Śniadanie
Otwieram oczy. Żyje. Nie jest źle. Nina jest? Jest. Ok. Plecaki są? są. Kasa jest? jest. Można zacząć oddychać. Szybki prysznic dla otrzeźwienia i zrobienie kukiełki na paluchu Niny. Teraz trzeba śpiochów obudzić. Co dziwne, nie spali więc dość szybko się zebrali. Wczoraj jak się meldowaliśmy, pytaliśmy o restaurację i powiedziano nam, że jest tu. Ruszyliśmy więc na poszukiwanie.
Godzina wczesna, bo około 10 ale głód czuliśmy znaczny. Nauczeni doświadczeniem powędrowaliśmy w górę, po schodach. W poprzednim hotelu też była restauracja na dachu. Weszliśmy ze 3 piętra w górę, jakimś wąskim wyjściem na dach. Naszym oczom ukazał się… dach. Stolików brak. jakieś cegły nie cegły, worki. Hmn. Obeszliśmy cały dach, wszedłem nawet na wieżyczkę – i nic. Pustka. jak okiem sięgnąć ani jednej restauracji na dachu. Zeszliśmy do recepcji zapytać, gdzie jest obiecane jedzenie. No przecież to tu, tu, no ja Was zaprowadzę. Pewnie w piwnicy pomyśleliśmy. Hindus wyprowadził nas z hotelu, z ciemnego zaułka, skręcił w lewo. przeszliśmy jakieś 300 metrów stresując się, gdy po 2 stronie drogi pokazał nam restaurację. A już zaczęliśmy się bać, że będzie gdzieś na drugi koniec miasta nas prowadzi. Weszliśmy na piętro i ukazała nam się całkiem sympatyczna restauracja. Powiem więcej – jak na lokalne warunki, wyglądała rewelacyjnie. Kamienne podłogi, czyste stoliki. To nas będzie nieźle kosztowało pomyśleliśmy. Usiedliśmy jednak, gdyż głód dawał się we znaki. Menu było czytelne, a potrawy w rozsądnych cenach. Jedynym problemem było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, co jest co. Nazwy dla nas były kompletnie obce. W każdym razie postanowiliśmy wylosować, co zjemy.
Ja dostałem parathe z sosami. Jeden jasny drugi czerwony. Jasny wyglądał na mdły, czerwony na ostry. Nic bardziej mylnego. Jasny był piekielnie ostry, za to czerwony był smaczny lekko ostrawy ale bez przesady.
Placek natomiast był z dość twardego ciasta, z orzechami, kokosem i innymi niezidentyfikowanymi rzeczami.
Iwona zamówiła sobie jakiegoś placka, którego podano Jej z kurdem – ichnim jogurtem.
Nina zamówiła sobie vegeburgera, który Jej rewelacyjnie smakował. Usmarowała się przy tym jak norka, ale szczęście na Jej twarzy było nieziemskie.
Dostaliśmy swoje porcje i zaczęliśmy je pałaszować, Lipek zaś czekał. I czekał. I czekał. Skończyła Mu się woda mineralna, cola gdy przyszedł pan, niosąc coś osobliwego na talerzu.
W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że dostał 0,5kg chleba i sosy. Zanim otrząsnęliśmy się z wrażenia, kelner przyniósł jeszcze jeden taki chlebek. Z Lipka uszło wszelkie powietrze. Jak On niby ma tyle zjeść. Dzióbnął widelcem w chlebek i… nie napotkał oporu. Okazało się, że jest to placek, wypełniony powietrzem, sama skórka od chleba jakby. Jakby jeść skorupkę jajka. Było to na tyle twarde, że po oderwaniu kawałka, nie zapadał się w sobie. Jako sosik dostał coś z soczewicą, dość ostre, do tego kurd i cebulę.
Ogólnie jedzenie było bardzo smaczne. Czekając aż Lipek dokończy swój talerz obfitości, znaleźliśmy ten lokal w naszej biblii. Polecają go nawet, więc tym bardziej się ucieszyliśmy. Okazało się, że jest to jedna z bardziej znanych restauracji, ściśle wegetariańska. W sumie nie dotarło do nas, że żadna z potraw nie posiadała mięsa. O ile w domu posiłek bez mięsa to nazywa się deser i nie jest traktowany jako posiłek, tu byliśmy tym najedzeni. Postanowiliśmy o ile się da, żywić się jak tubylcy, starając się nie jeść mięsa.
Po zakończeniu posiłku kelner przyniósł nam dziwne naczynie.
Oczy nasze przybrały wielkość monet 5 złotych. Rozumiem, że to białe to cukier, a te ziarna to co? obrok dla konia? Nina chyba była najbardziej zdziwiona, bo kelner wziął Jej rękę, nasypał nasionek z pół łyżeczki, nasypał tyle samo cukru i pokazał, by włożyć do ust i „wymuldać”. Po pewnych manewrach lingwistycznych, dowiedzieliśmy się, że tn obrok, to anyż. Zresztą w czasie muldania od razu to czuć.
Okazuje się, że stosuje się to tu do odświeżenia oddechu po posiłku, zamiast gumy do żucia. I wyobraźcie sobie – to działa!
Z racji lenistwa, nie będę wpisywał kwot jakie zapłaciliśmy – niech się inni zabiorą za dopisywanie, nie mogę przecież całej relacji sam napisać. W każdym razie zapłaciliśmy i poszliśmy szukać gangesu.
Nad Ganges!
Wedle mapy, po wyjściu z knajpy, mieliśmy skierować się w lewo. Droga była taka, że były jakby dwa pasy dla ludzi. W jedną stronę szli ludzie, była barierka i w druga stronę szli. Minęliśmy nasz hotel i szliśmy dalej.
Przepychaliśmy się wśród ludzi, motorów rowerów, rikszy i wszystkiego co żyje. Przez większość czasu ja torowałem drogę ( może dlatego że mam największą masę a może dlatego, że reszta była jakaś zawstydzona? ) W każdym razie szliśmy raźno do przodu. Doszliśmy do rozwidlenia w kształcie litery Y. Wybraliśmy lewą odnogę, gdyż widać było jakby koniec domów, a może pustkę dalej – czyli może wreszcie rzeka?
Przeszliśmy ten kawałek i okazało się, że mieliśmy rację. To Ganges. Doszliśmy do kamiennych schodów, prowadzących do czegoś, co miało kolor kawy. Właściwie kawy z mlekiem.
Nad Gangesem
Zobaczyliśmy łodzie i zostaliśmy dosłownie zaatakowani przez tłum nagabywaczy. Mister, mam łódź, popłyń ze mną, tanio! Nie! popłyń ze mną, ja mam lepszą łódź! Kup kwiaty na pudźę! Kup widokówkę! KUP KUP KUP! Nie mam nogi, daj mi rupie! KUP KUP! Nie dało się rozmawiać ze sobą, zaczęliśmy ignorować te zaczepki, przesunęliśmy się najpierw w jedną stronę, a gdy okazało sie, że nie ma dalej przejścia, zaczęliśmy wracać. Sprawdziliśmy na mapie, byliśmy na jednej z ghat. Zgodnie z zaleceniami, udaliśmy się w górę rzeki. Niestety daleko nie doszliśmy. Wysoki stan Gangesu nie pozwolił przechodzić przy rzece, trzeba było cofać się wgłęb miasta, iść labiryntem uliczek na azymut i mieć nadzieję, że wyjdzie się w dobrym miejscu. Tak też zrobiliśmy, Poprowadziłem towarzystwo zaułkami koło małych sklepików, straganów jadłodajni, gdzie może ze 2 klientów by się zmieściło. W pewnym momencie dostrzegliśmy namalowaną strzałkę we w miarę dobrą stronę. Oczywiście orientacyjnie. Przeszliśmy przez jakieś podwórko i zobaczyliśmy rzekę.
Iwona dopadła się do kotka i zaaferowana zeszła na brzeg. Pusto wszędzie. Cisza Stojąc tyłem do rzeki Iwona wygłosiła magiczną sentencję ” Jak fajnie, że nie ma tu takiego bydła ” co skwitowaliśmy gromkim śmiechem. Nie rozumiała o co nam chodzi, do chwili, kiedy się nie odwróciła.
W rzece, pasło stado krów. Właściwie bawołów. Zestawienie stwierdzenia o bydle, z widokiem kilkunastu krów obok spowodowało u nas wybuch śmiechu. Ale może to po prostu odreagowanie stresu?
Po chwili przyszedł właściciel stada i zaczął obmywać swoje podopieczne.
Patrząc na kolor wody, tak niekoniecznie byliśmy w stanie zrozumieć te czynności. Zaczęliśmy czytać naszą biblię i rozglądać się dookoła. Co jakiś czas mijali nas pielgrzymi, czasem ktoś schodził nad rzekę robić pranie czy brać kąpiel.
Bacznym okiem przyglądał nam się święty mąż, który chyba sprawdzał, czy nie naruszamy swoją obecnością zwyczajów. Pilnował nas bacznie, spoglądając na nas patrząc niby gdzieś w dal.
Do Lipków dopadł się naganiacz, właściciel łódki motorowej i wiosłowej. Rozmawiali z Nim z godzinę, wypytując o różne rzeczy, a on usiłując przekonać Ich do słuszności wyboru jego łodzi. Dużo ciekawostek się dowiedzieliśmy dzięki temu. W planach mieliśmy wynajęcie łodzi wiosłowej z samego rana, o 4 i wypłynięcie by zobaczyć wschód słońca, lecz nasz przewodnik zaproponował nam wieczorną wycieczkę. Wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, jest pudźa, modlitwa wieczorna która jest widowiskowa. Przyszło więc nam do głowy, że popłyniemy na 2 wycieczki – poranną łodzią wiosłową oraz wieczorną, motorową.
Więc teraz nastąpiła kwestia ile za to zapłacimy. Więc za motorową, zapłacilibyśmy jakieś 900rs a za wiosłową 300. razem 1200. Nie chcieliśmy się zgodzić, mówiąc, ze w naszej biblii jest napisane, że to jest tańsze. Oczywiście twierdził, że to z tamtego roku przewodnik, że ceny się zmieniły, że to, że tamto, że wysoka cena ropy. Nie mieliśmy serca o targowania się, więc zeszło do 1100 za całość no chyba, że będziemy zadowoleni, to damy 1200. Umówiliśmy się za godzinę na wypłynięcie łodzią motorową i poszliśmy napić się czegoś. W małej knajpce kupiliśmy zimną colę po 20rs za butelkę. Zostało jeszcze 30 minut, więc postanowiliśmy z Niną odwiedzić kafejkę internetową.
Po drodze spotkaliśmy szaloną krowę, ze świecącymi się oczami. W zaułku robiła niesamowite wrażenie.
W kafejce zapłaciliśmy 20rs za 30 minut za komputer. Łącze było mocno średnie, ale udało mi się nablogować kawałek, sprawdzić pocztę, gg, jabbera i inne temu podobne rzeczy, a także znaleźć artykuł na Wirtualnej Polsce pod tytułem ‚chamstwo polskich kierowców”. Ubawił nas do łez, szczególnie patrząc przez pryzmat kilkudniowego już pobytu w Indiach. To, co oni nazywali chamstwem, było przaśną kulturą jazdy, nigdy tu nie stosowaną.
Rejs Gangesem
Wróciliśmy nad brzeg gdzie czekał nasz kapitan. Weszliśmy na łódź i odpłynęliśmy, najpierw w pod prąd.
Mijaliśmy powoli Varanassi. na brzegu pasły się bawoły,
ludzie siedzieli, odpoczywali, pracowali, modlili się. Ogólnie toczyło się życie.
Po jakimś czasie, dopłynęliśmy do ghaty, gdzie palone są zwłoki. Akurat ta ghata przeznaczona jest dla biednych – można było kupić drewno na stos już za 3000rs. Było to jednak najgorsze drewno, które nie gwarantowało osiągnięcia nirvany – lepsze gatunki drzew kosztowały nawet 50000rs za stos palący się 10-12h. Budynek obok, ten z kominami to krematorium elektryczne – dla kompletnie najuboższych – koszt spopielenia to 500rs – jakieś 25PLN. Jednak wiele osób woli wykupić spalenie na stosie. Często rodziny nie stać na tyle drewna, by spaliło się całe ciało, kupią go tylko na np. 4 godziny palenia. Po 4 godzinach stos jest rozgrzebywany, drewno zabierane a niedopalone ciało wrzucane do gangesu.
Do gangesu bez palenia wrzucane są też dzieci do lat 10, kobiety w ciąży, ukąszeni przez kobrę, święci mężowie sadu oraz chorzy na whiteskin ( bielactwo? nie udało nam się ustalić, co to za choroba ).
Na filmie też widać ghatę i krematorium.
Po spaleniu, członkowie najniższej kasty, niedotykalnych przeszukują popioły szukając kosztowności, stopionego złota itp. I tak wiem, ponoć nie ma już w Indiach kast. Taka jest wersja oficjalna. Prawda jest jednak zdecydowanie inna.
Następnie popioły są wsypywane do rzeki.
Zaraz obok toczy się normalne życie. Obok płynących szczątków ludzkich kąpią się ludzie, myją się a nawet pobierają wodę do picia. Jak dla mnie to jest trochę ekstremalne, ale dla Nich gangest jest matką, świętą rzeką.
Podobno wioski za Varanassi chorują, dlatego też rząd postanowił coś zrobić. Zostały wybudowane 3 oczyszczalnie.
Wszystko byłoby dobrze, żeby one jeszcze dobrze działały. Być może działają dobrze, ale za mało ich jest, by widzieć poprawę. Mieszkańcy jej nie widzą. Co więcej, czasami mają tak duży pobór prądu, że nie wystarcza go dla mieszkańców miasta. I nagle tak jak już w nocy mieliśmy przykład – prąd w całym mieście znika na kilka godzin.
Mijamy piękne budynki. Prawdę powiedziawszy Varanassi wygląda, jakby było zbudowane na gruzach wcześniejszego miasta. Nasz kapitan to potwierdza. Miasto ma 3-3,5 tysiąca lat. Na miejscu zburzonej budowli powstaje nowa, czasem bez czyszczenia placu po starej. Sprawia to wrażenie, jakby oglądało się przekrój skały, na dole najstarsze budowle, a nad nimi nowe…
I stało się. Natknęliśmy się na pierwsze zwłoki. Okazało się, ze były to rozkładające się zwłoki krowy. W pewnej odległości było już czuć fetor. było to może z 50 metrów od miejsca, gdzie zostało poprzednie zdjęcie zrobione. A na nim widać, jak płynie sobie człowiek.
Chwilę dalej, jakby specjalnie dla kontrastu napotykamy kolejne piękne budowle.
Kawałek dalej widzimy jedną z oczyszczalni – to ten budynek po lewej stronie.
Kolejne ciało. Tym razem zwłoki psa płynące z prądem.
Kolejną rzeczą którą zobaczyliśmy był meczet. Został wybudowany na miejscu wcześniejszej świątyni, zburzonej przez muzułmanów jak tylko wkroczyli na te tereny. Aktualnie jakieś ugrupowanie terrorystyczne ogłosiło, że za to meczet zostanie wysadzony w powietrze i panują tam nadzwyczajne środki ostrożności. Lepiej nie zbliżać się tam mając coś podobnego do broni czy materiału wybuchowego.
W pewnej chwili, zaraz po zachodzie słońca, zaczął się delikatny deszcz i burza. Nie była ona duża, lecz zjawiska świetlne w takim miejscu robiły naprawdę „piorunujące” wrażenie. Dodatkowo nasz kapitan był burza strasznie spanikowany, obwinął się kurtką jakby to miało Mu uratować życie.
Niebo zrobiło się pomarańczowe i pojawiła się mgiełka. Prawie jak w bajkach dla dzieci. Teraz jeszcze powinien nadpłynąć statek piracki.
Wieczorna Pudźa
W międzyczasie zapadł zmrok. Płynęliśmy już ze 3 godziny, trochę w górę rzeki, w dół do mostu i znów w górę. Powoli zbliżał się czas Pudźy – wieczornej modlitwy. płynęliśmy więc pośpiesznie, by dotrzeć na czas i znaleźć ciekawe miejsce. Dostrzegliśmy w dali tłumy na brzegu. Oj, chyba nie będzie za wiele widać pomyśleliśmy. Okazało się, że nasz kapitan zatrzymał łódkę nad brzegiem, przed miejscem gdzie była uroczystość. Zresztą bardzo dużo ludzi tak zrobiło. Mimo to i tak mieliśmy lepszy widok, niż gdybyśmy oglądali to z lądu.
Ogólnie patrząc z laickiego punktu widzenia, wygląda to tak, że wychodzi kilku kapłanów, gra muzyka, ludzie nucą, śpiewają kiwają się, kapłani machają kadzidłami, świecami i innymi rzeczami. I tak przez godzinę. I tak wiem, że głupio te zdania brzmiały i negatywnie, lecz wcale tak nie było. Ludzie byli szczęśliwi rozśpiewani, czuło się ich jedność. Jeśli religia doprowadza ludzi do szczęścia, to dlaczego miałoby to być negatywne?
Po łodziach biegały młode dziewczyny, sprzedając świeczki do puszczania w wodzie. Podobno takie świeczki puszczają kobiety starające się o potomstwo, o dobre rozwiązanie.
Następnie zostaliśmy przetransportowani na brzeg, daliśmy 700rs zadatku i umówiliśmy się na 6 rano dnia następnego. Ciemno już było mocno, przemykaliśmy wąskimi słabo oświetlonymi uliczkami miasta do hotelu.
Po drodze jednak stwierdziliśmy, że głód daje nam się we znaki. Postanowiliśmy odwiedzić znaną nam już restaurację. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy.
Lipki zamówiły sobie tali.
Danie to, to nic innego jak ryż z sosami i dodatkami, je się to ręką biorąc ryż w palce i maczając w sosie. Jest to jedno z typowych dań tego regionu. Tak naprawdę dostaje się kilka smaków na jednym talerzu.
Więc teraz od lewej: ryż, sos z fasolkami, bakłażan z pomidorem, ostry sos, średni sos, kurd i coś słodkiego. na środku nan i inne naleśniki. Mieliśmy zapisane dokładnie jak co się nazywa, jak Nina znajdzie, to mam nadzieje, że dopisze.
To zaś danie Niny. Ser w panierce, lekko ostry z frytkami. Niezły niezły, aczkolwiek frytki strasz nie słodkie.
Ja zaś postanowiłem zamówić sobie sałatkę owocową. Myślałem, że będzie to w jakimś sosie, jogurcie, bitej śmietanie czy czymś takim. Moje zdziwienie było doprawdy ogromne, gdy dostałem pokrojonego banana, jabłko melona i granata rozsypanego gdzieniegdzie. Ciekawostka.
Wróciliśmy do hotelu. Szybki prysznic i spać. W czasie, gdy byłem pod prysznicem, na ulicy przy hotelu nastąpił wybuch. Gdy wyjrzałem zza obłoków dymu zobaczyłem ludzi sprzątających wybitą szybę. Chwile później życie toczyło się nadal, normalnie, bez zakłóceń, jakby nigdy nic. Nie wiadomo co się stało, nazajutrz nie udało nam się dowiedzieć niczego.
Nowy dzień
Obudziliśmy się przed świtem. Ciężko się wstawało, nie powiem. Właściwie świt, to za wiele powiedziane. Było tak szaro, ale nie ciemno, a do jasnego brakowało jeszcze dość sporo. Umyliśmy jedno oko i ze trzy zęby i Sprawdziliśmy, czy Lipki żyją. O dziwo, nawet wstali. Szybko wyszliśmy z hotelu mijając śpiącego recepcjonistę w brudnej podkoszulce na ramiączkach. I to jeszcze takiej siatkowanej. Okaz sexu. Udaliśmy się do gathy, gdzie byliśmy umówieni z naszym transportem. Idąc, mijaliśmy już spore ilości ludzi. Pluliśmy sobie w brodę, że daliśmy się namówić, by spotkać się o 6 a nie o 5. Gdy doszliśmy do gangesu, kończyły się poranne modlitwy.
Poranne modlitwy
Powoli zbierali się do powrotu do swoich świątyń, gasili swoje ognie, pakowali kielichy. Pluliśmy sobie w brodę strasznie. W sumie lepiej, że sobie, niż na kogoś mielibyśmy pluć, mogłoby to nie być zbyt dobrze postrzegane. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć, oczywiście na brzegu, rozkładały się małe stoliki z różnościami. Najwięcej chyba było kwiatów.
Dodatkowo jakieś liście, kokosy, świeczki i insze inszości. Istny targ. Aczkolwiek większość rzeczy jest dla pielgrzymów, czy to do składania ofiar, czy też obmywania się. Tłum ludzi, zarówno sprzedających, jak i pielgrzymów zajmował cały brzeg. W wodzie na kilku poziomach byli ludzie, myli się, modlili, medytowali. W oddali dostrzegliśmy naszego wczorajszego kapitana na łódce. Po chwili udało mu się dopłynąć do brzegu na tyle, byśmy mogli spokojnie wejść na pokład. Nie było to proste, o nie. Najpierw przebić się między ludźmi, następnie wejść prawie do wody i wskoczyć do łódki. Plus był taki, że rano jakoś mniej natarczywi byli, bardziej swoimi sprawami zainteresowani. Odpłynęliśmy kawałek od brzegu, zrobiło się ciszej. Po wodzie gdzieniegdzie przepływały kwiaty i świeczki.
Po gangesie w obie strony pływały łodzie, łódki, barki i wszystko inne, co tylko można sobie wyobrazić, zapełnione turystami i pielgrzymami. I w sumie nie było głośno. Ciszę jedynie co jakiś czas mącił głos motoru w łodziach, ale nie przeszkadzał. Zaczynało być już w miarę jasno.
Płynęliśmy jakiś czas w milczeniu, rozglądając się uważnie. Zastanawiające jest, że tym ludziom nie przeszkadza to, jak wygląda ta woda
Wiem, że Ganges jest „Matką”, ale w naszej kulturze nikt przy zdrowych zmysłach nie zamoczyłby się w takiej błotnistej cieczy. Co kraj to obyczaj, mieli czas przyzwyczaić się do tego, że tak to wygląda.
Pojawiło się słońce. W sumie pojawiło się, jest dobrym określeniem. Aczkolwiek jeszcze lepszym, byłoby przedarło się przez mgły. Okazało się, że jest już dość wysoko na niebie. Mijająca nas na łodziach wycieczka z Buthanu oddawała się modłom.
Podpłynęliśmy bliżej brzegu. Faktycznie, po malowidłach było widać, że poziom rzeki jest zdecydowanie wyższy niż zwykle. Część malowideł była cała skryta pod wodą, część wystawała w połowie
Im bliżej brzegu, tym więcej brudu w wodzie było widać. W sumie chyba jednym z zabawniejszych widoków, był klapek płynący dziarsko z prądem. Z odległości wyglądał jak mały parostatek.
Dokładnie kawałek dalej, była kolejna gatha. W dalszym ciągu trwały poranne obrzędy. Ludzie w ubraniach zanurzali się w nurt rzeki. Nieprzebrane tłumy zbierały się nad brzegiem.
Przy brzegu zacumowane były łodzie. W niektórych z nich, pod kołdrami spali ludzie. Oficjalnie, to zwykli mieszkańcy, a nieoficjalnie – niedotykalni – wykonujący najgorsze zajęcia, najbrudniejsze, najbiedniejsi. Wszystko oficjalnie jest ładnie, ale to co widać, jednak przeczy temu. Zresztą w sumie nie jest to dziwne, nie da się jednym dekretem przekreślić całych wieków kultury i tradycji.
Dopływamy dalej. Wśród łodzi, niedaleko jednej z gath napotykamy ciało zawinięte w całun. Nasz kapitan stwierdza, iż jest to dziecko. Osoby o słabych nerwach lepiej niech nie oglądają zbliżenia tego zdjęcia, dobrze radzę. Widok zwłok w takim stanie, wśród śmieci, resztek gnijących kwiatów naprawdę robi wrażenie. Prawda jest też taka, że bardziej teraz, z perspektywy czasu ten widok działa na wyobraźnię. Na miejscu wydawało się to prawie naturalne. Makabryczne, ale takie jest tamtejsze życie.
Dosłownie 10, może 15 metrów dalej toczyło się normalne życie. W wodzie stali ludzie, kilka osób nawet pływało. Wszędzie panował nastrój z jednej strony podniosły, a z innej radosny. Płynące zwłoki są normalną rzeczą, naturalną. Tylko dla nas widok ludzi, pijących wodę 15 metrów od zwłok był w pewnym sensie szokiem.
Kolejny kawałek drogi w dół rzeki spotykamy świętego męża medytującego na schodach. Wracając, dalej tkwił w tej samej pozycji, obojętny na otoczenie, prawie bez ruchu.
Jadąc do Indii zastanawialiśmy się nad tym, żeby w hotelu skorzystać z usług pralniczych. Nie jest to wcale drogie, koszt to jakieś 10Rs za sztukę ubrania. Problem jednak jest taki, iż nie są to normalne pralnie, a przynajmniej nie w tym mieście. Osoby zajmujące się tym biorą ubrania i idą z nimi nad ganges i w nim piorą. Żeby było ciekawiej, nie używają wcale proszku czy innych wymyślonych przez współczesną cywilizację magicznych rzeczy. Wynik jest rewelacyjny -wszelkie plamy znikają, jakby ich nie było. A dokonują to za pomocą tarcia kamieniem. Trą, aż cały brud zniknie. Ubranie wtedy mamy czyste, ale kilka takich prań i możemy się ze swoimi ciuchami pożegnać. Na zdjęciu i filmie widać wyprane hotelowe prześcieradła. Są rozkładane na kamieniach, wiec nie ma co się dziwić, że wyglądają jak wyglądają. Tak więc, gdy traficie do hotelu i zobaczycie szare prześcieradło, nie myślcie, że jest ono brudne ( co też jest możliwe i prawdopodobne ) lecz może być ono któryś raz prane i zbliżać się do końca dni swoich.
Ponownie dość szokujący obrazek – przy jednej z barek widzimy zwłoki noworodka, być może płodu.
Powoli dopływamy do gathy, gdzie palone są zwłoki. Wcześniej jednak widać pozostałości po porannych uroczystościach, jeszcze nie uprzątnięte.
W tle zaś, widać kolejnego świętego męża. Tłumaczy coś dzieciom. Podobno jest nauczycielem wśród najbiedniejszych. Przepływając obok, zostajemy zaskoczeni faktem, że jest on „białym człowiekiem” prawdopodobnie europejczykiem. Nie jest to odosobniony przypadek, w Indiach pozostaje spora rzesza europejczyków, którzy przybywają tu w poszukiwaniu siebie, wiary i innych metafizycznych doznań i zostają, niejednokrotnie niosąc pomoc mieszkańcom, lub nauczając.
W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj wieczorem były płonące stosy, dziś były tylko kupy popiołu. W nich niedotykalni grzebali, by znaleźć resztki wytopionych kosztowności oraz zbierali, by wysypać prochy do rzeki.
W tym miejscu zawróciliśmy i nasz wioślarz miał spory problem, by płynąć pod prąd. Sporej siły to wymagało ale perspektywa zarobku dodawała sił. Kapitan zaproponował, że zaprowadzi nas do znajomej fabryki jedwabiu. W tym miejscu ciśnienie mi się podniosło, bo osobiście miałem dość naciągania, ale Iwonie oczy rozszerzyły się z radości i przekonała nas, by udać się z nim. Przecież nic nie musimy kupować. Jasne. Jak usłyszycie takie propozycje, to grzecznie powiedzcie takiej osobie, by sobie kogoś innego poszukała. W każdym razie jednak postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda fabryka jedwabiu.
Słońce już było wysoko, mgła znikła i zniknął cały taki całun okrywający miasto. Bez niego, okazało się miastem naprawdę radosnych kolorów.
Zakupy
Zeszliśmy na stały ląd. Od razu odmiana. Nasz kapitan poprowadził nas wąskimi uliczkami miasta, w kierunku dzielnicy kupców jedwabiu i zakładów tkackich. Po drodze z racji naszego zawodu, zainteresowało nas graffiti na ścianie
Stwierdziliśmy, że w sumie moglibyśmy iść się czegoś nauczyć. Wszak Indie słyną z niezłych specjalistów IT. Przynajmniej w działach helpdesku.
Doszliśmy do naszej fabryczki. Kapitan załomotał w drzwi, gdzie zaspany właściciel wyburczał po swojemu „czego tu?”
Po wymianie kilku zdań, geście wyciągniętej dłoni od właściciela warsztatu, nasz przewodnik oznajmił nam, ze z oglądania fabryczek nici, bo dziś jest zupełnym przypadkiem święto muzułmanów i nie pracują dziś. No po prostu szok, chwile wcześniej nie wiedział o tym? Pierwszy raz w tym kraju jest? W nagrodę jednak, postanowił zaprowadzić nas do sklepu z jedwabiem. Zapewne nie był on prowadzony przez muzułmanina i dlatego działał. Powiedzieliśmy, że nie tak się umawialiśmy i jak tak, to nie idziemy do sklepu. Jak sami będziemy chcieli, to sobie jakiś znajdziemy, pełno ich tu po drodze. Nagle, no zupełnie jak grom z jasnego nieba przewodnik sobie przypomniał, że jeszcze jest jeden warsztat który może nam pokazać. Przeszliśmy jeszcze ładny kawałek. Na pocieszenie jednak, przechodziliśmy w miejscu gdzie kobiety prasowały ubrania. Tak drogi czytelniku, zgadza się… prasowały takimi żelazkami na duszę…
Warsztat okazał się klitką 2×2 metry. Nawet nie miałem chęci zaglądania tam ani wyciągnięcia aparatu.
Sklep… jeśli ktoś jest przyzwyczajony do galerii handlowych czy innych hipermarketów, poczułby się rozczarowany. W domu były wyodrębnione 2 pokoje, usłane materiałem, z poduszkami. Wchodzi się do takiego miejsca bez butów i rozsiada się, a sprzedawca przynosi kolejne materiały. Na początku pokazywane są średniej i gorszej jakości materiały, aby wysondować klienta. Jak się pozna, to niedobrze, Trzeba będzie pokazać lepsze, albo zejść z ceny. Zresztą taki zwyczaj, trzeba się targować.
Jak dla mnie osobiście, to strasznie te wszelkie materiały pstrokate. Od kolorów bolały oczy. I to jakich kolorów. kanarkowołososiowy, krwistoczerwony z zielonym takim, że łzy z oczu ciekły. W sumie ładnie to wyglądało… ale na hinduskach. Pasowało.
Nastąpiło rytualne udowodnienie, że jest to jedwab. Polega to na oberwaniu nitki podpaleniu i zaprezentowaniu, że śmierdzi spalonymi włosami. Im czystszy jedwab tym bardziej śmierdzi i tym mniej zwęglonej materii zostaje. Pierwsze materiały nie podeszły nam, kolejne też. Podłogę zaściełała już warstwa 40 cm różnych tkanin. Przynieśli materiały na ślubne ubiory. No ładne, ale…
W końcu zaprezentowali materiał na sari. Na filmie Iwona w zwojach materiału.
Dziewczynom materiał się spodobał. Sprzedawca następnie zaczął przynosić ubiory. Niestety miały one takie kolory, że dziewczyny zrezygnowały. W tym momencie padła propozycja, że skoro ten czarny materiał się nam podoba, to uszyją z niego bluzki. Z takiego materiału całego, który ma 7m, spokojnie da się zrobić 2.
Rozpoczęły się targi. W każdym razie początek był od 2500rs za materiał + jakiś kosmos za uszycie. Zakończyły się zdaje się na 1500rs i 250 za uszycie każdej z bluzek. Warunek – muszą się wyrobić w ciągu 2h, bo za tyle czasu planowaliśmy wyjazd. Dobiliśmy targu i udaliśmy się do hotelu i na śniadanie.
Grzesiek znów dostał jakieś dmuchane jedzenie, ja zaś zamówiłem sobie takiego placka. Mam nadzieję, że Nina znajdzie rachunki i wpisze koszt śniadania i nazwy potraw.
Jeszcze chciałbym pokazać, jak wyglądał wystrój hotelu:
Postanowiliśmy wyjechać o godzinie 12. Wydawałoby się, że była to optymalna godzina. Wszak do Khajuraho nie jest jakoś strasznie daleko, jakieś 250-300km. Normalnie możnaby liczyć jakieś 4, no maksymalnie 5 godzin. Jeszcze nie przyzwyczailiśmy się do tego, że w Indiach czas płynie zdecydowanie inaczej.
Na 12 umówiliśmy się z Sonu, że ruszamy. Około 11 byliśmy w hotelu, zaczeliśmy pakowanie i inne tego typu czynności. Przed 12 Grzesiek poszedł powiedzieć, że jesteśmy prawie gotowi. Niestety, nie odnalazł naszego kierowcy. Otrzymał za to informację, że pojechał załatwić coś z oponą. No fakt, jadąc tu, czasem się zatrzymywał i dziwnie na jedną z nich patrzył. Przemilcze, że miał2 dni na załatwienie tego i wybrał akurat ten moment, jak mieliśmy jechać. Ok, poczekamy. W końcu ile czasu można załatwiać sprawę z oponą, szczególnie, że pojechał z godzinę wcześniej. Z uwagi na to, że musieliśmy wymeldować się z hotelu do 12, spakowaliśmy się i wynieśliśmy.
Zeszliśmy na dół i czekaliśmy na schodach, koło garażu. Lipek zadzwonił do naszego szofera i uzyskał informację, ze za 15 minut będzie. Siedzieliśmy i oglądaliśmy życie zaułka, robaków i autochtonów. życie robaki i autochtoni obserwowali nas, tak więc była równowaga. 15 minut później wykonaliśmy kolejny telefon. Nie odbierał. Ciśnienie podniosło nam się dość mocno, z Niną wymyślaliśmy scenariusze, co byłoby gdyby pojechał sobie i nas zostawił. W końcu odebrał i powiedział, że zaraz będzie.
10 minut później… nic się nie zmieniło
Kolejną chwilę później też go nie było
Koło 13 Lipek zadzwonił i powiedział mu kilka uprzejmych słów, aczkolwiek moim zdaniem nie przedstawiały one naszego nastroju choćby w 10%.
10 chwil później wjechał do garażu, spędzając ze 3 chwilę na wykręcenie w uliczkę.
I co? nie, nie pojechaliśmy od razu, to byłoby za piękne, za proste. Tak się nie da. Sonu postanowił skoczyć pod prysznic. W sumie nawet dobrze, bo nie będzie nam wydzielał zapachów, ale już spóźnieni jesteśmy, mieliśmy godzinę temu odebrać ubranka z szycia i pojechać.
Ile czasu można brać prysznic? 5 minut? 10?
Błąd. Zobaczyliśmy naszego kierowcę po 30 minutach. I ani przepraszam ani pocałujcie mnie w dupę.
Ok, to teraz pojedziemy do dzielnicy z jedwabiem, zawieziesz nas tam.
„EEEeee, nie dojadę tam, idźcie na piechotę, a ja poczekam w hotelu.”
Osz &*^% twoja mać „NO!” wyrwało się z czterech gardeł a i w oczach chyba mieliśmy morderstwo.
Myślę, że gdyby usiłował coś powiedzieć, zabralibyśmy mu kluczyki i sami byśmy pojechali. Łaskawie zapakował swój szanowny tyłek za kierownicę i pojechaliśmy. Ale ale… przecież nie może być łatwo, prawda? Pamiętacie jak 2 dni wcześniej, jak przyjechaliśmy, Sonu wjeżdżając w uliczkę nie mógł wykręcić przez poustawiane stoliki i jeden z nich zahaczył bokiem? Właśnie teraz dotarło do właściciela, że doznał niepowetowanej straty i musi ją odzyskać. Wywiązała się słowna awantura na gdakanie bulgotanie i machanie rękoma. Po jakichś 17 chwilach Sonu machnął ręką dał właścicielowi ze 20rs i pojechaliśmy. Oczywiście pokazaliśmy na mapie gdzie ma jechać. tak, zdecydowanie mapa to było egzotyczne stworzenie, bo oglądał ja chyba ze wszystkich stron. I oczywiście usiłował pojechać w przeciwną stronę. W końcu został dopilotowany na miejsce.
Pobiegliśmy po ubranka. Niesamowite, ale były gotowe. Co więcej, spodziewaliśmy się tandetnej roboty a to co dostaliśmy, zaskoczyło nas pozytywnie. Bardzo ładnie wykończone materiałem a co więcej – miało podszewkę! po prostu szok.
Iwony ubranie miało idealną wielkość, Niny jednak było za ciasne. W sumie nie całe tylko na piersiach. Sprzedawca przekonywał, że nie, że jest idealne, ale Nina nie była zadowolona. W związku z tym zaproponował że zaraz przerobią, trwać to ma maksymalnie 30 minut. W sumie stwierdziliśmy, że i tak zmarnowaliśmy ogrom czasu, więc nie ma co się śpieszyć, za jasnego nie dojedziemy na miejsce, a przynajmniej Nina będzie zadowolona. To poczekamy. Zapytaliśmy, gdzie moglibyśmy się napić czegoś w okolicy, bo pragnienie dawało nam się we znaki. Zostaliśmy zaprowadzeni na główną ulicę, prawie przy samochodzie były knajpki. Weszliśmy do pierwszej z brzegu. Oho… to była knajpa wyraźnie lokalesowa. Menu w języku angielskim szukali dość długo, lecz chcieliśmy tylko zimną colę. Dokładnie 4 butelki. martwiliśmy się, że może nie mają lodówki i dostaniemy ciepłą, ale postanowiliśmy zaryzykować. Usiedliśmy przy kuchni i od razu zaczęliśmy obserwować otoczenie. Otoczenie obserwowało nas zresztą od dłuższego czasu. Otwarte usta i zatrzymane dłonie w połowie drogi z talerza do ust oraz nas trochę zdziwiły. No dobra, staliśmy się żywym cyrkiem. W sumie nam to nie przeszkadzało – wszak dla nas oni też byli ciekawostką, jednak przyzwyczajenie cywilizacyjne nie pozwalało nam aż tak się na nich gapić. Tak jak przypuszczaliśmy w kuchni nie zobaczyliśmy lodówki. Jednak po chwili z ulicy przybiegł chłopak, który przyjmował zamówienie. ta przy okazji chyba tylko on potrafił jako tako mówić po angielsku. Przybiegł z butelkami zimnej coli. Okazało się, że nawet jak czegoś z menu nie ma w restauracji, to biegną do sklepu czy innej restauracji i przynoszą, nieważne czy klient jest lokalny czy turysta. Świetna sprawa.
Wypiliśmy, zapłaciliśmy dokładnie tyle ile było w karcie ( 12rs za butelkę ), Nie minęło 15 minut od chwili, kiedy zniknęła nam z oczu Niny bluzką, a została przyniesiona. Już przerobiona i to tak, że praktycznie nie było śladu. Podziękowaliśmy i poszliśmy do samochodu. Naszego kierowcy nie było… co już nie było w sumie nowością.
Nagraliśmy za to jak wygląda ruch uliczny, na małej uliczce w Varanasi.