spocić, do wyboru mieliśmy rezerwat flamingów oraz zwiedzanie zrujnowanej hacjendy oraz 3 cenotów. Wahaliśmy się jakiś czas, ale argument, że w cenotach słońca będzie mniej, niż pływając łódką po jeziorze (dalej mam spalone nogi i to dość ostro – panthenol jednak działa).
Pojechaliśmy lokalnym autobusem, prawie z kurami, do Cozuma (bilet 18pestek). Tam gdy wysiedliśmy, dopadli nas chłopacy z motorykszami. Nie targując się, ustaliliśmy kwotę na 30pestek od głowy. O ile jednak z Niną mieliśmy dość wygodnie, to Michał jechał na motorku, za chłoptasiem. W pewnym momencie motor zdechł. Rozmowa była dość ograniczona, w większości składała się z poświstywań Meksykanina oraz naszych no habla. Po chwili chłopak zadzwonił do kogoś, pogadał, zrozumieliśmy tylko gazolina. Oho. Na środku drogi… to będzie dym… Jednak szybko dojechała druga motoryksza, chłoptaś się przesiadł na nową i nas też tam posadził. Szybko i sprawnie załatwione.
Dojechaliśmy do hacjendy. Faktycznie zrujnowana. Ostał się jedynie budynek, gdzie prawdopodobnie robiony był sznurek sizalowy z agawy. Nawet były jeszcze maszyny.
Następnie zamówiliśmy sobie platformę. Platforma to coś jak drezyna, ale ciągnięta przez małego konia, po wąskich torach. To pozostałość po czasach świetności hacjendy. Świetna sprawa i dość tania jak na tyle czasu – 250 pestek za platformę, w tym bez limitu czasu w cenotach. Właśnie fajnym jest to, że platforma wiezie od cenoty do cenoty.
Olaboga! Wiecie jak to trzęsie? W pierwszej chwili myślałem, że wysiadły mi oczy albo stabilizacja obrazu. Zresztą widać po zdjęciach, jak te tory są proste. Niby platformy mają sprężyny, ale nie ma szans. Zanim się przyzwyczailiśmy, minęło trochę czasu. Ciekawy jest inny patent. Tor jest jeden, a pojazdy jadą w dwie strony. Chłopaki tak to zorganizowali, że jeśli z jednej strony jedzie więcej wagoników, to z tej co jedzie mniej wszyscy schodzą platformy, kierowca zdejmuje wagonik i odstawia na bok. Platformy przejeżdżają, wagonik wraca na tory i jedziemy dalej.
Dojechaliśmy do pierwszej cenoty. Co to jest cenota? To coś jak podziemne jezioro, powstałe zapadlisku lub jamie krasowej. Często nie jest widoczne z powierzchni. Pierwsza, do której dojechaliśmy była częściowo otwarta. Po stromych schodkach schodziło się około 10 metrówna platformę, gdzie można było się rozebrać i zostawić rzeczy. Była dość obszerna, więc nie było problemu z suchym miejscem na bagaże. Woda była niebieska, chłodna i rewelacyjnie orzeźwiająca. Pływając widać było dno, jakieś 30 metrów poniżej.
Drugą cenotę zrobiliśmy na końcu, bo było sporo osób przy niej, pojechaliśmy do trzeciej. I ona dla mnie stanowiła największą atrakcję. Wejście do niej było po 8 metrowej drabinie, w wąski, ciemny otwór. Wchodziło się jak do bardzo wąskiej studni, miejsca było tyle, że plecak przeszkadzał schodzić.
W środku zaś miejsca było bardzo mało. Mała platforma, ogromna wilgotność i na środku lustra wody dziura suficie, przez którą wpadało słońce. Przepiękny widok. Woda też rewelacyjna. I chyba najgłębsza, bo ponad 40 metrów głębokość wody miała.
Nasza trzecia, a tak naprawdę to druga cenota była dość duża, ze zwisającymi z sufitu lianami i korzeniami.
Wróciliśmy najpierw platformą, potem motorikszą do Cozuma. Tam złapaliśmy colectivo – taki busik – podstawowy transport na krótkie odległości i wróciliśmy do Meridy. Nina z Michałem trochę się jeszcze po placu poszlajali i znaleźli nasz dworzec autobusowy. Na autobus można nadawać bagaże jak na samolot, w poczekalni. Wygodne, bo później siedzi się spokojnie, bez tabunów bagażu. Autobus ruszył o czasie, w pełni komfortowy i jak zwykle z klimatyzacją ustawioną na -25stopni. W nocy rozpętała się burza. Lubię burze! A ta była jedna z najlepszych jakie w życiu widziałem. Pioruny biły tak, że czasem przez kilka minut nie robiło się ciemno. Przepiękny widok. Wiało też solidnie, bo przewracało wszystko co tylko mogło – barierki, nawet niektóre znaki. Aż zasnąłem i obudziłem się wypoczęty o 5:30. Koło 7 zaś dojechaliśmy do Palenqe.
Do Palenque dotarliśmy po całonocnej drodze. W miarę wyspani, więc po pozostawieniu bagażu w hotelu, poszliśmy zjeść śniadanie (Nina: przepyszne, gorące quesadille m. in. z grzybami oraz mnóstwo do picia jamajki, która smakuje jak sok porzeczkowy. Przy okazji ja obejrzałam sobie jak się robi placki do quesadilli za pomocą maszynki – no więc najpierw na spodnią część maszynki kładzie się woreczek foliowy, potem specjalnie odmierzoną ilość ciasta, pani chyba ze trzy razy odkładała po kawalątku, potem z tego ciasta ułożyła wałeczek na folijce, na to drugą folijkę i nagle JEB! zamknęła z hukiem maszynkę a jak otworzyła to był piękny równy, okrągły placuszek. Następnym razem zrobię zdjęcia, albo filmik. O!)) oraz poszukać pralni. Od razu z brudami. Przedefilowaliśmy przez pół miasta, aż znaleźliśmy. No, żebrało nam się 4,5 kilo brudów. Do zapłaty 45 pestek. Następnie colectivo udaliśmy się do odległych o 7 km ruin. Ruiny pochodzą z VII-VIII wieku. Resztę można sobie poczytać w wikipedii – http://pl.wikipedia.org/wiki/Palenque 🙂 (Nina: poszedł po łatwiźnie, nie? A tak w ogóle to chyba ruiny w Palenqe były do tej pory najładniejsze)
Y
Wróciliśmy dość wcześnie do hostelu, więc zrobiliśmy sobie pół godzinki dla słoninki. Trochę się przeciągnęło. A że dziś niedziela, to pralnia do 15 czynna tylko, no do 15:30. Nieśpiesznie wstawaliśmy, mieliśmy jeszcze trochę czasu, gdy zerknąłem na telefon. A tam godzina 15:45. Nina!!!! Wiesz która godzina? Tak, 14:45. Hmn… a wiesz, że u mnie na telefonie jest po 15? O KURCZACZA NÓŻKA! Zawołało dziewczę. U mnie też! Ale na zegarku 14. Zatrzymał się na godzinę? I przypomniało mi się, że Meksyk ma bodaj 3 strefy czasowe… Szlak by ich… Biegiem polecieliśmy do pralni i okazała się jeszcze otwarta. Kamień z serca. (Nina: ze szczęścia zostawiliśmy dodatkowo 5 pestek)
Wieczorem zaś (Nina: bo oczywiście po przebieżce do pralni przysługiwało nam kolejne pół godzinki dla słoninki) poszliśmy na główny plac, gdzie pseudoindianie tańczyli pseudotaniec za realne peso, był ryneczek, panowie grali na instrumentach i było sympatycznie. (Nina: zjedliśmy lody, a Michał wypił kolejny litr soku pomarańczowego z lodem, w styropianowym „kubeczku”)
I jeszcze kolacja, której opisywać nie będę, bo to nie moja bajka, tylko podpiszę co moje.
To Michała.
To, mimo iż wygląda średnio, było bardzo smaczne. Ninusiodanie.
Moje burito. Z sosem guacamole w środku, rewelacja.
Moja zupka cebulowa, pyszota
Zupa krem grzybowy. Niam.
(Nina: poprzednie wpisy bez mojej autoryzacji nie liczą się!!)
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-02 Wodospad Misol-Ha i kaskady Agua Azul
Jak grzeczne niuńki wstaliśmy skoro świt, około 7, spakowaliśmy plecaczki i poszliśmy do Mr Taco na śniadanie. Michał zakupił tacos pastor, a my z Niną quesadille z grzybkami. Niebo w gębie. Dla takiego pokarmu mogę być wegetarianinem. Przynajmniej przez jakiś czas. O 9 byliśmy pod hotelem i czekaliśmy na transport do wodospadów.Widzę, że nie napisałem, skąd wzięły się wodospady w naszym planie. Pierwotnie wyrzuciliśmy je, z braku czasu. Jednak udało nam się kupić wycieczkę do wodospadów, następnie do San Cristobal de Cassas, położonego blisko Tuxla Gutierrez – naszego docelowego miejsca, w którym chcieliśmy oglądać kanion Sumidero. Oszczędność czasu, a przy okazji zobaczymy coś fajnego. I po drodze. Punktualnie, powtarzam, PUNKTUALNIE zajechał po nas busik (Nina: nie wiem skąd mu się wzięło punktualnie ponieważ busik zajechał, kierowca z niego wysiadł i udał się w bliżej nieznanym na kierunki. Zgadywaliśmy, że może poszedł wciamać ze 2 tacos przed wyjazdem, ale to tylko nasze przypuszczenia. Wrócił po 10min i po obejrzeniu naszego kwitka otworzył nagrzany busik), zabrał nas, zajechał jeszcze po parę Niemców i grupę Hiszpanek. Teraz całą zgrają pojechaliśmy do wodospadu Misol-Ha. Droga wiodła przez góry, lasy aż doprowadziła nas do wodospadu. Tam dostaliśmy 40 minut na zwiedzanie. Miała być godzina, ale że chcieliśmy jechać dalej, to czas nam wszystkim ograniczono (Nina: w sensie – tamci jadą do San Cristobal więc nie możemy tutaj dłużej zostać, bo oni muszą zdążyć na autobus). Wodospad jest ładny, wysoki, głośny i … fajnie byłoby się wykąpać. Czasu jednak mało.
Poszliśmy sobie jednak pod wodospad. Świetna sprawa, ścieżka prowadząca pod klifem, wcięta naturalnie w skałę, nie chlapie, a obok, prawie na wyciągnięcie ręki tony wody spadają z nieba. Na końcu ścieżki jest mała krótka jaskinia, ale bez światła – nawet nie chciało nam się tam włazić.
Następnie ponad godzinę jechaliśmy 40 kilometrów do Agua Azul. Agua Azul, znaczy dosłownie Błękitna Woda i już z daleka widać, że nazwa jest pełnoprawna. Kolor swój zawdzięcza węglanowi sodu i wodorotlenkowi magnezu. Ha! Uczonym. Z góglami każdy może być uczonym. W każdym razie usłyszeliśmy, że mamy jakieś 2,5h, ponieważ dalej jedziemy autobusem i jak się spóźnimy, to nie pojedziemy.
Agua Azul powitało nas ogromną ilością turystów. Nastawiliśmy się na to, że wykąpiemy się, ale w sadzawce, z wodą po paszki jakoś nie mieliśmy ochoty. Człowiek na człowieku. Tak to my bawić się nie będziemy.
Poszliśmy w górę rzeki, nad wodospad. Znaczy nad główny, bo razem ich wszystkich jest ponoć w okolicy 500. Podreptaliśmy z kilometr, znaleźliśmy fajne rozlewisko i zostawiliśmy naszego hipopotama wodolubnego, Michała, by się potaplał. Usiłowaliśmy zabronić mu wchodzić głębiej niż po paszki, ale zbulwersował się i sapać zaczął. Że wysoko to było, z obawy o Jego zdrowie, poszliśmy dalej. Przeszliśmy jeszcze z kilometr, nie znaleźliśmy nic jakoś bardziej spektakularnego i wróciliśmy do Michała. Zrobiliśmy plum. Ale! Ale! Fajnie! Hej!
Prąd całkiem spory, woda chłodna, orzeźwiająca. Aż nie chciało się wychodzić.
Michał skakał na główkę tu. Nie wiedzieć czemu, w Meksyku nie jest znane chyba skoki na główkę. Zawsze skaczą na nogi, lub jakoś strasznie dziwacznie i pokracznie. Mamy wrażenie, że ogromna ich część nie potrafi pływać. Do tego stopnia, że przy wodospadach chodzili w kapokach (Nina: dla nas to niewiarygodne, ale w miejscach, gdzie do wody potrafi być przynajmniej 10m Meksykanie faktycznie potrafią chodzić w kapokach – jeśli tylko są one dostępne. Ponadto główny styl pływacki to piesek, a skoki inne niż na nogi/bombę widzieliśmy max 3 z czego ze 2 to zwykła deska. Niestety wszystkich mierzą swoją miarką, ale parę razy udało się i kapoczka ominąć, i wpłynąć gdzieś indziej…)
A tu my, pokonaliśmy rzekę. Wpław.
Ninuś namówił mnie na spróbowanie napoju, pisało na nim coco, cacao czy coś tam, nie pamiętamy teraz, albo Nina się nie chce przyznać. Mam wrażenie, że miało to być zimne kakao, ale to co dostaliśmy zawierało oskrobanego kokosa, coś jak piach/sadzę i wodę. Szczytem smaku to nie było. Ale twardo wypiłem ¾. To gdzieś pół kubka piasku, albo miesięczna dawka mikro makroelementów.
Do busika dotarliśmy prawie komplecie. Nie dotarła jedna Hiszpanka, spóźniła się albo coś. Jej problem, pojechaliśmy bez niej. Zostaliśmy zapakowani do autobusu, który jechał do San Cristobal de Cassas. Mieliśmy jeszcze po drodze postój na „banios diez minutes” w Ocosingo i ruszyliśmy dalej. Nagle tknęło mnie – przecież ten autobus jedzie dalej do Tuxla Gutierezz! Możemy pojechać od razu tam, a nie kombinować z noclegiem i rano skoro świt wstawać i jechać do Tuxli (Nina: spryciarz z mego męża, nie?) (Adam: mam jeszcze inne zalety, ale z obawy przed licznymi ofertami matrymonialnymi muszę je głęboko ukrywać) . Pomysł został zaaprobowany i za dodatkowe 40 pestek od osoby dojechaliśmy wieczorem na miejsce. Taksówką podjechaliśmy pod pierwszy hostel – tani, ale nie miał Internetu (Nina: a że byliśmy już jeden dzień odcięci od świata zostało ustalone, że Internet musi być. Ponadto zaczęliśmy dostawać smsy, że co się z nami dzieje, bo dawno nic nie zostało opublikowane)(Pozdrawiamy Pawła! I ominęło nas trzęsienie ziemi… człowiekowi zawsze pod górkę. Nie to, żebym chciał być w epicentrum, ale zawsze to jakaś dodatkowa atrakcja o której wnukom można opowiadać). Postanowiliśmy szukać dalej, połaziliśmy po okolicach, pobłądziliśmy, aż zostaliśmy doprowadzeni do kolejnego, który miał Internet, ale … nie miał już miejsc. Na szczęście pani zadzwoniła do zaprzyjaźnionego hotelu Fernando i zamówiła nam 3 osobowy pokój, z 2 łóżkami matrymonialnymi (Nina: pokój miał zawierać jedno pojedyncze łóżko + cama matrimoniales, czyli łóżko małżeńskie. W efekcie okazało się, że pokój miał 2 łóżka małżeńskie, co nikomu oczywiście nie przeszkadzało) (Adam: bo to jest tak, że jest łóżko no małżeńskie, a jak się już człowiek zmęczy, to może uczciwie iść pochrapać na swoje łóżko. A tu dupa, lóżko małżeńskie, a z zabaw nici, bo na tym drugim jakiś typ chrapie.) Oczywiście standardowo, nikt ni w ząb angielskiego (Nina: oczywiście nikt mnie nie pochwali za to, że z każdym dniem umiem coraz więcej słówek, że to ja zamawiam te łóżka, kupuję, znam liczebniki i w ogóle jestem ogarnięta jak mało kiedy) (Adam: ok., jesteś ogarnięta jak mało kiedy. Pomijając kwestie kierunków i pilnowania kasy, gdzie raz mamy superatę ale przez większość czasu manko, to tak, moje kochanie jest ogarnięte. I jakie kochane!). Dotarliśmy do hostelu, pokój okazał się czysty, i chłodny. Rewelacja. Poszliśmy jeszcze na kolację, zjedliśmy bliżej nieokreślone dania, Michał double Mexicana i 2 takosiki, Nina Loco Plate a ja Loco coś tam. Smaczne było, nawet nie zdążyliśmy zrobić zdjęć.
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-03 Canion del Sumidero,Tuxla Gutierezz
Jak dobrze być stonogą, stonogą, stonogą, wstawać o 7 z łóżka lewą nogą…
Zebraliśmy się o poranku, zabierając wszystkie bambetle potrzebne do zwiedzania. Udaliśmy się na dworzec, z którego odchodzą colectivo do Chiapa de Corzo – miasteczka z którego zaczynają się rejsy kanionem. Przed tym jednak, trzeba było napełnić braki pokarmu. Szliśmy i szliśmy, zwiedziliśmy okoliczne uliczki, lecz wszystko było zamknięte. Trafiliśmy na mały ryneczek, gdzie sprzedawali tacos, ale jakość mięsa mnie nie zachwyciła. Poszliśmy dalej i trafiliśmy na kolejne tacos. 3 tacos za 10 pestek. A obok stoisko kurczakami, a koszach jakieś gnijące mięcho. Jakoś nie wzbudziło to w nas zbytniego zachwytu, ani głodu (Nina: we mnie wzbudziło pewne uczucia ale ponieważ miałam pusty żołądek to uczucia jednak pozostały wewnątrz). Za to znaleźliśmy niedaleko coś lokalnego. W bramie, na jakimś prywatnym podwórku, w głębi stały 3 stoliki. Na zewnątrz był szyld, że mają coś do jedzenia. Zaryzykowaliśmy. Okazało się standardowo, że angielskiego ni w ząb, ale to już przyzwyczajeni jesteśmy. Ale tu okazało się, że dodatkowo nie ma menu. Wcale. Po co? Przecież mają tylko potrawę a, b, c, d i e. I żadna z tych, co wymieniała miła pani z dzieckiem na ręku nam nic nie mówiła. Nina się zesprytniła i zaciągnęła panią do ich szyldu, pokazała paluchem na coś omletopodobnego (Nina: pokazałam na napis oznaczający jajka. Wtedy pani zaczęła znowu coś wymieniać, chorizo okazało się znajomą nazwą więc dodałam „Si chorizo”, potem wydawało mi się, że zamówiłam 3 cole, ale okazało się, że były 3 kawy. Na szczęście udało się zmienić na 2 spritepodobne napoje oraz na pepsi). I butelkowaną pepsi, w szklanych półlitrowych butelkach. Danie okazało się bardzo smaczne. Jajecznica z chorizo oraz … ryż. Dziwne zestawienie, ale bardzo syte (Nina: Michał uparł się, że jak jajecznica to musi być pomidor .Po 3krotnym powtórzeniu, że na pewno chodzi o pomidora, pomidora i nic więcej dostał jednego pomidora pokrojonego w plasterki, na którego rzuciliśmy się we trójkę. Ciekawe, czy będą o nas anegdotki opowiadać).
Potem podreptaliśmy na colectivo i pojechaliśmy do Chiapa de Corzo. Bez problemu trafiliśmy, kupiliśmy wycieczkę i zaprzyjaźniliśmy się z parą szwedzko-meksykańską. Wsiedliśmy na łódkę (zostaliśmy zmuszeni do założenia kapoczków. Niech ich jasna cholera) i popłynęliśmy. Łódka zabierała 32 osoby i pomykała jak mały diabeł. Dwa 200konne silniki dają sporą moc… w jedną stronę trasa to 42 kilometry i wracając zrobiliśmy ją bez zatrzymania w naprawdę krótkim czasie.
Kanion jest bardzo fajnym miejscem, wartym zobaczenia. Wysokie na 200-500 metrów urwiska robią wrażenie. Najwyższa różnica poziomów między wodą a szczytem, to ponad 1000 metrów. I to naprawdę prawie pionowej ściany. Plusem była pogoda, nie paliło słońce (Nina: znowu opaliłam sobie tylko nos!) (Adam: widać to nie od słońca masz ten czerwony nos…koniec z podpijaniem wody po 18!), nie padał deszcz – więc było całkiem przyjemnie.
Kaplica umieszczona w jaskini na rzece, na wysokości kilku metrów. Przy tablicy po lewej stronie widać coś jak postać ludzką.
Bandy sępów opanowały okoliczne brzegi wypatrując turystów, którzy wypadliby za burtę.
Krokodyl sztuk raz. Zapewne przymocowany łańcuchem, żeby za daleko nie uciekł.
I na dziś praktycznie koniec. Trzeba się polenić, bo jutro lecimy do Ciudad de Mexico – i tam wieczorem idziemy oglądać tańce. A oglądanie tańców jest wybitnie męczące!
(Nina: a my z Michałem podreptaliśmy w stronę placu, na którym podobno coś się dzieje wieczorami, bo do tej pory miasto wydawało nam się raczej bezludne. Po drodze zakupiliśmy serniczek sztuk raz (nawet jest zdjęcie, ale na nim głównie wybija się mój czerwony nos więc nie zostanie tu umieszczone) oraz hedalo grande, czyli duże lody, które były na tyle duże, że musieliśmy je zjeść na spółkę. A na placu grali sobie panowie na cymbałkach – jak to mówi Michał „muzyczka trulululu” oraz mnóstwo straganików lokalnych, nie lokalnych oraz z Peru i Kolumbii. A potem grzecznie, wolniutkim kroczkiem wróciliśmy do hotelu).
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-04 Ciudad de Mexico
Dziś wracamy do stolicy. Nina dostała ataku paniki, że nie zdążymy na samolot o 15:40 (Nina: 15.10) (Adam: jakkolwiek) i zarządziła wymarsz z hotelu już o 11:30. Masakra. Wcześniej jeszcze zjedliśmy śniadanko, zaczynamy się przyzwyczajać do ostrego. Ale cebulki z papryczką, jaką nam zaserwowali, nawet Michał się nie spodziewał. Uszkami poszło. Ninuś jak zwykle nie wierzyła, wzięła tylko cebulkę, bez papryki, ale też wyciągała ze swojej quesadilli… paliło w ryjek.
Z hotelu zgodnie z rozkazem mojej żony wyszliśmy o 11:30, złapaliśmy od razu taksówkę, ustaliśmy stawkę na 250 pestek (w LP pisało, że 300) i pojechaliśmy. Trochę drogo myśleliśmy, ale okazało się, że lotnisko jest daaaaaleko. Michał zastanawiał się, czy szukali płaskiego miejsca na lotnisko i znaleźli dopiero następnym stanie.
Dotarliśmy na lotnisko o 12:15. Świetnie. Ale się wynudzimy. Nina obiecała, że weźmie mnie do restauracji. Ale fajnie, ktoś mnie zabierze do restauracji. Niestety, dostaliśmy propozycje, by lecieć wcześniej. QL! Odlot był za paręnaście minut, więc ominęło nas czekanie. A mnie restauracja.
Lecieliśmy A320 🙂 Miejsca w nim tyle, że można biegać, ganiać się i szukać, ułożyć się nie mogłem, tyle miejsca, nie było się o co zaprzeć (Nina: to teraz już wiesz jak ja się czuję w naszej wannie) (Adam: Nie myśl, że będę do wanny donosił Ci chipsy i napoje).
Dolecieliśmy bez problemu. Odebrała nas Marta. I w drodze do Niej jak usłyszała, jak kaleczymy hiszpański, to się załamała. Nie będę tu cytował, bo wstyd (Nina: oj wstyd! Ale na moją korzyść świadczy, że chociaż się staram ;p).
Z Martą zaszliśmy na lokalne tacos. Martwiłem się, że zaciągnie nas do jakiejś restauracji, ale na szczęście wykazała się rozsądkiem i zaprowadziła nas do lokalnej knajpy. I chyba nawet sama tam chadza, bo wiedziała jak się obsługiwać (Nina: pyszne tacos, chyba najlepsze jakie do tej pory jadłam). Następnie wróciliśmy do Marty, gdzie nakarmiła nas słodyczami. Część słodyczy była słona. Meksyk…
Następnie wybraliśmy się na tańce. Ale dopiero jak zaczęło się pranie, powiedzieli, że idziemy do odpowiednika naszego teatru narodowego. A w praniu moje długie spodnie. Tak więc wygrałem konkurs na najgorzej ubraną osobę (Nina: e taaam. Michał, mimo iż miał koszulę wygrał konkurs na najbardziej wygniecioną osobę, a ja konkurs na najbardziej sportowo ubraną osobę – dobrze, że chociaż polarek był z „wilczą łapką”).
A nie, w sumie koleś w dresie wygrał z moimi krótkimi spodniami. I pani w długich jeansach, z dziurami pod pośladkami.
Do teatru pojechaliśmy metrem (na nasze życzenie, bo chcieliśmy metro zobaczyć).
Tańce były fajne. Niby w Polsce Mazowsze jakoś nam nie pasuje, ale w Meksyku tańce ludowe były ciekawe. W sumie może Mazowsze by się z raz fajnie oglądało?
Marta na kolację zrobiła sałatkę z kaktusa. Bardzo smaczną. Następnego dnia wyjazd zaplanowany mamy na godzinę 6. Nie wiem gdzie, w razie czego jakby Marta z Gabrielem nas porwali, to Marta tu umieści numer swojego konta. Obiecała się podzielić.
En estos dias de pascuas en los que muchas personas se preocupan unicamente por las vacaciones la diversion y gastar dinero (y de regreso con deudas al monte de piedad), y en donde los valores y el duelo se olvidan, es importante recordar el significado real de esta festividad, asi como el significado espiritual de la misma, y la relacion con la familia y los amigos
Desde Mexico, los mejores deseos para estas pascuas.
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-05 Chalma, Malinalco
Porankiem wczesnym zostałem zerwany z łóżka. Szanowna moja żona postanowiła, że koniec spania. Skoro umówiliśmy się, że jedziemy bodaj o 8:30 to przed 7 trzeba wstać. Jak zwykle panika (Nina: nie było żadnej paniki, po prostu mieli wstać i ogarnąć się, żeby nie było, że na nas trzeba czekać. Mimo dwóch i pół tygodnia tutaj jeszcze nie przyzwyczaiłam się do maniana), a potem człowiek siedzi niewyspany i patrzy tępy wzrokiem przed siebie czekając, aż coś dziać się zacznie.
Na śniadanko wciągnęliśmy między innymi tamales zrobione przez ciocię Gabriela (bardzo smaczne). Następnie wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy. Przez grzeczność nie napiszę, z jakim opóźnieniem, gdyż Marta może to przeczytać, a jeszcze u Niej będziemy. W razie czego pragnę dodać, że to Marty sprawka. W ogólnie mieliśmy oglądać drogę krzyżową gdzieśtam, lecz ponoć miała być dopiero wieczorem i średnio miało się wracać – więc zostaliśmy zabrani do superpięknego miasteczka. Pożyjemy zobaczymy. Wyjechaliśmy i od razu podano informację, że droga na Acapulco jest zakorkowana jakoś strasznie makabrycznie. Wyjazd z miasta na 3h. Więc tym lepiej, że jedziemy gdzie indziej, w sensie w inną stronę. W tą też były lekkie korki, ale dało się przeżyć.
Jeszcze na terenie Ciudad de Mexico zobaczyliśmy ludzi z krzyżami idących wzdłuż drogi. Okazało się, że w Wielki Czwartek ludzie pielgrzymują do miasteczka Chalma, poświęcić krzyże. Idą nawet całe wioski, śpią przy drodze, idą dalej. Żeby nie było – poświęcić krzyże idą z krzyżami wielkości nawet 1,5m, zrobione z bali drewnianych, czasem proste, czasem ozdobne, ale zapewniam, że ciężkie (Nina: nie to, że Adam próbował jakiś ponieść, ale faktycznie wyglądały na ciężkie) (Adam: swój krzyż to ja ciągnę za sobą z Polski…) (Nina: soma chodzę! Nie trzeba mnie ciągnąć) (Adam: jak się powie, że dostanie ciasteczko, to nawet biegnie…). Tu pojawiła się kwestia religijności w Meksyku. Ludzie tu wierzą, ale nie bardzo chodzą do kościoła. Strasznie mi się to podoba, jak ludzie okazują swoją wiarę, radość, poświęcenie, nie na pokaz, ale dla siebie/dla Boga. Ponoć nawet jak chodzą na mszę, to posiedzą, wychodzą, pogadają. Widzą Boga w innym człowieku. Nie ma kółek różańcowych, które organizują pielgrzymki. Biedni ludzie w wiosce dogadują się – Idziemy do Chalmy poświęcić krzyż – kto idzie? I idą. Sami, bez jakiegokolwiek zaplecza. I idzie ich naprawdę spora ilość. Jak się zmęczą, to śpią przy drodze. Każdy niesie swój krzyż…
W samej Chalmie odpust, jak u nas w Częstochowie, tabuny ludzi, nawet nie wysiadaliśmy z auta (może dlatego, że najbliższe wolne miejsca parkingowe były pewnie z 5km od wioski…)
Pojechaliśmy dalej do Malinalco. Miasto leży jakieś 115km od Ciudad de Mexico i poza swoją malowniczością posiada także ruinki. Na moje nieszczęście, znów trzeba było iść pod górę, dobrze że choć mogłem komuś pomarudzić, że go nienawidzę (pozdrawiam Martę, która nie wiedzieć czemu chyba się usiłowała tym trochę przejmować). Przy kasie jeszcze Nina zestresowała pana sprzedającego bilety, bo zbulwersowała się, czemu nie powiedział Buenos Tardes (coś jak dzień dobry w po południu) skoro jest po południu. Pan się zawstydził, stwierdził, że fakt – jest już po południu więc Buenos Tardes się należy. Nina była usatysfakcjonowana (Nina: fakt!).
Ruinki w sumie nie są wielkie, więc można je szybko obejść (jak już się wlezie po jakimś ćwierć milionie schodów, w wielkim upale) i nie przypominają za bardzo poprzednich ruinek. To mile. Innym fajnym akcentem był tuchton, Indianin, ubrany mniej więcej po swojemu, opowiadający turystom historię Malinalco, panteonu bogów itp. Co godzinę zaś oddawał hołd bogom grą na muszli. Z ruinek był bardzo łady widok na miasteczko oraz okoliczne wzgórza. Następnie stoczyliśmy się w dół tocząc dyskusje o cenach mieszkań oraz ziemi w naszych krajach. I zapewne o wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Wielkiej Nocy. Podreptaliśmy do Malinalco. Malownicze, miłe. Nudne. Znaczy nie to, że nudne, bo nudne, tylko kolejne miasteczko. Aczkolwiek bardzo ładne detale, wszystko utrzymane w odpowiednim starym stylu – to było miłe. Ale chyba zaczyna mnie coś trafiać odnośnie ilości ludzi wokół, podobnie jak w Chinach. Co za dużo ludzi, to i Adaś nie zdzierży. A że Samanta Santa (czyli wielki tydzień) to najczęściej wolne dla wszystkich, to i wszędzie ludzi było pełno. No może poza ulicami w stolicy, które były dość luźne (Nina: a ja dostałam ciasteczko!).
Następnie poszliśmy do restauracji na obiadek oraz piwo. Niestety sam nie pomnę wszystkich nazw potraw, więc będzie mi tu potrzebna Marta, którą o pomoc ładnie proszę:
Sopes con chicharon con papas y tinga de pollo
Gorditas de frijoles
Queso fundido
Tostadas de chorizo con papas y tinga de pollo
Michelada
Piwo, w sumie nic nadzwyczajnego, piwo z limonką (Nina: bardzo fajny kraj, tu naprawdę NIE oszczędzają na limonkach) (nie to co Pawlak!), pite ze szklanki pokrytej solą. To było dziwne. No i kwaśne piwo? Jakoś tak chyba wolę normalne. Nasz lokalny spec od piwa, Michał chyba sądzi podobnie
Sopa azteca (de tortilla)
Zupa z tortilli – zamówiona przez Ninę, smaczna, aczkolwiek hmn… trochę smakowała jak pomidorowa z tacosami. Ale smaczna (Nina: pycha!).
Crema de aguacate fria
Zupa Michała, z avocado. Jak dla mnie przerost formy nad treścią, siorbnąłem sobie, ale na szczęście nie musiałem jeść. Podawana na zimno. Zapewne orzeźwiająca, ale nie w moim typie.
Chicharon
Ha! Czad i wypasior. Skóra bodaj ze świni. Smakuje jak hmn… skórka od chleba, chips ziemniaczany czy coś podobnego – fajny patent na to, by jak najmniej ze zwierzęcia się zmarnowało. I naprawdę smaczne, w życiu nikt, kto by spróbował to a nie wiedział z czego to jest, nie zgadłby (Nina: fu) (Adam: aha. Fu dopiero było, jak się dowiedziała co, wcześniej ciamkała jak mały kociak ). Chyba.
Następnie wróciliśmy do domu, spać. Znaczy ja spać a Nina z Gabrielem toczyli ponoć jakieś długie dyskusje, nocne Polaków i Meksykan rozmowy. I bez napojów wzmacniających…
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-06 Teotihuacán i Ciudad de Mexico
Wstaliśmy skoro świt (zaskoczeni? Przecież mamy Ninusia, który budzi się z kurami. Albo i wcześniej i panikuje…) (Nina: nie panikuje. Po prostu jesteśmy dobrze przygotowani i punktualni). Na śniadanie Marta zrobiła typową jajecznicę meksykańską, z papryką i innymi cusiami (Nina: i cebulą, i papryczką chili). Następnie wyjechaliśmy na puste ulice Ciudad de Mexico. Wyjechaliśmy we czwórkę, bo Michała męczył katar, przeziębienie i inne choroby do tego stopnia, że nawet piwa nie chciał. Zastanawialiśmy się w związku z tym nad księdzem z ostatnim namaszczeniem, lecz nie wiemy, czy to by coś dało. Kilometr od Teotihuacán pojawiło się więcej aut. Dokładnie tyle, że zablokowało drogę. To ludzie jadący zobaczyć najsłynniejsze piramidy w Meksyku. Przyznam się, że byłem zaskoczony ich wielkością. Piramidę słońca widać już ze sporej odległości. Ma ponad 60 metrów wysokości i prawie 250 m szerokości podstawy. Wcześniejsze piramidy były dużo mniejsze.
I już z daleka widać było na szczycie kolorową stonkę w ilości siedemmilionówtrzystapięć sztuk. Na metr kwadratowy. Nie zniechęciło nas to jednak, by jechać dalej. Zaparkowaliśmy w cieniu i udaliśmy się na zwiedzanie. I prosięta dopiero terami powiedziały, że na tą piramidę się wchodzi. Jak bym wiedział wcześniej, to też bym miał katar, przeziębienie i piwowstręt. Za późno jednak było i w pełnym słońcu ustawiliśmy się w kolejkę do wejścia na górę.
Kolejka nie była jakaś wielka. Może ze 100m do wejścia na piramidę, potem schody, potem kolejka robiła wężyka na 5 razy po jakieś 70 metrów, później w górę po schodach, potem wężyk (pojedynczy więc chyba młody) i na górę. I na samą górę. Tak ze 30 minut, może 45. Nawet się nie zdążyłem zmęczyć wchodzeniem, bo trzeba było stanąć, poczekać, przejść 5 metrów, stanąć, czynność powtarzać. Czas na szczycie zaś, to jakieś 10 sekund, bo już kolejni muszą iść i służby porządkowe pilnują, by kolejka szła sprawnie (Nina: dobrze, że byliśmy w miarę wcześniej ponieważ jak schodziliśmy kolejka była dwa razy taka czyli czternaściemilionówsześćsetdziesięć sztuk albo i trzy razy taka czyli… ).
O, tu widać wspinającą się stonkę.
Potem usiłowali wciągnąć mnie na piramidę księżyca, ale wchodziło się tylko do połowy, więc co to za wyzwanie dla mnie. I zostałem na ziemi. Nawet zrobiłem zdjęcie mojej żony w tłumie stonki. Królewna Stonka. Mi Amore normalnie (Nina: na piramidzie księżyca również było mnóstwo osób, które wchodziły, schodziły, jadły, piły, robiły sobie zdjęcia, zdjęcia żonie, zdjęcia żonie i synowi, oglądali już zrobione zdjęcia – generalnie przeszkadzali w związku z tym niestety prawie wszystkie zdjęcia zawierają pewną ilość Meksykan. O to poniżej nie zawiera) .
Wróciliśmy po Michała i udaliśmy się do knajpy serwującej typowo meksykańskie żarcie. Żarełko było bardzo smaczne, a oto dowody:
Consome especial con aguacate
Huarache con huevo
Bistec con rajas
Enchiladas suizas
Sopa de ajo con huevo
Po obiadku zostaliśmy zabrani gdzieś. Na jakąś dziwną dzielnicę, do jakiegoś muzeum jakiejś kobiety. Malowała nogami, rękoma i nie wiem czym jeszcze. I film o niej był, jakiś superwypas. Niestety, jako osobnik pozbawiony wszelkich oznak kultury osobistej, nie wiedziałem kim jest ta osoba. Drugi burak, Michał podobnie. Strasznie się tego wstydzimy i zapewniamy, że narobimy zaległości. Aha, Na pewno i naprawdę, Yhy, No. Ale z zewnątrz, gdzie pozostaliśmy muzeum wyglądało świetnie. Było niebieskie. Kształcąca wycieczka (Nina: bez komentarza. Adam każe mi napisać gdzie byliśmy – nie. Jak nadrobi braki kulturalne to sam napisze). Następnie poszliśmy na okoliczny parczek, na którym było kolejne sześćmilionówtrzytysiącedwanaście osób. Z ciekawszych rzeczy znaleźliśmy drzewo oklejone gumami do żucia. Artystyczne.
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-07 Ciudad de Mexico
Dziś urodziny Gabriela. W związku z tym wczoraj na kolacje mieliśmy mało zjeść, bo rano mieliśmy iść na czekoladowe cuś. Wstaliśmy rano i wyszliśmy z domu punktualnie. Tak wiem, zaskakujące, ale to najszczersza prawda. I nawet Nina nie maczała w tym swych paluszków. Pojechaliśmy do centrum, zostawiliśmy auto koło bazaru i ruszyliśmy pieszo dalej. W pewnym momencie nawet miałem wrażenie, że chcą byśmy się zgubili, ale twardo szliśmy. Okazało się, że restauracja znajduje się w Hiltonie… Ja kiedyś zabiję ich. Najpierw Martę, a później Gabriela. W sandałach, krótkich spodenkach… i jeszcze ten wredny Gabriel na nasze stwierdzenie, że znów nam nie powiedzieli, że idziemy w eleganckie miejsce, żebyśmy się ubrali jak ludzie (co byłoby trudne, ale pomarudzić zawsze warto) odparł, iż po prostu będziemy wyglądać jak Amerykanie. Łyżeczką do herbaty go pokroję normalnie za te zniewagi. Albo zawiozę na Śląsk i powiem, że jest z Zagłębia. O! To może być dobre. Taki jest plan. Zemsta będzie słodka (Nina: w życiu bym nie pomyślała, że na wyprawę jakby nie bądź trekkingową opłacało się zabrać coś eleganckiego).
Na początek dostaliśmy bułeczkę, do tego twarożek i spienioną, gorącą czekoladę do picia (Nina: pan najpierw spieniał czekoladę w dzbanku za pomocą specjalnego mieszadła a następnie lał do kubeczka z wysokości 0,5m, żeby było jeszcze więcej piany. Pycha). Bułeczka była taka, że palce lizać. Mięciutka, rozpływała się w ustach, do tego twarożek, coś jak nasz homogenizowany, ale bardzo smaczny. A może to śmietanka była? Cholera wie. Albo Marta. Acz po tym numerze z Hiltonem to na jedno wychodzi. Następnie dostaliśmy inne potrawy. Ja dostałem omlet z suszonym mięskiem, Nina coś z kwiatami dyni (Nina: omlet z kwiatami dyni i pieczarkami. Również pycha), a Michał dostał wsad do pieca hutniczego. Znaczy normalnie ponoć nie jest to takie ostre, ale podpadł Marcie ostatnio twierdząc, że mało ostre rzeczy je w Meksyku. Marta specjalnie poprosiła obsługę o doprawienie dania. Dostał swoje danie bulgoczące i zastanawialiśmy się czy bulgocze powodu tego, że jest gorące, czy dlatego, że jest tak ostre. W każdym razie spocił się odrobinę przy jedzeniu. Do tego zamówiliśmy sobie wodę dnia, którą okazał się jakiś czarny owoc z pomarańczą. Owoc zaczyna się na z i kojarzy mi się z zapateria (Nina: wydaje mi się, że to nie była woda dnia tylko m. In. taki sok był do wyboru. Tak czy owak kolejna pycha) czy jakoś tak, ale z innej strony tak było napisane na sklepach z obuwiem, więc to raczej nie to. Marta, pomagaj!
Napasieni po noski poszliśmy zwiedzać okoliczne ulicę, w tym dzielnicę chińską (Nina: składającą się z dwóch ulic. Ponieważ jak wszyscy wiedzą Chińczycy źle się czują w mniejszych grupkach niż po milion, a że nie ma ich tutaj dużo, to zmieścili się na dwóch ulicach). Powoli kierowaliśmy się na ryneczek. Na ryneczku spędziliśmy kawał czasu. Właściwie na dwóch ryneczkach, bo jeden warzywno – owocowy odwiedziliśmy z uwagi na zakupy na dzisiejszego grilla, a następnie ryneczek z pierdółkami. W sumie to był początek zemsty na Gabrielu za nazywanie nas gringo! Nachodził się bidulek, nastał na tym ryneczku. Przeciętny normalny facet już po 15 minutach porzuca maskę dobrego męża i idzie w cholerę, a ten musiał wytrzymać dłużej, przecież nie mógł pokazać ludziom z innego kraju, że nie jest macho. Mucho, czy inne takie (talent do języków ma Nina nie ja. Ja jak wspominałem mam inne talenty, głęboko ukryte).
Ten widok mnie zabił i podeptał.
Historyjka. Ponoć kiedyś przypłyną kontener kurczaków, które po wyjęciu były żółte. Z jakiegoś powodu, przyprawy czy czegoś, co było wcześniej w kontenerze. Myślano, że nie sprzeda się, jednak takie kurczaki zrobiły furorę. I do dziś dnia kurczaki barwi się na żółto.
O, tam w środku, na lewo od czerwonych papryczek, jest spleśniała kukurydza. Nawet smaczna! (tak wiem, zaraz Nina napisze, że FUJ, ale nie zna się) (Nina: mam plan, że może uda się jeszcze spróbować empanadas z huitlacoche)
To po prawej to zielone pomidorki. W osłonkach rosną. Ciekawostka. I są bardzo smaczne.
Tortille i inne takie
po prawej rybki w cieście, w środku krewetki w chili a z lewej chrząszcze. Suszone i solone. Bardziej na lewo były chrząszcze czy tam świerszcze w czosnku, które mi bardziej smakowały. Michał miał jakieś wątpliwości co do nich, Nina zdaje się nawet nie chciała na nie patrzeć. Niby ssaki, a mięczaki.
Następnie Michał zebrał się z gospodarzami, a Nina i ja ruszyliśmy zobaczyć Dziewicę z Guadelupy. Zapakowaliśmy się w metro, jedna przesiadka i byliśmy na miejscu. Metro w Ciudad de Mexico jest naprawdę proste do ogarnięcia. Nawet dla niepiśmiennych. Każda stacja ma swój obrazek i wystarczy zapamiętać, że wysiada się na armacie. Albo skaczącym koniu. Albo piramidzie. Łatwe i wygodne (Nina: linii metra mają jakieś 8 czy 9 i każda ma inny kolor. Ponadto bardzo dobrze oznaczone są stacje, kierunki, w których jedzie metro oraz przesiadek). Ogólnie jeszcze jedna rzecz z metra. Praktycznie co stacja, to wsiada sprzedawca pierdółek i drze się, zachwalając swój towar. A to gumy do żucia, a to jakieś motylki, a to młoteczki. Albo trzy latarki za 10 peso (jakieś 2,5pln).Najlepsi jednak są sprzedawcy płyt CD. Noszą w plecakach ogromne kolumny, wsiadają, puszczają na pełen regulator muzykę, po parę sekund na utwór, pokazują jaką mają składankę i drą się, że 10 peso za płytę. Oryginalną inaczej.
Bazylika robi dobre wrażenie. Spodziewałem się raczej naszej Częstochowy, kipiącej złotem i miliarda zwiedzających. Ludzi było sporo, ale nie tylu, ilu się spodziewałem. Na terenie sanktuarium znajduje się kilka kościołów, kaplic i innych przybytków wiary (a pod tym wszystkim parking podziemny).Najładniejszy jednak jest kościół na dole, który niestety powoli się zapada. Na poniższym zdjęciu widać, jak bardzo jest przekrzywiony.
Grzecznie wróciliśmy do Marty. W sumie nawet nam dobrze szło, przynajmniej do czasu wyjścia z metra. Tam, zobaczyłem zapamiętany punkt charakterystyczny – czyli lokal z matami do tańca i konsolami – i powiedziałem TU! Idziemy tak!
I poszliśmy. Okazało się, że chyba tych lokali jest tam więcej, bo nie doszliśmy do Marty. A co lepsze, nie mieliśmy jej adresu. Plus jest taki, że jej ulica idzie w koło, więc wystarczy trafić na ulicę i można iść w dowolną stronę. Okazało się, że poszliśmy dokładnie nie w tą, co było blisko. Ale przynajmniej dzięki temu kupiliśmy wino. Zeszło nam na tym spacerku z 1,5h. Tak więc mam tu dowód na piśmie, że do sierpnia 2016 roku limit spacerów mam wyczerpany (Nina: po pierwsze nie pochwaliłeś mnie, że grzecznie szłam i nie marudziłam choć już mi nogi odpadały w okolicach kolan. Po drugie do końca lipca. Po trzecie 2012r) (Adam: Chyba kpisz? Tyle pracy i tylko lipiec? No way!).
Gdy dotarliśmy na miejsce towarzystwo zaczynało imprezować na dachu. Cholerka, ale fajnie mają. Na dachu budynku mają z platformy z krzesełkami, stołami, leżakami, jakuzi! Oraz miejscem na grilla. Napaśliśmy się zieleniną, kiedy Marta przyciągnęła mięsko z grilla. Ale wypasione mięsko, marynowane w winie, rozpływało się w jeszcze na widelcu. Do tego wędzony serek na ciepło, przypieczony na zewnątrz, miękki, ciągnący się w środku. I jeszcze to mięsko położyli koło mnie nieopatrznie. Ledwo dotoczyłem się na leżak. Do picia było tym razem coś białego, z czego Michał wyłuskiwał pestki wcześniej, smaczne bardzo. Następnie towarzystwo wieczorem zebrało się jeszcze do marketu. I to koniec dnia pełnego wrażeń, w większości kulinarnych.
Przez te wstrętne cholery wrócę cięższy niż przyjechałem i się czepiać na granicy będą, że coś przemycam.
Przed siebie, byle dalej! | 2012-04-08 San Miguel de Allende
Dziś czas opuścić gościnne progi Marty, dać jej wreszcie odpocząć, czyli ruszyć w dalszą drogę, Po śniadaniu zostaliśmy zawiezieni na dworzec i pozostawieni samym sobie. Część rzeczy zostawiliśmy u Marty, więc mieliśmy tylko 2 duże plecaki. Kupiliśmy bilet do San Miguel de Allende, w jakimś ekstra autobusie, PrimeraPlus. 300 peso. By dostać się do autobusu, trzeba było przejść przez skanowanie bagażu i obmacywano. Następnie dostawało się woreczek z piciem, kanapkami, ciasteczkiem i orzeszkami i kolejna kontrola. Bagażu poręcznego kolejny raz oraz wykrywacz metalu. Dopiero można wejść do autobusu. W autobusie tyle miejsca, że chyba więcej niż w domu, podkładki pod nogi, by się nie męczyły, każdy ma monitorek dotykowy z androidem, gdzie ma centrum multimedialne, słuchawki, Internet bezprzewodowy… żyć nie umierać, 4 przyjemne godziny się szykują…(Nina: a dodatkowo przed startem pan nagrał na kamerę buzie wszystkich – chyba do przyszłej identyfikacji ciał. Następnie kierowca przyszedł przedstawił się – tyle zrozumiałam – potem powiedział coś jeszcze i ruszyliśmy)
Dojechaliśmy bez problemu, niecałe 3,5h to zajęło. Dopadliśmy taksówkę i pojechaliśmy na podbój hosteli. W sumie podbiliśmy pierwszy, Alcatraz. Okazało się, że poza nami, jest tu chyba jeszcze tylko jedna osoba. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy połazić po mieście.
Całkiem sympatyczne miasteczko, malowniczo położone. Wąskie uliczki, aż chciało się spacerować (przesunęliśmy dzięki temu limit na spacerów na rok 2017) (Nina: chyba musimy porozmawiać na osobności – chodzenie na spacery wymaga chodzenia za rękę a Ciebie ciężko było zlokalizować w promieniu 2 m)) (Adam: Było braciszka za łapkę trzymać). To czym zaskakuje to miasto, to ilość kościołów na metr kwadratowy. Co krok to kościół. Nawet małe luki między domami wypełnione są przez kościoły.
Poszliśmy sobie na mrożony jogurt, z owockami, oraz zjedliśmy też bodaj esquites – gotowane ziarna kukurydzy z majonezem i serkiem. Pyszota. Na kolację zaś kupiliśmy tortas, wielką bułę z mięchem zieleniną i innymi ciekawostkami – napycha porządnie i jest smaczna. Do tego sok z pomarańczy…
Ogólnie jak dla mnie miasteczko na 3h zwiedzania. Fajnie się łaziło, ale po jakimś czasie już wszystkie uliczki są podobne do siebie. Kościoły też. Tak więc miejscowość fajna, ale na chwilę. Dobrze, że rano ruszamy dalej.
Bez większych problemów wciągnęliśmy śniadanie i taksówką udaliśmy się na dworzec autobusowy. Zakupiliśmy bilet na autobus 2 klasy – 80 peso (Ninie szkoda było 30 peso na 1 klasę) (Nina: bilet na pierwszą klasę kosztował 98, zaoszczędziliśmy 3 x 18 = 56 czyli przynajmniej na 2 duże lody!) i ruszyliśmy z pewnym opóźnieniem w drogę. Autobus zatrzymywał się wszędzie, gdzie tylko się dało, łącznie ze skrzyżowaniami, by zabrać lub wypuścić pasażerów. Ale niech Jej będzie, za zaoszczędzoną kasę będzie mogła sobie kolejnego loda kupić. Z San Miguel de Allende jechaliśmy do Guanajuato bardzo malownicza drogą, wyglądającą trochę jak skalista pustynia z wieloma punktami zielonych drzew lub kaktusów. Trawy brak. A do tego głębokie, na czasem nawet 200 metrów, parowy.
Z dworca autobusowego udaliśmy się do hostelu. Co prawda nie do tego, który wybraliśmy, bo tam nie dało się ponoć dojechać, ale jakiegoś innego. W LP opisanego jako extreme basic. I taki właśnie było (Nina: niby łóżka były, ale nie wiem kiedy zmieniana pościel, łazienka taka, że zrobiliśmy sobie dzień brudasa, a co do kuchni to meksykańskim zwyczajem zjedliśmy na mieście) (Adam: a od razu krzyczałem, że się rozpasałem i w noclegowni dla bezdomnych nie chce sypiać! To nie, nikt mnie nie słuchał). Miejsce w dormitorium na 9 osób było po bodaj 120 peso.
Guanajuato jest bardzo fajną miejscowością. +10 do fajności dodaje jej fakt, że jest starą górniczą miejscowością, przerytą podziemnymi korytarzami. Tak naprawdę, to pod miastem znajduje się pewnie tyle samo ulic, co na powierzchni, przynajmniej w rejonie historycznego centrum miasta. Można wejść pod ziemię i z godzinę nie wychodzić. Pod ziemią są skrzyżowania, rozjazdy, parkingi – słowem świetny kopalniany klimat.
Na powierzchni zaś klimat też jest ciekawy. Wąskie uliczki, drogi górę, w dół – idziesz i nie wiesz, gdzie wyjdziesz. Domy są bardzo kolorowe, umieszczone na wzgórzach – co powoduje, że użyję znów słowa które używam tu bardzo często – malownicze miejsce.
Jako, że nie mamy za wiele czasu na zwiedzenie miasta, zakupiliśmy za 120 peso wycieczkę objazdową (Nina: i ja ją wynalazłam, znaczy się wycieczkowy kiosk. Sama wycieczka zawierała atrakcje, które chcieliśmy odwiedzić i biorąc pod uwagę ilość czasu, które musielibyśmy poświęcić, żeby znaleźć transport itp. bardziej opłacało się zainwestować w wycieczkę. Szkoda, że nie rozumiemy po hiszpańsku, gdyż wycieczka była z przewodnikiem, który mówił dużo. I być może ciekawie) (Adam: A kto to wymyślił? Komu pokłony oddawać? No? No? Ani słowa o mnie, jak zwykle!) . Zostaliśmy najpierw zabrani busikiem (ze standardowym poślizgiem 45 minut) do muzeum mumii
Ponad wiek temu mieszkańcy Guanajuato odkryli, że w ziemi znajdują się zakonserwowane ciała. Czy to za sprawą wysokości, czy też suchego klimatu, który wysuszał ciała, możemy teraz podziwiać prawdziwe mumie. Muzeum jest dość makabryczne, nie polecam go osobom o słabych nerwach, szczególne wrażenie robią mumie dzieci. Mumie dorosłych też potrafią wzbudzić lęk, strach, obrzydzenie. Oczywiście, jeśli ktoś jest bardziej delikatny. Za sprawą mieszkańców Meksyku, w muzeum panuje atmosfera prawie fiesty – dzieci biegają, dorośli śmieją się, robią sobie zdjęcia mumiami. Jakoś tak… śmierć zostaje oswojona. Nawet Nina, która twierdziła, że będą jej się śniły, nie krzyczała później w nocy (Nina: chcąc prowadzić odpowiedzialną turystykę chłopaki grzecznie przeczytali, czego nie wolno robić w muzeum. Nie wolno fotografować. W związku z tym pochowaliśmy swoje aparaty i poszliśmy zwiedzać. Okazało się, że Meksykanie mają w d… zasady i robią zdjęcia wszystkiemu co się rusza i nie rusza, czyli mumiom. Z fleszem również. W związku z tym też pstryknęliśmy kilka fotek. Bez flesza) (Adam: w sumie warto zauważyć, że większość starszego pokolenia, w szczególności żeńska część społeczeństwa meksykańskiego, od mumii różni się w sposób znaczny).
Następnie zostaliśmy zabrani do kopalni srebra Valenciana, gdzie za 35 peso zeszliśmy na dół piechotą, zwiedziliśmy i wyszliśmy. Wszystko w niecałe 30 minut (Nina: oczywiście był też górniczy przewodnik, który nie mówił po angielsku. Towarzystwo zapytało się, czy umiemy po angielsku, na naszą odpowiedzieć – tak – myśleliśmy, że będą nam tłumaczyć. Owszem tłumaczyli: hand work, silver, gold. Mogli sobie darować.) (Adam: ludzie chcieli być mili, a ta marudzi. Zero uprzejmości. może to dlatego, że jest gnomem i jak dla gnoma za płytko jeszcze zeszliśmy). Po Wieliczce i kopalni GIODO, gdzie nas Lipki zabrały, ta była jakaś taka… mała, płytka… jak jakaś głębsza piwniczka na wino.
Oczywiście zostaliśmy też zaciągnięci do sklepu, by zakupić pamiątki, w ramach promocji „tylko dziś, specjalna cena dla Ciebie!”. Nie z nami takie numery – po Indiach to my ich możemy handlu uczyć… Więc wyszliśmy na zewnątrz i oglądaliśmy bardzo miły kościółek.
Obok było jeszcze muzeum tortur, ale ja już tyle takich widziałem, że nie chciało mi się wchodzić. Reszta wycieczki też nie była zainteresowana. Następnie jeszcze jeden sklepik, tym razem ze słodyczami i znów zostali bidulki zignorowani.
Po tym zostaliśmy zawiezieni na punkt widokowy.
Punkt widokowy był fajny. Wiało, padało, ale widok był super. Właśnie deszcz spowodował, że zebraliśmy się w drogę powrotną. Jeszcze tylko objazd podziemnymi drogami (doczytałem, że to są koryta rzeki, które po postawieniu tamy zostały przekształcone w ulice) i zostaliśmy wysadzeni niedaleko hostelu.
Zjedliśmy kolacyjkę pod drzewem (i parasolem, bo padało). Ninusiowi zachciało się zupy azteckiej i dostała taką, że uszkami Jej szło. Noskiem też. I pociła się, choć dość chłodno było (Nina: ale zjadłam! Zamówiłam też czekoladę, ale po smaku zgadywałabym, że to raczej nesquik. Zdjęć nie ma bo byliśmy głodni). Moja zupa kukurydziana była smaczna, aczkolwiek smakowała trochę jak zupa mleczna z płatkami kukurydzianymi, rozmemłanymi. Poszliśmy do hostelu i prawie grzecznie poszliśmy spaci.
Wpis krótki, gdyż większość rzeczy o Guanajuato napisałem wczoraj. Dziś mieliśmy dogrywkę, pieszą wycieczkę po mieście. W sumie plusem wczorajszej wycieczki busem było to, że zobaczyliśmy te punkty miasta, które mieliśmy w planie. Tak więc dziś Ninuś postanowił być wspaniałomyślnym ciasteczkiem i wyłączyła budzik. I co dziwniejsze, sama obudziła się po 9. To strasznie nietypowe. Może było to spowodowane małą rewolucją pokarmową, która dopadła ją w nocy. A mówiłem, nie chwal dnia, przed zachodem słońca. W każdym razie spała grzecznie jakieś 4h dłużej niż zawsze. I nie budziła uczciwych ludzi.
Spakowaliśmy się i zostawiliśmy plecaki na recepcji (Nina: tu nastąpiła zabawna sytuacja, gdyż nie mogąc się porozumieć po angielsku poszłam do pani z translatorem. Pani długo patrzyła w mój telefon a później zaczęła się śmiać i pokiwała głową. Dodała też coś, co niestety zrozumiałam później – otóż okazało się, że translator przetłumaczył, że chcemy zostawić plecaki na 14 lat a nie do 14 godziny. Grunt, że się dogadaliśmy). I w długą! Znaczy na śniadanie. Nawet nie było daleko, drugie drzwi na lewo z hostelu wciągnął nas właściciel. Mieliśmy Z Michałem ochotę na tortas, czyli kanapki. I nawet były. Jakieś 22 peso za bułę na ciepło, z mięchem, serami innymi dodatkami. Smaczyste i syte. Nina wzięła quesadille i nawet się dogadała, ze chce je same, bez dodatków. Sam ser w środku. Sprytny robal (Nina: po nocnych i porannych rewolucjach żołądkowych – chyba wczorajsza pseudoczekolada – robal bał się co innego jeść. A Marty quesadille i tak są lepsze. Te były wyjątkowo takie sobie, jak to Michał skomentował: w Twoim stanie węgielek Ci nie zaszkodzi).
Po śniadanku na kopytkach zaczęliśmy zwiedzać miasto. Niefartownie trafiliśmy na drogę wijącą się w górę i żona mi w połowie drogi odmówiła współpracy. Jakieś teraz nietrwałe modele żon robią. Zadecydowała, że wracamy w dół (Nina: w ogóle ile oni mają tutaj owoców, a w szczególności truskawek… wszędzie truskawki, a ja nie dość, że boję się ameby to jeszcze nie specjalnie mam ochotę spędzić całą podróż w toalecie więc z wielkim bólem serca tylko oglądałam te owocki…).
Dzięki temu mieliśmy możliwość poszlajania się po podziemnej części miasta. Mi podobało się bardzo, Michał marudził, że śmierdzi. Przesadzał, piesek francuski. Śmierdziało tylko w jednym miejscu.
Na dworzec autobusowy dojechaliśmy przed czasem, ale tym razem nie była to zasługa Ninusia, po prostu chcieliśmy być wcześniej, a nie mieliśmy już co do roboty w mieście. Przynajmniej na dworcu był internet. W cholernym autobusie pierwszej klasy już nie. Uważam to za skandal jakbym znał hiszpański, to bym się odwołał! Albo spróbował. W sumie Nina ponoć już hiszpański umie, więc może by ją wysłać? ;> (Nina: sama mam ochotę coś do nich napisać, bo: 1. Kanapka była jakaś mała, 2. nie było w zestawie orzeszków, 3. Fotele jakieś dłuższe niż szersze – jakby Meksykanie byli wyżsi niż grubsi, 4. Własnego monitorka niet, 5. Internetu niet, 6. Kierowca nie przedstawił się, 7. I w ogóle ten do San Miguel de Allende był lepszy!)
Teraz jesteśmy już u Marty i jutro spadamy w kierunku domu. Tak więc jeszcze będzie jeden wpis, o locie do domu, jak już dolecimy.
No comment yet, add your voice below!