2008 Indie2023-10-21T21:04:02+01:00
2909, 2008

Lot do Indii – z przygodami

By |2008-09-29|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

Pięknie się zaczyna.

Z Polski udało się wylecieć, lecz do Amsterdamu nie możemy wlecieć. Mgła niestety uniemożliwia lądowanie. Zostaliśmy skierowani do Brukseli. Nigdy nie bylem w Brukseli, wiec nie jest źle ;P Właśnie $$$$ trafił nasz plan lotu. Mieliśmy dwie godziny na przesiadkę. Nadzieją jest to, ze skoro samoloty nie lądują, to tez nie startują. Tankujemy w Brukseli i mamy czekać na poprawę pogody w Amsterdamie. Około godziny. Ogólnie na słowa uznania zasluguje linia KLM. Papu dali, przekąskę dali… Mile panie cały czas biegały z napojami. Czekając na zatankowanie, tez biegały z zimnymi napojami. Po godzinie polecieliśmy do Amsterdamu.

Na miejscu zastaliśmy sodomę z gomora i jeszcze odrobine tragedii. Przez mgle, nie złapaliśmy samolotu do Delhi. kolejki, żeby przebookowac bilet były kosmiczne. Na domiar złego każdy pytany mówił co innego odnośnie dalszego postepowania. Po blisko trzech godzinach w kolejce, przyszła nasza kolej. Pani zabrała nasze bilety i bez słowa poklikała w klawiaturę. Klik, Klik, zmarszczenie brwi, klik, klik. Wstała i poszła sobie. wróciła po jakichś piętnastu minutach i ponownie zajęła się kliklikaniem. Bez słowa wydrukowała bilety, oddala i stwierdziła NEEEXT! WTF pytamy, bilety są na jutro dopiero i to nie na KLM a na Austrian Airlines. No, mamy jutro na 6.20 być na samolot. No ok, ale co my ze sobą mamy zrobić, dopiero 14h jest. Baba nie wie, nie interesuje jej to. Nie dostaniemy nic za opóźnienie,, gdyż wynikło z przyczyn niezależnych od przewoźnika. Dupa, nie uśmiecha nam się wydawać ponad 100 euro za hotel na kilka godzin, przejdziemy się zwiedzić Amsterdam, a potem prześpimy się na lotnisku.

O rany spore to lotnisko.

Z jednego końca na drugi idzie się 40 minut. Zjedliśmy sobie obiad i pojechaliśmy pociągiem z lotniska do centrum. Amsterdam jest baaaardzo ciekawym miastem.

Nie będę się rozpisywał, ale zakończyliśmy wycieczkę w coffe shopie :P.

O 23 dotarliśmy na lotnisko, przekonaliśmy, ze trzeba nas wpuścić, bo tam jest nasz hotel. Udaliśmy sie na koniec lotniska i położyliśmy się. W sumie w dniu wylotu nie spałem, ale nie bylem śpiący. Zresztą ktoś musiał dobytku pilnować, jak będą spali na leżankach. Tak zakończył się pierwszy dzień wycieczki. Zamiast w Delhi spędzamy go w Amsterdamie. Nawet zaczynamy się śmiać, ze z naszym udziałem kręcą film Terminal 2. Miała być przygoda to jest, nie ma co marudzić

3009, 2008

New Delhi – przylot do Indii

By |2008-09-30|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

Przez małe okienka w samolocie widać miliardy małych światełek. Na ekranie LCD znaleźliśmy sobie widok z kamery samolotu, widać zbliżający się pas startowy. Znaczy dolecieliśmy. Jeszcze tylko chwila dzieli nas od tego magicznego miejsca. Wszystko jest jakieś takie zamglone. 1 w nocy, więc to nie może być mgła – to musi być ten osławiony smog. Samolot kołami dotyka pasa, rozlegają się oklaski. Wychodząc z samolotu oglądamy, jakie pobojowisko zostawili po sobie pasażerowie. Wchodzimy do rękawa i czujemy gorące wilgotne powietrze. Chyba nie jest tak źle, jak opisywali? Ale może to jeszcze nie to? Idziemy dalej. Pierwszy kontakt z biurokracją mieliśmy w samolocie. Jakaś ankieta do wypełnienia, numer paszportu, wizy, daty wystawienia, ważności, miejsce gdzie będziemy mieszkać… Idziemy z paszportem i tą kartką do urzędnika. Mamy natychmiast napisać, gdzie będziemy mieszkali w Indiach. I nie daje się wyjaśnić, że będziemy jeździli z miejsca na miejsce, że nie mamy zarezerwowanych hoteli. To nieważne, wpis musi być. Wpisujemy adres Vivek Hotel i urzędnik jest od razu szczęśliwszy. Możemy wreszcie iść po bagaże. Wyjeżdżają powoli, więc parami udajemy się zwiedzić Indyjskie WC. W sumie nawet czyste, ubikacje europejskie. Wszędzie w miarę czysto. Z relacji oczekiwaliśmy czegoś w rodzaju naszego warszawskiego dworca centralnego. Lipków bagaże wyjechały, więc czekamy na swoje. Podchodzi miły Hinduski urzędnik i pyta, czy nazywamy się jakoś tak, bo ma do tego kogoś wiadomość. Nie, nie nazywamy się tak. Bagaże przestają się pojawiać. Hindus podchodzi i mówi, że to już koniec bagaży, że to co wyjechało, to zostało zdjęte z pasa transmisyjnego i postawione na podłodze. Nie ma tam naszych bagaży… Ten sam urzędnik prowadzi nas do lady help-desku, wyjaśnia sprawę koledze. Tłumaczymy skąd przylecieliśmy, jakim samolotem, w jaki sposób. Dobrze, że Nina zatrzymała wszelkie świstki samolotowe, to ogromnie ułatwia sprawę. Przychodzi kolejny pracownik, tłumaczymy to samo ponownie. Ogólnie niby mówią po angielsku, ale jakoś w dziwny sposób… I znów kolejna osoba pyta o to samo. Nina nie wytrzymuje i mówi, naszemu uprzejmemu hindusowi, że jeszcze raz ktoś o to się zapyta, to wpadnie w szał i coś tej osobie zrobi. Nie kończy tego mówić, podchodzi kolejna osoba i zadaje to samo pytanie… Hindus serdecznie ubawiony mówi koledze, że teraz ta pani wpadnie na niego w szał i mu coś zrobi. Pan nagle znika. Wypełniamy tony papierów. Co było w bagażu, jak wyglądał. Plecak. Patrz mi na usta – plecak! Dostajemy zdjęcia różnych toreb podróżnych, pokazujemy na plecak. Plecak? Ale jak to? Ale może jednak torba na kółkach? Nie! PLECAK twoja mać! A jaki kolor. Niebiesko czarny i zielono czarny. A ile tego zielonego a ile czarnego? Że też mi do głowy nie przyszło zrobić zdjęcie wcześniej… byłoby łatwiej. A jakiej firmy ta torba? PLECAK! No to plecak. Aha. To teraz trzeba iść do bramki numer 1 z 4 papierkami po pieczątkę. Poszliśmy po pieczątkę. Bez słowa dostajemy pieczątki i wracamy. Sprawdzają dokładnie pieczątki, oddają nam 1 papierek i mówią, że pewnie jutro przyjdą bagaże. Ale będą dzwonić do hotelu.

Dooobrze… to teraz taksówkę do hotelu. Trzeba by prepaid taxi wykombinować. A! I kasę trzeba wymienić. Nie wychodząc jeszcze z lotniska, jest kantor Thomas Cook i banku Indii. Wybraliśmy bank, dostaliśmy kurs 45,9 za jednego dolara, wymieniliśmy 500$ i dostaliśmy 22950Rs. Uznaliśmy, że nie ma sensu wymieniać 1000$, bo to będzie ogrom lokalnej waluty, a ponadto dużo papierków.

Kawałek dalej są jakieś biura turystyczne itp. Szukamy wielkiego napisu prepaid taxi, ale nie widzimy. W końcu po prawej i lewej stronie głównej drogi w tych małych turystycznych biurach widzimy napis prepaid taxi. Hehe… spodziewaliśmy się czegoś innego. Ok., idziemy do lewego, podajemy adres i pytamy ile. 350Rs. W relacjach podobne ceny się przewijały, więc zadowoleni zgadzamy się. Podajemy panu 500Rs. Pan oddaje nam rozmienioną kasę i coś gulga po swojemu. Po chwili załapujemy, że komputer się zawiesił i mamy wyjść z lotniska i zaraz za drzwiami lotniska jest budka tej samej firmy i tam to załatwimy. Po chwili wahania wychodzimy z lotniska. Faktycznie jest parno, ale jakoś tak bez przesady. Oczekiwaliśmy, że nie wiem… walnie nas w głowę gorąco i smród, gdy tymczasem ciepło było, ale tego obiecanego smrodu jakoś nie było. Jakichś tabunów ludzi chcących wcisnąć nam taxi też nie było, może ze 4 osoby nas zaczepiły. Po prawej była faktycznie budka z takim samym napisem jak na lotnisku, więc przepchaliśmy się w tamtym kierunku. Po 15 minutach byliśmy szczęśliwymi posiadaczami drukowanego świstka, na którym było dużo znaczków, a najważniejszy to numer naszej taksówki. Na wprost wyjścia z lotniska, lekko na prawo znajduje się ich „postój” – taka bezładna kotłowanina dziwnych pojazdów to jest to. Zapytaliśmy jednego z przechadzających się taksówkarzy o numer taxówki, to znaleźli ją w 3 minuty. Nam zajęłoby to chyba dobę…

Zapakowaliśmy się do dziwnego pojazdu, coś jak skrzyżowanie motocykla z polonezem truckiem. Grzesiek z przodu, my z tyłu a na końcu bagaże. Ruszyliśmy. W sumie nie, nawet jeszcze nie ruszyliśmy, kiedy kierowca włączył klakson. Oparł się na nim, przejechał po wysokim krawężniku przepchał się o grubość lakieru między innymi pojazdami, i podjechał pod bramę lotniska. Pokazał naszą kartkę którą potem mu wyrwaliśmy i ruszyliśmy w nieznane. Strasznie zapylonymi ulicami przemykaliśmy w stronę centrum. Widać było budowę metra – nawet w nocy coś robili, ciężarówki jeździły, klaksony wyły. Ciężarówki jeździły bez świateł, kierunkowskazów, stopów. Nasz kierowca też jechał bez świateł, dość szybko pokonując szmat drogi. Nie były mu straszne nawet skrzyżowania z czerwonymi światłami. Wystarczyło zatrąbić, zwolnić lekko i przejechać bez strachu w sercu. Wjechaliśmy w ciemną uliczkę. Oho… pewnie zaraz się dowiemy, że nasz hotel się spalił. Coś zagadał. Angielski jego jest mocno średni. Aaa, nie wie gdzie nasz hotel. Kazaliśmy mu jechać na Main Bazaar, tam poszukamy. Jedziemy dalej, ciemna ulica, pełna prędkość. Nagle coś majaczy w mroku i chwile później uderzamy w leżący na ulicy sporej wielkości konar z gałęziami. Może z 7 metrów długi, wyższy od pojazdu. Odbijamy się od niego, albo on od nas, przelatujemy dalej. Zleciały się psy, ujadają i biegną za nami. Po jakimś kilometrze kierowca zatrzymuje się i wysiada. Odgina zderzak i wycieraczkę, łaskawie zapala światło i jedziemy dalej. My jakoś żyjemy, aczkolwiek Grzesiek lekko został podrapany, ale jest dzielny. Jesteśmy na Main Bazaar. No nie do końca tego się spodziewaliśmy. Uliczka zamglona, wszędzie na każdej płaskiej powierzchni śpiący ludzie, psy, krowy. Sterty śmieci i papierów. Gdzieniegdzie małe ogniska. Zabudowa też nie sprawia dobrego wrażenia. W Polsce bałbym się do takiej dzielnicy wejść za dnia, a tu będę mieszkał… Tak wygląda ta dzielnica za dnia – może to da Wam jakieś wyobrażenie

Wielki napis Vivek Hotel. To tu! Kierowca oczywiście przejechał. Wypakowujemy się i wchodzimy do środka. Tak, to to miejsce. Oddajemy kierowcy świstek prepaidowy i zaczynamy dyskusje hotelowe. Hej, macie wolne tanie pokoje? Mamy, po 600. Ejże! Na stronie macie za 400 najtańsze! Niemożliwe, na stronie najtańsze są za 600 twierdzi koleś. Wyciągam telefon z kopią strony i nagle przypomina się hindusowi, że jednak mają jakieś tańsze. Prowadzi nas do pokojów. Jeden za 350 drugi za 400. Nie wyglądają tak jak na zdjęciach ze strony. Z Niną, jako poszkodowani na bagażu, dostajemy lepszy, ten za 400, większy ładniejszy.

Lipki biorą pokój 401, za 350Rs. Rano Grzesiek pomstuje na niego jak tylko może. Nie wyspali się, a łazienka była średnich lotów. Grzyb, obłażący tynk gorąc w pokoju oraz hałasy nie pozwoliły im się wyspać.

Plusem Hotelu było jednak to, iż miał restaurację na dachu – rano było to wielce wygodne.

Oczywiście mieliśmy jeszcze wybór spać jak lokalesi, ale jakoś nie pociągało nas to. Dziwne…

3009, 2008

New Delhi – Indie

By |2008-09-30|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

Opis zamachowców był dokładny. Wyjść z metra, dojść do drogi, skręcić w prawo, dojść do większej drogi i iść w lewo. Na wprost wydać było w oddali Red Fort. Szliśmy ulicą i po prawej stronie zobaczyliśmy nabazgraną na naszym planie świątynię zamachowców. Znaczy Sikhów. Nie bardzo wiedzieliśmy jak się zachować. Wierni podchodzili, dotykali dłonią korytka z wodą przez które się wchodzi, czynili magiczne gesty. Ktoś złapał nas za ramię i zaprowadził do małego biura mieszczącego się po lewej stronie od wejścia. Myśleliśmy, że to kolejne biuro turystyczne, lecz nie, było to coś w rodzaju kancelarii parafialnej. Dostaliśmy broszury do czytania, na temat ich religii. Ogólnie sami o niej mówią „Sikh religion – open religion”. Po przeczytaniu, dostaliśmy pomarańczowe nakrycia głowy i byliśmy gotowi do oglądania. Czy chcecie przewodnika? Chwila konsternacji, pewnie znów nas chcą na kasę zrobić… Nie chyba nie chcemy… a ile to by kosztowało? Tu nastąpiła konsternacja z drugiej strony. Ależ za darmo! jeśli będziecie chcieli, to dacie dobrowolny datek, nic nie wymagamy!

Zostawiwszy buty i skarpetki w kancelarii, podreptaliśmy gęsiego za przewodnikiem w turbanie. Weszliśmy mocząc stopy w korytku z wodą i przeszliśmy do innego świata. Przeszliśmy przez salę z modlącymi się i zostaliśmy zaprowadzeni… do kuchni.

Przed wyjazdem oglądaliśmy na Discovery program podróżniczy, jak ktoś był w Amritsarze, w Złotej świątyni. Momentalnie poczuliśmy się jak w takim programie, dziewczyny przysiadły do kobiet robiących ciabatki. Zasadą Sikhów jest to, że każdy może przyjść i zostanie nakarmiony. Wolontariusze pomagają robić jedzenie, zmywać, sprzątać. Dziewczyny zabrały się ochoczo za tworzenie jedzenia. Na początku nie wychodziło im, lecz z czasem doszły do wprawy. Mam ciche wrażenie, ze te pierwsze które ulepiły, zostały jeszcze raz zrobione, ale lepiej nie będę tego głośno mówił, coby po głowie nie oberwać.

Obeszliśmy wszelkie pomieszczenia kuchenne, zaglądaliśmy w gary, wąchaliśmy co tylko się dało.

Następnie przeszliśmy przez cały teren świątyni, do samego środka, gdzie prowadzone były modły. Teoretycznie powiedziano mi, żebym nie robił tam zdjęć, więc się powstrzymałem. Dziewczyny poszły dać na ofiarę, a w tym czasie nasz przewodnik zapytał mnie, czy chciałbym tu zrobić zdjęcie. No zaraz, to nie można czy można, niech się chłopak zdecyduje. Ale skoro pozwala, to protestować nie będę, tak wygląda wnętrze świątyni sikhijskiej.

Byliśmy naprawdę pod wrażeniem zarówno radości tych ludzi, serdeczności jak i klimatu jaki tu panował. Ciężko było wychodzić, ale jak zwiedzanie to zwiedzanie. Wyszliśmy, ubraliśmy buty i powędrowaliśmy w stronę Red Fortu.

Doszliśmy do szerokiej ulicy. O rany, do tej pory myśleliśmy, że widzieliśmy wszystko na temat poruszania się po drogach w Indiach. Myliliśmy się. Długą chwilę zabrało nam zapoznanie się ze specyfiką przejścia przez ulicę. Ogólnie były chyba 4 pasy w jedną stronę, wysepka i 4 pasy w drugą. Czterema pasami równolegle jechały 3 samochody, autobus, 1 motoriksza, 2 riksze i 3 motory.Nie do pomyślenia w Polsce. I to jeszcze przepychają się, trąbią, zmieniają pasy jak tylko chcą. Autochtoni jednak jakoś przechodzili, więc i my dokonaliśmy tej sztuki. Wystarczyła odrobina asertywności, odwagi oraz co ważne – nie patrzeć na zbliżające się pojazdy. Wyglądało to mniej więcej tak:

Ekscytujące, prawda?

Po drugiej stronie rozciągał się wspaniały widok na fort.

Spotkaliśmy tam parę z Kanady, która wyraźnie czekała na nas, byśmy zrobili im zdjęcie. Jednak chyba łatwiej białemu człowiekowi zaufać i dać swój sprzęt do ręki. Porozmawialiśmy sobie radośnie przez jakiś czas i poszliśmy w stronę wejścia do fortu. Zastanawialiśmy się nad wejściem do środka, ale po pierwsze opisy nas zniechęciły, bo niespecjalnie mieliśmy ochotę na zwiedzanie wystaw muzealnych, po drugie podobny fort mieliśmy zwiedzić w Agrze a po trzecie uznaliśmy, że 250Rs za zwiedzanie to za wiele. Usiedliśmy sobie przy fosie na murku i czytaliśmy informacje z przewodnika o forcie. W międzyczasie zajmowaliśmy się oglądaniem fajnych przedstawicielek indyjskiej płci pięknej.

Tfu, chciałem powiedzieć, że oczywiście zabytków, wymknęło mi się niechcący, przepraszam. Trzeba przyznać, że fort robi wrażenie. Wysokie mury, i jego wielkość naprawdę stanowi wyzwanie dla wyobraźni.

Z Czerwonego fortu, postanowiliśmy udać się do największego meczetu Indii. Znów musieliśmy przedzierać się przez tłoczną ulicę, lecz teraz poszło nam to o wiele sprawniej.

Do meczetu trzeba było przedzierać się przez kolejny bazar. Z coraz większą wprawą mijaliśmy zaczepiających nas ludzi. Wystarczyło iść z miną wskazującą na to, że wie się, gdzie się idzie i już tak natarczywie nie zaczepiali. Oczywiście nie byliśmy pewni gdzie idziemy, ale pozory sprawialiśmy idealnie. Zapytaliśmy jakiegoś mundurowego i uzyskaliśmy pewność. Prosto i w lewo, jak ulica prowadzi, potem będzie już widać. Na straganach było wszystko. Od warzyw, przez meble a skończywszy na motocyklach. Ogrom barw, zapachów, głosów. I jeszcze raz podkreślę, że nie było to nieprzyjemne. Nieprzyjemny zapach był tylko przez chwilę z publicznej toalety znajdującej się przy drodze, ale to w miarę naturalne.

W końcu doszliśmy przed bramy meczetu, przeszliśmy przez wykrywacz metalu ( wyłączony ) i weszliśmy na schody.

Niestety, musieliśmy poczekać do godziny 18, aby zostać wpuszczeni do środka. W międzyczasie prowadziliśmy dysputy na tematy religijne, polityczne i wszelkie inne, na które nie mamy za wielkiego pojęcia. Ja mogłem sobie spokojnie porobić zdjęcia, bez poganiania i syków, że chodźmy dalej, bo trzeba zwiedzać, a nie przyklejać się do wizjera i machać na prawo i lewo obiektywem.

Ze schodów mieliśmy świetny widok na Red Fort. To ten w tle, daleko. Mały i czerwony. Z bliska jest też czerwony, ale już nie mały.

Wybiła godzina, zakończyły się modły i muzułmanie wyszli z meczetu

No, nareszcie można wejść i zwiedzać! Oczywiście trzeba było pozbyć się butów. Nie wyglądało tam jednak na zbyt bezpieczne miejsce do pozostawienia ich, więc przywiązaliśmy je sobie do plecaków. Iwona została okryta koszulą nocną, by mogła wejść nie obrażając uczuć religijnych, a Grzesiek dostał seksowną spódniczkę. Co ciekawe, Nina miała podobną ilość odkrytych partii ciała co Iwona, a nie dostała tego jakże twarzowego stroju. Uiściliśmy opłatę za każdy posiadany aparat – nawet ten w plecaku! ( 200Rs) Grzesiek twierdzi, że wejście było za free, ale ja nie jestem o tym zbytnio przekonany.

Weszliśmy na duży dziedziniec, gdzie otoczył nas tłum dzieci, a dorośli zerkali na nas z daleka. Młodzież zaś wyciągnęła telefony komórkowe i bez zbytniego skrępowania robiła nam zdjęcia i nagrywała filmy z naszym udziałem. Normalnie jak gwiazdy bolywoodu. W sumie ktoś nawet Ninie powiedział, że wygląda jak jedna z gwiazd Bolywoodu, ale nie udało nam się ustalić która.

Obeszliśmy całość, przyglądając się uważnie wszystkiemu. Cały czas chodziły za nami dzieci, nie opuszczały nas na krok. Nina filmując panoramę miała problem, żeby za bardzo nie właziły w kadr, aczkolwiek nie dało się. Były za szybkie i za sprytne.

Za 50Rs można było wejść na minaret, wiec skwapliwie postanowiliśmy się tam wdrapać. Oczywiście, żeby było łatwiej, bilety kupowało się na lewo od wejścia do samego meczetu, a na prawo od wejścia na minaret, w odległości jakichś 100 metrów, pełna ergonomia. Oczywiście na minaret wchodzi się bez butów, żeby nie było. Najpierw kilka schodków w górę, na dach. Potem szybko tup tup biegniemy do przodu po gryzącym betonie do narożnej kopułki.

Tam, ryzykując upadek z 7 metrów idzie się wąskim gzymsem przy roku na następną prostą, gryzącym betonem do schodów. Kilkanaście schodów w górę. Każdy sięgający mi prawie do kolan. Kolejna ergonomia. Ciekawe, dlaczego budowali to takie niewygodne. Znów po jakimś dachu i dochodzimy do minaretu.

Teraz nasłuchujemy czy ktoś nie idzie z góry i biegiem do środka. Sił starcza na pierwszy milion schodów. Im wyżej tym ciężej. Gdzieś po połowie człowiek zaczyna wątpić, po co to robi. Z góry nadchodzą ludzie. Używając zdolności akrobatycznych, o które się nie podejrzewaliśmy, wymijamy się z nimi i wleczemy się w górę. Tak, postanawiam sobie, że do końca wycieczki nie będę się wspinał. Jedyne wycieczki będą niskopienne, najlepiej w stronę baru z napojami chłodzącymi. I kolejni schodzą, więc kolejne ciekawe figury robimy, aby się wyminąć. Już blisko szczyt, wreszcie widać światło. Wchodząc na galerię mijamy stopu lokalesów pilnujących, czy nikt nic nie kradnie, albo nie chce skakać. Mogliby je jednak częściej myć. Widok jednak szybko zaciera nieprzyjemne wspomnienia. Delhi jak na dłoni. I z tej wysokości nie wygląda na brudne. Aczkolwiek dalej wygląda jakby żyło tu jakieś półtorej miliarda istnień ludzkich.

Oglądamy zachód słońca z minaretu i zbiegamy w dół. Jest łatwiej, wystarczy pochylić się ku środkowi budynku, rozpędzić się a siła odśrodkowa robi swoje i zbiega się po radosnej spirali. Do momentu spotkania z osobami sunącymi w górę. Wtedy szybki podskok i lecimy dalej. Fascynujące.

Po zejściu, napotkaliśmy ekipę telewizji lokalnej kręcącą jakiś program, zapewne religijny. Znaczy religijny był do momentu, w którym się pojawiliśmy, gdyż od razu staliśmy się atrakcją i kamera skupiła się tylko na naszej skromnej gwiazdorskiej czwórce. Jeszcze idąc przez dziedziniec wyraźnie czuliśmy na swoich plecach oko kamery. Wychodząc, Grzesiek z Iwoną zostali złapani przez ciecia na bramie i oddając soje sexi stroje zostali zmuszeni do zostawienia także banknotu 100Rs. Wychodząc z meczetu pomstowaliśmy zarówno na styl wyciągnięcia od nas kasy, jak również jej ilość. Żałowaliśmy, że daliśmy tak skromny datek w świątyni Sikhijskiej, gdzie naprawdę było to o wiele przyjemniej zrobione i naszym zdaniem o wiele bardziej im się należało.

Szliśmy przez bazar pomstując na muzułmanów, kiedy naszym oczom ukazał się… barwny pochód!

Orkiestry grały, ludzie podrygiwali w takt. Święto, święto! Rozpoznaliśmy Wisznu, Ganeszę jadących w powozach. Po prostu klimat nie z tej ziemi. Ni z tąd, ni zowąd, w osiedlu biedy pojawia się kolorowy roztańczony i rozśpiewany korowód. Było to strasznie odrealnione.

Klimat był strasznie radosny. A mnie osobiście najbardziej rozbawiło, jak było zorganizowane oświetlenie. Mianowicie za każdą plandeką był rower z generatorem, który zasilał światełka. Nawet widać to na filmie

Przeczekaliśmy cały korowód i udaliśmy się w stronę metra. Szczęście trochę mącił autochton, który usiłował wskazywać nam drogę a którego nie można było się pozbyć. Przed samym budynkiem metra usiłował wyciągnąć od nas kasę, ale został zignorowany. Radzimy sobie z trafianiem do miejsc, z których wyszliśmy.

Wróciliśmy do hotelu i zorientowaliśmy się, ze nie jedliśmy obiadu. Ejże! tak być nie może, trzeba w takim razie coś zjeść na kolację dobrego. Wgramoliliśmy się na dach do restauracji i zamówiliśmy sobie dania. Zamówiliśmy sobie różne wariacje na temat kurczaka z pieca tandoori. Smaczne toto! Ja zamówiłem sobie lassi. Grzesiek stwierdził, że jestem odważny, ale przecież po to tu przyjechaliśmy. Lassi piłem już w Polsce, więc wiedziałem co zamawiam. Lipek posmakował napoju i oczy wyszły Mu z orbit. To było zwykłe sweet lassi, bez owoców, jednak wyraźnie zasmakowało. Oblizywał się jeszcze długą chwilę. To była Jego miłość od pierwszego łyka

3009, 2008

Droga New Delhi – Varanassi – Indie

By |2008-09-30|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

Cały czas żyliśmy nadzieją, że nasze bagaże dojadą z rana i będziemy mogli jechać spokojnie do Varanasi. Jako alternatywa, był objazd po Delhi jeepem, po bardziej oddalonych zabytkach i innych ciekawych miejscach. Mieliśmy otrzymać z samego rana bagaże, ale postanowiliśmy o 2 w nocy zadzwonić na lotnisko i sprawdzić, czy są, oraz czy dostaniemy je z samego rana. Nawet udało się zasnąć. Budzik, który drze się o takiej godzinie, w kompletnie ciemnym pokoju, bez okna, po tak małej ilości snu zrobił piorunujące wrażenie. Ubraliśmy się i zeszliśmy na dół. Nastąpiła wymiana myśli z recepcjonistą. Chcemy zadzwonić na lotnisko. A po co? A dowiedzieć się czy nasze bagaże przyleciały. A nie macie bagaży? Nie, zgubiły się. I co teraz? Teraz musimy zadzwonić na lotnisko. A po co?
Aaaaargh! krwi! Po kał waszej świętej krowy do jasnej cholery! Dzwoń, tu jest numer.
Zadzwonił. Pogulgotał w lokalnym języku do słuchawki i przekazał ją Ninie. Trwało trochę, zanim udało się wyjaśnić o co chodzi. O, nawet są dobre wieści, mój plecak jest. Plecak Niny? To dwa bagaże zginęły? Niemożliwe! Słuchałem zafascynowany tej rozmowy, kiedy do hotelu wtoczyła się grupka turystów. Zapytali o pokoje i nagle słysze, jak rozmawiają ze sobą po… tak, zgadliście, po polsku. Przywitałem się, wymieniliśmy informacje skąd jesteśmy gdzie jedziemy co i jak i nagle słyszymy, że pokoje mają tylko po 1200Rs. Przecież w internecie były po 400? No ale są zajęte, a wolne są tylko za 1200. Nagle Nina odwraca się i wybucha: „Do jasnej cholery! ja nic prawie nie słysze, a wy tu jeszcze się wydzieracie” po czym użyła kilku epitetów i rabarbarów ( bo nasz język jest dobry do przekleństw – ma dużo r. A w słowie rabarbar jest już kumulacja ). Towarzystwo natychmiast ucichło, nawet recepcjonista. Nowi znajomi przylecieli tym samym samolotem, co my 24h temu. Przekazałem im informacje, które zgromadziliśmy w ciągu tego czasu i poszli szukać innego hotelu. W międzyczasie na lotnisku po akcji poszukiwawczej znalazł się Niny plecak. Ustaliliśmy, że dostaniemy go do hotelu na 6 rano i poszliśmy spać. Znaczy łatwiej napisać niż zrobić, jakby nie patrzeć trochę nerwów nas to kosztowało. Może nie tyle, że się to nie znajdzie, ale że znów będziemy mieli opóźniony wyjazd. A plan napięty. Tak więc do rana zeszło nam na rozmowach. W pewnym momencie bardziej w monolog, bo robal zasnął, ale do tego jestem przyzwyczajony. Około 5 załomotało nam do drzwi. Zerwałem się i rozpaczliwie poszukiwałem bielizny, bo przecież nie otworze drzwi jak naturysta. Za drzwiami był uśmiechnięty od ucha do ucha Hindus i powiedział, że mamy gościa w recepcji. O 5 rano? przecież miał być o 6? W tym kraju to niebywałe. Skończyliśmy się ubierać i zbiegliśmy na dół. Czekał nas tam mały tłum i dwa kokony. Pani tu podpisze odbiór bagażu. A wypchaj Ty się cholero, nic nie podpiszemy, zanim nie zobaczymy plecaków. No przecież tu są, urażony człek pokazał na kokoniki. No w sumie wielkość by się zgadzała, ale nie przypominam sobie, żebyśmy owijali plecaki kilometrami folii i owijali drutem. I jeszcze plombowali. Mimo pewnych problemów, udało nam się oderwać kawałek folii i faktycznie, gdzieś w środku tkwiły nasze bagaże. Podpisaliśmy, a Ninie wyrwało się, że jesteśmy bardzo szczęśliwi z tego powodu. AAA to niech pani to napisze. No ok, niech Ci będzie, napisane zostało, że jesteśmy szczęśliwi. Zaciągneliśmy kokony do pokoju, gdzie udało nam się wydobyć z nich zawartość. O dziwo, wszystko było bez najmniejszego problemu, nic nie zginęło. Nina postanowiła zakomunikować radosną nowinę Lipkom. Co prawda chciałem te śpiochy uratować przed tym, ale Nina była jak taran, nie do powstrzymania. Wróciła z informacją, że wiedzieli o bagażach. Jak ja się pytam, jak! Okazało się, że byliśmy odwrotnie zameldowani i najpierw Oni zostali wyrwani z objęć Morfeusza. Aczkolwiek podobno i tak źle spali, wiec wiele nie stracili, nie mieli powodów do marudzenia.
Około 6 rano zadzwonił telefon. Tak, tak, nie pomyliłem się, mieliśmy w pokoju telefon. Głos w słuchawce zakomunikował mi, że kierowca nas oczekuje. Rewelacja. Znaczy następna rzecz do martwienia się odpadła – nie zostaliśmy oszukani i kierowca nie okazał się tylko snem. Spakowaliśmy się i przed 6:30 byliśmy na dole. Lipki się jeszcze chwilę kokosiły w pokoju, ale też zaraz się pojawili. Teraz jeszcze procedura wymeldowania się, podpisania papierów i można spadać.
Kierowcę wypatrzyliśmy od razu. Pewnie po tym, jak recepcjonista nas pokazywał palcem. Jakkolwiek przywitaliśmy się i oglądneliśmy Go sobie od stóp po czubek głowy. Nogi miał, w sumie nawet proste. Tułów też posiadał. Długie ręce sztuk dwie też. I całkiem sympatyczną fizjonomię, takiego poczciwca. No jak człek na Niego patrzył to miał wrażenie, że biedak jest bardziej przestraszony niż my.
Zaprowadził nas do jeepa. Nie do końca wierzyłem w obietnice pełni luksusu, gdzie ostatni rząd siedzeń można było zmienić w miejsce do spania… i się nie zawiodłem. Aczkolwiek było o wiele lepiej, niż się spodziewałem. Jeep był. 2 miejsca z przodu, kierowca i pasażer. tylna kanapa na 3 osoby i 2 małe zydelki z tyłu w części bagażnikowej. W niej też znajdowała się niebieska torba naszego kierowcy. A, właśnie, kierowca, zapomniałbym. Przedstawił się jako Sonu ( albo Sono… albo Sony… przynajmniej tak na początku zrozumieliśmy, potem okazało się, że prawidłowa forma to Sonu ). Sonu na oko ma ze 30 wiosen. I kilka zim. Zapakowaliśmy się do środka. Siedzenia okazały się być dość mocno twarde, na dodatek, by stwarzać wrażenie luksusu, pokryte były skają czy innym podobnym materiałem. Nie wiem jak z przodu, gdzie usiadła Nina i Sonu, ale u nas z tyłu było w miarę dobrze, aczkolwiek bez rewelacji. No chyba, że jako rewelację zapisać to, że przytulałem się do Iwony ( oczywiście z braku miejsca! nie miałem nic innego na myśli ).

Ruszyliśmy. Jedzie! Ludzie, to jedzie! Pominę już ruch uliczny w Delhi który oglądaliśmy strasznie zafascynowani. Po jakichś 30 minutach kierowca się odezwał. Nie będę pisał w oryginale, od razu będę zapisywał tłumaczenie, bo jeszcze ktoś pomyśli, że odezwał się w naszym języku. A powiedział On – To jest brama Indii. I zamilkł na dłuższy czas. Minęło parę minut i Iwona postanowiła zagaić rozmowę, zapytawszy, w jakiej dzielnicy się znajdujemy. New Delhi. Ahaaa… znaczy się albo nasz kierowca ma focha, albo jest niemową, albo nas nie lubi albo nie wiem co. No dobrze… Nic na siłę. New Delhi wyglądało już trochę lepiej. Wieżowce ze szkła i stali strzelały w niebo. A przy ziemi, zaraz przy nich małe piętrowe rozpadające się budyneczki. Kraj kontrastów. „Incredible India” mówią reklamy i nie ma to jak widać ogrom znaczeń. Kawałek dalej, gdy zniknęły wieżowce, pojawiły się lepianki. Jeśli oglądaliście jakikolwiek program o wioskach afrykańskich – to macie pojęcie jak to wyglądało. Obok tych lepianek leżały naręcza chrustu.

Okolica robiła się coraz dziksza. Tuktuki coraz bardziej zniszczone, góry śmieci coraz wyższe. Nagle zatrzymujemy się. Nina, daj mi 3000 rupii, przypomniał sobie o swoim głosie Sonu. nastąpiła konsternacja, bo jeszcze z Delhi nie wyjechaliśmy, a ten tu już kasę wyciąga z nas. Chyba zobaczył, że coś jest nie tak, więc powiedział, żeby zrobić kartkę i zapisać to, to on podpisze. Iwona, jako pracownik biurowy natychmiast stworzyła arkusz kalkulacyjny na kartce, z miejscami na zapisywanie wydatków, podpisy daty i inne takie. W międzyczasie Sonu z naszymi pieniędzmi i czymś pomiędzy saszetką a kosmetyczką zniknął nam z oczu. Zresztą nie było to trudne, gdyż samochód natychmiast został otoczony przez sprzedawców wszystkiego co tylko się da sprzedać. Wachlarze z pawich piór, piszczałki, żelki przylepiające się do szyby, wszystko co tylko można sobie wykombinować. No i zaglądali przez okna. Już rozumiem, jak czują się ryby w akwarium. Niestety nie wykazaliśmy należytego zainteresowania zakupami, więc pierwsza fala sobie poszła. Teraz nadeszli wędrowni cyrkowcy ze swymi zwierzakami. Przyszedł pan z małpką przywiązaną do kija i zmuszaną do robienia sztuczek. Zastanawiałem się nawet, czy nie wyjść i tą pałą temu panu przez łep nie przywalić, bo małpka była w niespecjalnym stanie. Odwróciliśmy się w drugą stronę, bo zaraz by przyszedł po kasę za bilety. Szybko zrozumiał, że spektakl nas nie interesuje i poszedł sobie. Następny był człowiek z kobrą w koszyku. Postawił ten koszyk na ziemi, zdjął pokrywkę i palnął kobrę fletem w głowę. Potem zaczął dmuchać w ten flet ile tylko miał sił. Nie dziwie się kobrze, że się kołysze… jakby mi ktoś przy uchu ta siś darł, też bym się ogłuszony kołysał. I kolejny raz miałem ochotę wyjść, wepchnąć piszałkę fakirowi w któryś z otworów i napiszeć z całych sił. Kobra wyglądała tak źle, że aż się serce krajało. Głowa poraniona, gdzieniegdzie brak łusek. I widzieliśmy, że dostawali całkiem spore pieniądze jak na Indie – po 100Rs nawet od ludzi, więc mogliby traktować te zwierzęta jakoś humanitarnie. Potem kolejna fala sprzedawców dotarła i znów została zignorowana. Nastepnie przyszło trzech fakirów z kobrami i piszczałkami. Potem już chyba się wyłączyłem z oglądania świata zewnętrznego, gdyż zaczeła się dyskusja, co będzie, jak Sonu zabrał kasę i zniknął. W sumie trochę głupio, bo samochód zostawił, ale bez kluczyków. Zbadaliśmy dokładnie samochód. Chevrolet Tavera kupiony wyraźnie pod turystykę. Nie miał nic, poza klimą, co możnaby uznać za luksus. Nawet nie miał wspomagania kierownicy. Zapewne też nie miał immobilajzera, więc zastanawialiśmy się, czy udałoby nam się odpalić zwierając jakieś przewody. Na filmach się udaje przecież…

Wreszcie przyszedł, rzucił swoją saszetkę na ziemię i pojechaliśmy. Po kilku kilometrach Iwona nie wytrzymała i zapytała, co robił. Okazało się, że trzeba płacić za przejazd między stanami. Tak samo trzeba przedstawić do kontroli dokumenty swoje, jak i wypełnić papiery sąd się jedzie, dokąd i kogo się wiezie. I jeszcze milion innych papierów. Pojechaliśmy dalej. Spodobały nam się mijane samochody ciężarowe. Wyglądały trochę jak słonie.

Zastanawialiśmy się, jak o naszym kierowcy mówić, żeby nie zorientował się, że to o nim mowa. Padły propozycje kierownik, sterownik i kilka innych, ale te dwie były potem najczęściej stosowane. Poprosiliśmy sterownika, aby zatrzymał się gdzieś na śniadanie, bo przed nami długa droga. Minęła godzina, słońce było coraz wyżej a w brzuchach nam coraz głośniej burczało. Nagle zjechaliśmy do jakiegoś mini fortu przy drodze. No dobrze, co teraz? Pewnie jedzenie, ale sterownik nic nie mówi. Zaparkował i patrzy na nas. Sonu, to ta restauracja? Tak, elokwentnie odpowiedział kierowca. Miejsce nazywało się New Maharaja Motel. W takim razie weszliśmy do środka. Mineliśmy kilka sklepów znajdujących się w galerii i weszliśmy do restauracji. Nawet całkiem nieźle wygląda, cywilizacja normalnie. Spora ilość turystów wskazywała, iż jest do dość popularne miejsce. Zajeliśmy miejsce przy stoliku. Kelner dostarczył nam menu które z zaciekawieniem przestudiowaliśmy. Iwona wybrała dla bezpieczeństwa sandwich z pomidorem i serem za 145Rs. Nina wybrała „pieróg” samosa za 110Rs. Ja postanowiłem wybrać Paneer Masala za 210Rs.

Lipek podpatrzył co zamawiam i zamówił to samo. Do tego wzieliśmy po puszce coli za 80Rs, a Lipek masala tea za 50. Całość zagryzaliśmy plain naan’ami za 55Rs.

Sandwich jak to kanapka, nic egzotycznego. Samosa, to taki pieróg, a w środku odrobinę pikantna paćka z ziemniaków i innych warzyw. Smaczne toto. Paneer masala zaś, to jakiś rodzaj sera, na ciepło, w sosie, mało ostrym ( jak na indie ). Całość zagryzaliśmy chlebkoplackami naan. Ogólnie smaczne jedzenie. Na wynos zakupiliśmy 2 wody po 20Rs. Cały rachunek wyszedł +- 1450Rs. Na nasze to 70 złotych. Niby niewiele, jak na śniadanie dla 4 osób, po którym ledwo można było się ruszać, ale jak na lokalne warunku był to bardzo drogi posiłek.

Dotoczyliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy zaplanowane, że jedziemy do Lucknow, gdzie idziemy spać, a następnie do Varanasi. No chyba, że kierowca byłby na siłach, to od razu do Varanasi moglibyśmy jechać. Cieszyło by nas to drugie rozwiązanie o wiele bardziej, bo nie tracilibyśmy jednego dnia. Było już popołudnie, gdy nagle zatrzymaliśmy się obok dziwnego budynku. Nasz sterownik zakomunikował nam, że teraz będzie jadł obiad. No ok, wyszliśmy z samochodu i przeszliśmy przez lokalną restaurację do zadbanego ogrodu.

Zajeliśmy miejsca w altanie, przyniesiono nam wodę. Gorąc panował niesamowity, nawet na czole Sonu widać było wielkie krople potu. O naszych już nie wspomnę. Dostaliśmy do wody czyste szklanki, co nas dość mocno zaskoczyło, wszak słyszeliśmy opowieści, że mało kiedy są one czyste. Woleliśmy jednak profilaktycznie pić z butelki.

W budynku restauracyjnym było kilka stolików i… kilkanaście łóżek, gdzie po posiłku można było położyć się i odpocząć pół godzinki dla słoninki. W oczekiwaniu aż nasz kierownik zje, oglądaliśmy ogród, gdzie spotkaliśmy zwierze wiewiórkopodobne. Nazwaliśmy je szyszunia.

W trakcie jedzenia postanowiliśmy odrobinę zaprzyjaźnić się z naszym kierowcą, powiedzieliśmy kim jesteśmy i takie tam towarzyskie pogadanki. Gdy już nasza towarzyskość została zaspokojona, Sonu zapytał o trasę. Zaprezentowaliśmy mu napisaną przez zamachowców kartkę z nazwami miast. Przeanalizował ją, zaproponował zmiany, stwierdził też, że może jechać dziś bezpośrednio do Varanasi. Rewelacja! Więc w drogę.

Zrobiło się ciemno. Zresztą dość szybko, bo przed 18 godziną. Przegrupowałem się z tylnej kanapy, gdzie siedziałem z Lipkami, na siedzonko z tyłu. Z jednej strony mniej wygodnie, a z innej można było sobie nogi wyciągnąć na plecaki. Był to ogromny plus. Minus jednak doszedł kolejny i to dość duży – mianowicie z tyłu był głośnik. Właściwie dwa. Takie duże i jedyne w samochodzie. Do mnie nie docierała za bardzo klima, a do przodu nie docierała muzyka. Coś za coś. Niestety klimy nie poprawiali, a muzykę i owszem. Coraz głośniej. Żeby tego było mało, Sonu posiadał dwie płyty CD z nagranym indyjskim popem. Bardziej przerobionymi amerykańskimi kawałkami na język lokalny, z lokalnymi aranżacjami. Na początku był to folklor, ale słuchając tej samej piosenki chciało się gryźć. O, chyba dobrym słowem byłoby indiodisko, takie Indyjskie diskopolo. I grało coraz głośniej i głośniej. I znów ten sam kawałek. Raaaamboooo Raaambooooooo. Nikomu jednak nie przyszło do głowy powiedzieć, żeby ściszył muzykę, wszak kierowca musi mieć jakiś komfort jazdy… Około 22 zjechaliśmy z szerokiej i łądnej drogi na znacznie gorsze. I co skrzyżowanie nasz sterownik pytał lokalesów o coś. Domyśliliśmy się, że pyta o drogę. No pięknie… dostaliśmy kierowce, który pierwszy raz jedzie tą trasą. Nawet mapy nie ma. My mielismy, ale jakoś niespecjalnie chcieliśmy się narzucać, może by się obraził? Widać było, że jest zdenerwowany. Kilka razy zawracaliśmy znaczny kawałek drogi. Około 11 okazało się, że jesteśmy prawie na miejscu. Prawie. Prawie robi znaczną różnicę…

310, 2008

Noc w Varanassi [INDIE2008]

By |2008-10-03|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

23 wieczór. Właściwie noc. Ciemno jest już od trzech godzin, kierowca jedzie jak szaleniec. ociera pot z czoła po wyprzedzaniu na siedemnastego… Powoli oczom naszym ukazuje się cywilizacja. W sensie światła, domy ogrom ludzi. Rany! Jesteśmy na miejscu. Prawdę powiedziawszy mamy już dość. Tyłek boli od siedzenia, uszy i głowa od muzyki, gorąco niemiłosiernie mimo klimy. Iść do hotelu, pod prysznic, to jedyne marzenie. Sonu zatrzymuje samochód i gdacze coś do lokalesa. Lokales odpowiedział i pojechaliśmy dalej. Mijamy ogrom autokarów, ciężarówek wypełnionych pielgrzymami. Kolorowe korowody ciągnął się cały czas przy drodze. Kolejny lokales i zmiana kierunku. Następne skrzyżowanie, kolejny lokales i zawracamy. I tak przez kolejną godzinę. Gdy dotarliśmy do mostu, stwierdziliśmy, że to musi być Ganges. Dobrze, że jedziemy w tą stronę, bo w drugą przez cały most i dalej dalej ciągnie się korek ciężarówek, nie ma możliwości przejechać. Komuś z nas wpadła do głowy myśl, że za mostem kolejny lokales powie nam, że to jest po drugiej stronie mostu. To był makabryczny dowcip, wcale, ale to wcale nie śmieszny. Myślę, że to mógł powiedzieć Lipek ;]

Przejechaliśmy za mostem jeszcze z 10km i napotkaliśmy drogowskaz na Kalkutę… To dało do myślenia naszemu kierowcy, który zatrzymał się przy patrolu wojskowym. Tu język był bardziej zrozumiały, pytał się o jakiś garnizon. Ok, niech będzie. garnizon kantyna cy coś takiego. Około 1 w nocy błądząc po zaułkach miasta, dojechaliśmy pod hotel. Co prawda nie wspominaliśmy, że chcemy do tego hotelu, ale czemu nie, wejdziemy zobaczymy. Postanowiłem zostać w samochodzie, poszukać w naszej biblii czegoś na temat tego miejsca. Nawet znalazłem – był określany jako średni. Po chwili wróciła reszta ekipy. 650rs za noc chcą od nas, za pokój 2 osobowy. Nie jest to co prawda tragedia, bo to koło 35pln za noc, ale przecież w naszej biblii jest napisane, że są tu hotele tańsze. A i ten daleko jest. Dyskusja wewnętrzna trwała w najlepsze, gdy przyszedł pan i powiedział 550. Jednak zwyciężyła opcja, że daleko będziemy mieli rano więc Sonu rad nie rad musiał zapakować się w samochód. Została mu zaprezentowana mapa, gdzie ma jechać. Uuuu mapa… popatrzył na to z kilku stron powiedział ok no problem i ruszył. Oczywiście już na pierwszym skrzyżowaniu skręcił nie tam gdzie trzeba, ale zaczęliśmy się przyzwyczajać. Po pewnym czasie jednak dojechaliśmy prawie na miejsce. Napaliliśmy się na guesthouse Ganga. Czyste pokoje i tanio ma także dają jedzenie. Kilkaset metrów przez nim zatrzymali nas bohaterowie narodowi czy jak oni tam się nazywają – starsi ludzie, z brytyjskimi karabinami powtarzalnymi z pierwszej wojny światowej, obwieszeni medalami. Dalej nie pojedziecie, dalej zakaz, dalej STOP, dalej NIE NIE NIE. Wydelegowany zostałem ja i Iwona. Ruszyliśmy za naszym kierowcą pilnując kieszeni, telefonu, siebie nawzajem. Godzina 2 w nocy a na ulicy tłum ludzi. Faceci idący w parach czy większej ilości za ręce, sprzedawcy. Gwar niesamowity. Doszliśmy do celu i… zamknięte. U… niedobrze. Kolejny hotel zamknięty, na dole uzbrojony strażnik, ale wpuszczają nas na górę. 2 pokoje na 2 osoby poprosimy. Recepcjonista ledwo na oczy patrząc zagląda do swej wielkiej księgi czyta ją trzy razy, w jedną i drugą stronę, przekręca odwrotnie, czyta ponownie i oznajmia, że nie ma miejsc. Kolejny hotel to samo. W międzyczasie dostrzegam w rynsztoku szczura wielkości naszego kota. EEEEgzotyyyyka ;]

Dotarliśmy do kolejnego hotelu. Nazwa jego mi gdzieś umknęła w mrokach dziejów, Iwona dostała reklamówkę jego, ale nie oddała mi, zła kobieta. W każdym razie zostaliśmy zaciągnięci w jakiś zaułek, następnie po schodach na górę. Na schodach były takie czarne robale. Jak to karaluchy, to Nina mnie zabije, a wcześniej ucieknie z krzykiem pomyślałem. Iwona dzielnie przeskakiwała pomiędzy robalami i dotarliśmy do śpiącego portiera. Po kilku szturnięciach obudzi się i zaprowadził do na pokoje. na 2 piętrze i na 3 oglądaliśmy. Całkiem fajnie wyglądały, kamień, ładne meble… i zero najmniejszego robaka, sprawdziłem za łóżkiem i w łazience. Pokoje z „klimatyzacją” po 530 bez klimy z wiatrakiem za 450. Blisko do ghat, więc może być. Powiedzieliśmy, że idziemy po resztę ludzi i chyba tu zostajemy. Okazało się, że można tu wjechać i nawet mają swój parking podziemny! Kulturka. Gdy doszliśmy do samochodu, dostrzegliśmy koło niego tłum ludzi i kilka świętych krów, a w środku blade twarze Niny i Grześka. Ponoś krowy ich chciały zaatakować. Znaczy się podchodziły blisko. Przekazaliśmy wszystko co wiedzieliśmy i został hotel zaakceptowany. Nawet z robakami. Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy tam, gdzie jest zakaz wjazdu. I teraz ciekawostka. Droga jest szerokości samochodu + jakieś 1,5 metra. Na wolnej przestrzeni są kramiki. I teraz trzeba dość długim jednak samochodem skręcić o 90 stopni i wjechać w uliczkę taką, że składać trzeba lusterka. Udało się do Sonu za 362 razem, przesunąwszy bokiem samochodu kramik, robiąc sobie ładną szramę na lakierze i doprowadzając do pasji kilkanaście osób. Wchodząc na górę, uznaliśmy że to nie karaluchy tylko świerszcze. Karaluchy są bardziej okrągłe. W takim wypadku można się z nimi zaprzyjaźnić. Okazało się, że pokoje na 3 piętrze, te niby z klimą, to ściema, bo to nie klima tylko też wentylator. W takim razie wzięliśmy za 450 pokoje na 2 piętrze i poszliśmy się wypakować. PRYSZNIC! Rozebrawszy się Nina wskoczyła pod niego i nagle do mych uszu dobiegł dziwny odgłos bulgotania. To Nina wydawała takie odgłosy, chyba oznaczały zdziwienie. Zrozumiałem to dopiero, gdy sam poszedłem pod prysznic. Okazało się, że z prysznica leci 5 małych strumyczków wody, każdy w inną stronę. Gdy brałem prysznic, znalazłem sobie zabawę: ustawić prysznic tak, żeby na raz leciało do ubikacji, zlewu, na mnie , na korytarz i na lustro. Po kilku minutach ćwiczeń dało się ;]

Gdy Nina brała prysznic, nagle zgasło światło. Czytając relacje, wiedzieliśmy, że nie jest to nic dziwnego, więc nie zdziwiliśmy się. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. To zestresowany Lipek przyszedł zapytać, czy u nas jest prąd, bo Iwona przełączyła coś i nagle wszystko zgasło. Zasugerowaliśmy, żeby popatrzył przez okno i wyjaśniliśmy problemy z prądem – oczyszczalnie ścieków pobierają tyle prądu, że czasami dla miasta nie wystarcza – wtedy np na 2 godziny jest wyłączany prąd w mieście. Uspokojony Grzesiek poszedł spać, my uczyniliśmy podobnie…

Ciąg dalszy nastąpi najszybciej, jak tylko możliwe.

update Nina:

Z hotelu zaproponowanego przez Sonu (nazwa Surya) rezygnowaliśmy również z tego powodu, że mogliśmy zostać tam tylko 1 noc. Ponieważ plan zakładał 2 noclegi w Varanasi oznaczało to, że o godz. 12 musielibyśmy wymeldować się i poszukać nowego hotelu. Chcieliśmy się wyspać, a nie ganiać z bagażami, mieć wszystko pod nosem i tanio dlatego też pojechaliśmy szukać czegoś innego.

Ponadto w nocy podczas kąpieli Adama sięgając do kosmetyczki skaleczyłam się o maszynkę do golenia. Było to jedno z moich gorszych przeżyć w Indiach. Skaleczyć się w najbrudniejszym mieście! Moją panikę zakończył Adam robiąc z mojego palca ładną “kukiełkę”, pod którą nie dostał się żaden brud. Do operacji została wykorzystana m.in woda utleniona w żelu, która sprawdziła się doskonale. A co do palca – zagoił się naprawdę szybko (być może przysłużyła mu się indyjska wilgoć) i obecnie nie ma śladu po zdarzeniu.

310, 2008

Varanassi – magiczne Indie [INDIE2008]

By |2008-10-03|Categories: Azja, Indie, WYJAZDY|0 Comments

Śniadanie

Otwieram oczy. Żyje. Nie jest źle. Nina jest? Jest. Ok. Plecaki są? są. Kasa jest? jest. Można zacząć oddychać. Szybki prysznic dla otrzeźwienia i zrobienie kukiełki na paluchu Niny. Teraz trzeba śpiochów obudzić. Co dziwne, nie spali więc dość szybko się zebrali. Wczoraj jak się meldowaliśmy, pytaliśmy o restaurację i powiedziano nam, że jest tu. Ruszyliśmy więc na poszukiwanie.
Godzina wczesna, bo około 10 ale głód czuliśmy znaczny. Nauczeni doświadczeniem powędrowaliśmy w górę, po schodach. W poprzednim hotelu też była restauracja na dachu. Weszliśmy ze 3 piętra w górę, jakimś wąskim wyjściem na dach. Naszym oczom ukazał się… dach. Stolików brak. jakieś cegły nie cegły, worki. Hmn. Obeszliśmy cały dach, wszedłem nawet na wieżyczkę – i nic. Pustka. jak okiem sięgnąć ani jednej restauracji na dachu. Zeszliśmy do recepcji zapytać, gdzie jest obiecane jedzenie. No przecież to tu, tu, no ja Was zaprowadzę. Pewnie w piwnicy pomyśleliśmy. Hindus wyprowadził nas z hotelu, z ciemnego zaułka, skręcił w lewo. przeszliśmy jakieś 300 metrów stresując się, gdy po 2 stronie drogi pokazał nam restaurację. A już zaczęliśmy się bać, że będzie gdzieś na drugi koniec miasta nas prowadzi. Weszliśmy na piętro i ukazała nam się całkiem sympatyczna restauracja. Powiem więcej – jak na lokalne warunki, wyglądała rewelacyjnie. Kamienne podłogi, czyste stoliki. To nas będzie nieźle kosztowało pomyśleliśmy. Usiedliśmy jednak, gdyż głód dawał się we znaki. Menu było czytelne, a potrawy w rozsądnych cenach. Jedynym problemem było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, co jest co. Nazwy dla nas były kompletnie obce. W każdym razie postanowiliśmy wylosować, co zjemy.
Ja dostałem parathe z sosami. Jeden jasny drugi czerwony. Jasny wyglądał na mdły, czerwony na ostry. Nic bardziej mylnego. Jasny był piekielnie ostry, za to czerwony był smaczny lekko ostrawy ale bez przesady.
Placek natomiast był z dość twardego ciasta, z orzechami, kokosem i innymi niezidentyfikowanymi rzeczami.
Iwona zamówiła sobie jakiegoś placka, którego podano Jej z kurdem – ichnim jogurtem.
Nina zamówiła sobie vegeburgera, który Jej rewelacyjnie smakował. Usmarowała się przy tym jak norka, ale szczęście na Jej twarzy było nieziemskie.
Dostaliśmy swoje porcje i zaczęliśmy je pałaszować, Lipek zaś czekał. I czekał. I czekał. Skończyła Mu się woda mineralna, cola gdy przyszedł pan, niosąc coś osobliwego na talerzu.
W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że dostał 0,5kg chleba i sosy. Zanim otrząsnęliśmy się z wrażenia, kelner przyniósł jeszcze jeden taki chlebek. Z Lipka uszło wszelkie powietrze. Jak On niby ma tyle zjeść. Dzióbnął widelcem w chlebek i… nie napotkał oporu. Okazało się, że jest to placek, wypełniony powietrzem, sama skórka od chleba jakby. Jakby jeść skorupkę jajka. Było to na tyle twarde, że po oderwaniu kawałka, nie zapadał się w sobie. Jako sosik dostał coś z soczewicą, dość ostre, do tego kurd i cebulę.
Ogólnie jedzenie było bardzo smaczne. Czekając aż Lipek dokończy swój talerz obfitości, znaleźliśmy ten lokal w naszej biblii. Polecają go nawet, więc tym bardziej się ucieszyliśmy. Okazało się, że jest to jedna z bardziej znanych restauracji, ściśle wegetariańska. W sumie nie dotarło do nas, że żadna z potraw nie posiadała mięsa. O ile w domu posiłek bez mięsa to nazywa się deser i nie jest traktowany jako posiłek, tu byliśmy tym najedzeni. Postanowiliśmy o ile się da, żywić się jak tubylcy, starając się nie jeść mięsa.
Po zakończeniu posiłku kelner przyniósł nam dziwne naczynie.
Oczy nasze przybrały wielkość monet 5 złotych. Rozumiem, że to białe to cukier, a te ziarna to co? obrok dla konia? Nina chyba była najbardziej zdziwiona, bo kelner wziął Jej rękę, nasypał nasionek z pół łyżeczki, nasypał tyle samo cukru i pokazał, by włożyć do ust i „wymuldać”. Po pewnych manewrach lingwistycznych, dowiedzieliśmy się, że tn obrok, to anyż. Zresztą w czasie muldania od razu to czuć.
Okazuje się, że stosuje się to tu do odświeżenia oddechu po posiłku, zamiast gumy do żucia. I wyobraźcie sobie – to działa!

Z racji lenistwa, nie będę wpisywał kwot jakie zapłaciliśmy – niech się inni zabiorą za dopisywanie, nie mogę przecież całej relacji sam napisać. W każdym razie zapłaciliśmy i poszliśmy szukać gangesu.

Nad Ganges!

Wedle mapy, po wyjściu z knajpy, mieliśmy skierować się w lewo. Droga była taka, że były jakby dwa pasy dla ludzi. W jedną stronę szli ludzie, była barierka i w druga stronę szli. Minęliśmy nasz hotel i szliśmy dalej.

Przepychaliśmy się wśród ludzi, motorów rowerów, rikszy i wszystkiego co żyje. Przez większość czasu ja torowałem drogę ( może dlatego że mam największą masę a może dlatego, że reszta była jakaś zawstydzona? ) W każdym razie szliśmy raźno do przodu. Doszliśmy do rozwidlenia w kształcie litery Y. Wybraliśmy lewą odnogę, gdyż widać było jakby koniec domów, a może pustkę dalej – czyli może wreszcie rzeka?

Przeszliśmy ten kawałek i okazało się, że mieliśmy rację. To Ganges. Doszliśmy do kamiennych schodów, prowadzących do czegoś, co miało kolor kawy. Właściwie kawy z mlekiem.

Nad Gangesem

Zobaczyliśmy łodzie i zostaliśmy dosłownie zaatakowani przez tłum nagabywaczy. Mister, mam łódź, popłyń ze mną, tanio! Nie! popłyń ze mną, ja mam lepszą łódź! Kup kwiaty na pudźę! Kup widokówkę! KUP KUP KUP! Nie mam nogi, daj mi rupie! KUP KUP! Nie dało się rozmawiać ze sobą, zaczęliśmy ignorować te zaczepki, przesunęliśmy się najpierw w jedną stronę, a gdy okazało sie, że nie ma dalej przejścia, zaczęliśmy wracać. Sprawdziliśmy na mapie, byliśmy na jednej z ghat. Zgodnie z zaleceniami, udaliśmy się w górę rzeki. Niestety daleko nie doszliśmy. Wysoki stan Gangesu nie pozwolił przechodzić przy rzece, trzeba było cofać się wgłęb miasta, iść labiryntem uliczek na azymut i mieć nadzieję, że wyjdzie się w dobrym miejscu. Tak też zrobiliśmy, Poprowadziłem towarzystwo zaułkami koło małych sklepików, straganów jadłodajni, gdzie może ze 2 klientów by się zmieściło. W pewnym momencie dostrzegliśmy namalowaną strzałkę we w miarę dobrą stronę. Oczywiście orientacyjnie. Przeszliśmy przez jakieś podwórko i zobaczyliśmy rzekę.

Iwona dopadła się do kotka i zaaferowana zeszła na brzeg. Pusto wszędzie. Cisza Stojąc tyłem do rzeki Iwona wygłosiła magiczną sentencję ” Jak fajnie, że nie ma tu takiego bydła ” co skwitowaliśmy gromkim śmiechem. Nie rozumiała o co nam chodzi, do chwili, kiedy się nie odwróciła.

W rzece, pasło stado krów. Właściwie bawołów. Zestawienie stwierdzenia o bydle, z widokiem kilkunastu krów obok spowodowało u nas wybuch śmiechu. Ale może to po prostu odreagowanie stresu?

Po chwili przyszedł właściciel stada i zaczął obmywać swoje podopieczne.

Patrząc na kolor wody, tak niekoniecznie byliśmy w stanie zrozumieć te czynności. Zaczęliśmy czytać naszą biblię i rozglądać się dookoła. Co jakiś czas mijali nas pielgrzymi, czasem ktoś schodził nad rzekę robić pranie czy brać kąpiel.

Bacznym okiem przyglądał nam się święty mąż, który chyba sprawdzał, czy nie naruszamy swoją obecnością zwyczajów. Pilnował nas bacznie, spoglądając na nas patrząc niby gdzieś w dal.

Do Lipków dopadł się naganiacz, właściciel łódki motorowej i wiosłowej. Rozmawiali z Nim z godzinę, wypytując o różne rzeczy, a on usiłując przekonać Ich do słuszności wyboru jego łodzi. Dużo ciekawostek się dowiedzieliśmy dzięki temu. W planach mieliśmy wynajęcie łodzi wiosłowej z samego rana, o 4 i wypłynięcie by zobaczyć wschód słońca, lecz nasz przewodnik zaproponował nam wieczorną wycieczkę. Wieczorem, zaraz po zachodzie słońca, jest pudźa, modlitwa wieczorna która jest widowiskowa. Przyszło więc nam do głowy, że popłyniemy na 2 wycieczki – poranną łodzią wiosłową oraz wieczorną, motorową.

Więc teraz nastąpiła kwestia ile za to zapłacimy. Więc za motorową, zapłacilibyśmy jakieś 900rs a za wiosłową 300. razem 1200. Nie chcieliśmy się zgodzić, mówiąc, ze w naszej biblii jest napisane, że to jest tańsze. Oczywiście twierdził, że to z tamtego roku przewodnik, że ceny się zmieniły, że to, że tamto, że wysoka cena ropy. Nie mieliśmy serca o targowania się, więc zeszło do 1100 za całość no chyba, że będziemy zadowoleni, to damy 1200. Umówiliśmy się za godzinę na wypłynięcie łodzią motorową i poszliśmy napić się czegoś. W małej knajpce kupiliśmy zimną colę po 20rs za butelkę. Zostało jeszcze 30 minut, więc postanowiliśmy z Niną odwiedzić kafejkę internetową.

Po drodze spotkaliśmy szaloną krowę, ze świecącymi się oczami. W zaułku robiła niesamowite wrażenie.

W kafejce zapłaciliśmy 20rs za 30 minut za komputer. Łącze było mocno średnie, ale udało mi się nablogować kawałek, sprawdzić pocztę, gg, jabbera i inne temu podobne rzeczy, a także znaleźć artykuł na Wirtualnej Polsce pod tytułem ‚chamstwo polskich kierowców”. Ubawił nas do łez, szczególnie patrząc przez pryzmat kilkudniowego już pobytu w Indiach. To, co oni nazywali chamstwem, było przaśną kulturą jazdy, nigdy tu nie stosowaną.

Rejs Gangesem

Wróciliśmy nad brzeg gdzie czekał nasz kapitan. Weszliśmy na łódź i odpłynęliśmy, najpierw w pod prąd.

Mijaliśmy powoli Varanassi. na brzegu pasły się bawoły,

ludzie siedzieli, odpoczywali, pracowali, modlili się. Ogólnie toczyło się życie.

Po jakimś czasie, dopłynęliśmy do ghaty, gdzie palone są zwłoki. Akurat ta ghata przeznaczona jest dla biednych – można było kupić drewno na stos już za 3000rs. Było to jednak najgorsze drewno, które nie gwarantowało osiągnięcia nirvany – lepsze gatunki drzew kosztowały nawet 50000rs za stos palący się 10-12h. Budynek obok, ten z kominami to krematorium elektryczne – dla kompletnie najuboższych – koszt spopielenia to 500rs – jakieś 25PLN. Jednak wiele osób woli wykupić spalenie na stosie. Często rodziny nie stać na tyle drewna, by spaliło się całe ciało, kupią go tylko na np. 4 godziny palenia. Po 4 godzinach stos jest rozgrzebywany, drewno zabierane a niedopalone ciało wrzucane do gangesu.

Do gangesu bez palenia wrzucane są też dzieci do lat 10, kobiety w ciąży, ukąszeni przez kobrę, święci mężowie sadu oraz chorzy na whiteskin ( bielactwo? nie udało nam się ustalić, co to za choroba ).

Na filmie też widać ghatę i krematorium.

Po spaleniu, członkowie najniższej kasty, niedotykalnych przeszukują popioły szukając kosztowności, stopionego złota itp. I tak wiem, ponoć nie ma już w Indiach kast. Taka jest wersja oficjalna. Prawda jest jednak zdecydowanie inna.

Następnie popioły są wsypywane do rzeki.

Zaraz obok toczy się normalne życie. Obok płynących szczątków ludzkich kąpią się ludzie, myją się a nawet pobierają wodę do picia. Jak dla mnie to jest trochę ekstremalne, ale dla Nich gangest jest matką, świętą rzeką.

Podobno wioski za Varanassi chorują, dlatego też rząd postanowił coś zrobić. Zostały wybudowane 3 oczyszczalnie.

Wszystko byłoby dobrze, żeby one jeszcze dobrze działały. Być może działają dobrze, ale za mało ich jest, by widzieć poprawę. Mieszkańcy jej nie widzą. Co więcej, czasami mają tak duży pobór prądu, że nie wystarcza go dla mieszkańców miasta. I nagle tak jak już w nocy mieliśmy przykład – prąd w całym mieście znika na kilka godzin.

Mijamy piękne budynki. Prawdę powiedziawszy Varanassi wygląda, jakby było zbudowane na gruzach wcześniejszego miasta. Nasz kapitan to potwierdza. Miasto ma 3-3,5 tysiąca lat. Na miejscu zburzonej budowli powstaje nowa, czasem bez czyszczenia placu po starej. Sprawia to wrażenie, jakby oglądało się przekrój skały, na dole najstarsze budowle, a nad nimi nowe…

I stało się. Natknęliśmy się na pierwsze zwłoki. Okazało się, ze były to rozkładające się zwłoki krowy. W pewnej odległości było już czuć fetor. było to może z 50 metrów od miejsca, gdzie zostało poprzednie zdjęcie zrobione. A na nim widać, jak płynie sobie człowiek.

Chwilę dalej, jakby specjalnie dla kontrastu napotykamy kolejne piękne budowle.

Kawałek dalej widzimy jedną z oczyszczalni – to ten budynek po lewej stronie.

Kolejne ciało. Tym razem zwłoki psa płynące z prądem.

Kolejną rzeczą którą zobaczyliśmy był meczet. Został wybudowany na miejscu wcześniejszej świątyni, zburzonej przez muzułmanów jak tylko wkroczyli na te tereny. Aktualnie jakieś ugrupowanie terrorystyczne ogłosiło, że za to meczet zostanie wysadzony w powietrze i panują tam nadzwyczajne środki ostrożności. Lepiej nie zbliżać się tam mając coś podobnego do broni czy materiału wybuchowego.

W pewnej chwili, zaraz po zachodzie słońca, zaczął się delikatny deszcz i burza. Nie była ona duża, lecz zjawiska świetlne w takim miejscu robiły naprawdę „piorunujące” wrażenie. Dodatkowo nasz kapitan był burza strasznie spanikowany, obwinął się kurtką jakby to miało Mu uratować życie.

Niebo zrobiło się pomarańczowe i pojawiła się mgiełka. Prawie jak w bajkach dla dzieci. Teraz jeszcze powinien nadpłynąć statek piracki.

Wieczorna Pudźa

W międzyczasie zapadł zmrok. Płynęliśmy już ze 3 godziny, trochę w górę rzeki, w dół do mostu i znów w górę. Powoli zbliżał się czas Pudźy – wieczornej modlitwy. płynęliśmy więc pośpiesznie, by dotrzeć na czas i znaleźć ciekawe miejsce. Dostrzegliśmy w dali tłumy na brzegu. Oj, chyba nie będzie za wiele widać pomyśleliśmy. Okazało się, że nasz kapitan zatrzymał łódkę nad brzegiem, przed miejscem gdzie była uroczystość. Zresztą bardzo dużo ludzi tak zrobiło. Mimo to i tak mieliśmy lepszy widok, niż gdybyśmy oglądali to z lądu.

Ogólnie patrząc z laickiego punktu widzenia, wygląda to tak, że wychodzi kilku kapłanów, gra muzyka, ludzie nucą, śpiewają kiwają się, kapłani machają kadzidłami, świecami i innymi rzeczami. I tak przez godzinę. I tak wiem, że głupio te zdania brzmiały i negatywnie, lecz wcale tak nie było. Ludzie byli szczęśliwi rozśpiewani, czuło się ich jedność. Jeśli religia doprowadza ludzi do szczęścia, to dlaczego miałoby to być negatywne?

Po łodziach biegały młode dziewczyny, sprzedając świeczki do puszczania w wodzie. Podobno takie świeczki puszczają kobiety starające się o potomstwo, o dobre rozwiązanie.

Następnie zostaliśmy przetransportowani na brzeg, daliśmy 700rs zadatku i umówiliśmy się na 6 rano dnia następnego. Ciemno już było mocno, przemykaliśmy wąskimi słabo oświetlonymi uliczkami miasta do hotelu.

Po drodze jednak stwierdziliśmy, że głód daje nam się we znaki. Postanowiliśmy odwiedzić znaną nam już restaurację. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy.

Lipki zamówiły sobie tali.

Danie to, to nic innego jak ryż z sosami i dodatkami, je się to ręką biorąc ryż w palce i maczając w sosie. Jest to jedno z typowych dań tego regionu. Tak naprawdę dostaje się kilka smaków na jednym talerzu.

Więc teraz od lewej: ryż, sos z fasolkami, bakłażan z pomidorem, ostry sos, średni sos, kurd i coś słodkiego. na środku nan i inne naleśniki. Mieliśmy zapisane dokładnie jak co się nazywa, jak Nina znajdzie, to mam nadzieje, że dopisze.

To zaś danie Niny. Ser w panierce, lekko ostry z frytkami. Niezły niezły, aczkolwiek frytki strasz nie słodkie.

Ja zaś postanowiłem zamówić sobie sałatkę owocową. Myślałem, że będzie to w jakimś sosie, jogurcie, bitej śmietanie czy czymś takim. Moje zdziwienie było doprawdy ogromne, gdy dostałem pokrojonego banana, jabłko melona i granata rozsypanego gdzieniegdzie. Ciekawostka.

Wróciliśmy do hotelu. Szybki prysznic i spać. W czasie, gdy byłem pod prysznicem, na ulicy przy hotelu nastąpił wybuch. Gdy wyjrzałem zza obłoków dymu zobaczyłem ludzi sprzątających wybitą szybę. Chwile później życie toczyło się nadal, normalnie, bez zakłóceń, jakby nigdy nic. Nie wiadomo co się stało, nazajutrz nie udało nam się dowiedzieć niczego.

Nowy dzień

Obudziliśmy się przed świtem. Ciężko się wstawało, nie powiem. Właściwie świt, to za wiele powiedziane. Było tak szaro, ale nie ciemno, a do jasnego brakowało jeszcze dość sporo. Umyliśmy jedno oko i ze trzy zęby i Sprawdziliśmy, czy Lipki żyją. O dziwo, nawet wstali. Szybko wyszliśmy z hotelu mijając śpiącego recepcjonistę w brudnej podkoszulce na ramiączkach. I to jeszcze takiej siatkowanej. Okaz sexu. Udaliśmy się do gathy, gdzie byliśmy umówieni z naszym transportem. Idąc, mijaliśmy już spore ilości ludzi. Pluliśmy sobie w brodę, że daliśmy się namówić, by spotkać się o 6 a nie o 5. Gdy doszliśmy do gangesu, kończyły się poranne modlitwy.

Poranne modlitwy

Powoli zbierali się do powrotu do swoich świątyń, gasili swoje ognie, pakowali kielichy. Pluliśmy sobie w brodę strasznie. W sumie lepiej, że sobie, niż na kogoś mielibyśmy pluć, mogłoby to nie być zbyt dobrze postrzegane. Wszędzie gdzie okiem sięgnąć, oczywiście na brzegu, rozkładały się małe stoliki z różnościami. Najwięcej chyba było kwiatów.

Dodatkowo jakieś liście, kokosy, świeczki i insze inszości. Istny targ. Aczkolwiek większość rzeczy jest dla pielgrzymów, czy to do składania ofiar, czy też obmywania się. Tłum ludzi, zarówno sprzedających, jak i pielgrzymów zajmował cały brzeg. W wodzie na kilku poziomach byli ludzie, myli się, modlili, medytowali. W oddali dostrzegliśmy naszego wczorajszego kapitana na łódce. Po chwili udało mu się dopłynąć do brzegu na tyle, byśmy mogli spokojnie wejść na pokład. Nie było to proste, o nie. Najpierw przebić się między ludźmi, następnie wejść prawie do wody i wskoczyć do łódki. Plus był taki, że rano jakoś mniej natarczywi byli, bardziej swoimi sprawami zainteresowani. Odpłynęliśmy kawałek od brzegu, zrobiło się ciszej. Po wodzie gdzieniegdzie przepływały kwiaty i świeczki.

Po gangesie w obie strony pływały łodzie, łódki, barki i wszystko inne, co tylko można sobie wyobrazić, zapełnione turystami i pielgrzymami. I w sumie nie było głośno. Ciszę jedynie co jakiś czas mącił głos motoru w łodziach, ale nie przeszkadzał. Zaczynało być już w miarę jasno.

Płynęliśmy jakiś czas w milczeniu, rozglądając się uważnie. Zastanawiające jest, że tym ludziom nie przeszkadza to, jak wygląda ta woda

Wiem, że Ganges jest „Matką”, ale w naszej kulturze nikt przy zdrowych zmysłach nie zamoczyłby się w takiej błotnistej cieczy. Co kraj to obyczaj, mieli czas przyzwyczaić się do tego, że tak to wygląda.

Pojawiło się słońce. W sumie pojawiło się, jest dobrym określeniem. Aczkolwiek jeszcze lepszym, byłoby przedarło się przez mgły. Okazało się, że jest już dość wysoko na niebie. Mijająca nas na łodziach wycieczka z Buthanu oddawała się modłom.

Podpłynęliśmy bliżej brzegu. Faktycznie, po malowidłach było widać, że poziom rzeki jest zdecydowanie wyższy niż zwykle. Część malowideł była cała skryta pod wodą, część wystawała w połowie

Im bliżej brzegu, tym więcej brudu w wodzie było widać. W sumie chyba jednym z zabawniejszych widoków, był klapek płynący dziarsko z prądem. Z odległości wyglądał jak mały parostatek.

Dokładnie kawałek dalej, była kolejna gatha. W dalszym ciągu trwały poranne obrzędy. Ludzie w ubraniach zanurzali się w nurt rzeki. Nieprzebrane tłumy zbierały się nad brzegiem.

Przy brzegu zacumowane były łodzie. W niektórych z nich, pod kołdrami spali ludzie. Oficjalnie, to zwykli mieszkańcy, a nieoficjalnie – niedotykalni – wykonujący najgorsze zajęcia, najbrudniejsze, najbiedniejsi. Wszystko oficjalnie jest ładnie, ale to co widać, jednak przeczy temu. Zresztą w sumie nie jest to dziwne, nie da się jednym dekretem przekreślić całych wieków kultury i tradycji.

Dopływamy dalej. Wśród łodzi, niedaleko jednej z gath napotykamy ciało zawinięte w całun. Nasz kapitan stwierdza, iż jest to dziecko. Osoby o słabych nerwach lepiej niech nie oglądają zbliżenia tego zdjęcia, dobrze radzę. Widok zwłok w takim stanie, wśród śmieci, resztek gnijących kwiatów naprawdę robi wrażenie. Prawda jest też taka, że bardziej teraz, z perspektywy czasu ten widok działa na wyobraźnię. Na miejscu wydawało się to prawie naturalne. Makabryczne, ale takie jest tamtejsze życie.

Dosłownie 10, może 15 metrów dalej toczyło się normalne życie. W wodzie stali ludzie, kilka osób nawet pływało. Wszędzie panował nastrój z jednej strony podniosły, a z innej radosny. Płynące zwłoki są normalną rzeczą, naturalną. Tylko dla nas widok ludzi, pijących wodę 15 metrów od zwłok był w pewnym sensie szokiem.

Kolejny kawałek drogi w dół rzeki spotykamy świętego męża medytującego na schodach. Wracając, dalej tkwił w tej samej pozycji, obojętny na otoczenie, prawie bez ruchu.

Jadąc do Indii zastanawialiśmy się nad tym, żeby w hotelu skorzystać z usług pralniczych. Nie jest to wcale drogie, koszt to jakieś 10Rs za sztukę ubrania. Problem jednak jest taki, iż nie są to normalne pralnie, a przynajmniej nie w tym mieście. Osoby zajmujące się tym biorą ubrania i idą z nimi nad ganges i w nim piorą. Żeby było ciekawiej, nie używają wcale proszku czy innych wymyślonych przez współczesną cywilizację magicznych rzeczy. Wynik jest rewelacyjny -wszelkie plamy znikają, jakby ich nie było. A dokonują to za pomocą tarcia kamieniem. Trą, aż cały brud zniknie. Ubranie wtedy mamy czyste, ale kilka takich prań i możemy się ze swoimi ciuchami pożegnać. Na zdjęciu i filmie widać wyprane hotelowe prześcieradła. Są rozkładane na kamieniach, wiec nie ma co się dziwić, że wyglądają jak wyglądają. Tak więc, gdy traficie do hotelu i zobaczycie szare prześcieradło, nie myślcie, że jest ono brudne ( co też jest możliwe i prawdopodobne ) lecz może być ono któryś raz prane i zbliżać się do końca dni swoich.

Ponownie dość szokujący obrazek – przy jednej z barek widzimy zwłoki noworodka, być może płodu.

Powoli dopływamy do gathy, gdzie palone są zwłoki. Wcześniej jednak widać pozostałości po porannych uroczystościach, jeszcze nie uprzątnięte.

W tle zaś, widać kolejnego świętego męża. Tłumaczy coś dzieciom. Podobno jest nauczycielem wśród najbiedniejszych. Przepływając obok, zostajemy zaskoczeni faktem, że jest on „białym człowiekiem” prawdopodobnie europejczykiem. Nie jest to odosobniony przypadek, w Indiach pozostaje spora rzesza europejczyków, którzy przybywają tu w poszukiwaniu siebie, wiary i innych metafizycznych doznań i zostają, niejednokrotnie niosąc pomoc mieszkańcom, lub nauczając.

W miejscu, gdzie jeszcze wczoraj wieczorem były płonące stosy, dziś były tylko kupy popiołu. W nich niedotykalni grzebali, by znaleźć resztki wytopionych kosztowności oraz zbierali, by wysypać prochy do rzeki.

W tym miejscu zawróciliśmy i nasz wioślarz miał spory problem, by płynąć pod prąd. Sporej siły to wymagało ale perspektywa zarobku dodawała sił. Kapitan zaproponował, że zaprowadzi nas do znajomej fabryki jedwabiu. W tym miejscu ciśnienie mi się podniosło, bo osobiście miałem dość naciągania, ale Iwonie oczy rozszerzyły się z radości i przekonała nas, by udać się z nim. Przecież nic nie musimy kupować. Jasne. Jak usłyszycie takie propozycje, to grzecznie powiedzcie takiej osobie, by sobie kogoś innego poszukała. W każdym razie jednak postanowiliśmy zobaczyć, jak wygląda fabryka jedwabiu.

Słońce już było wysoko, mgła znikła i zniknął cały taki całun okrywający miasto. Bez niego, okazało się miastem naprawdę radosnych kolorów.

Zakupy

Zeszliśmy na stały ląd. Od razu odmiana. Nasz kapitan poprowadził nas wąskimi uliczkami miasta, w kierunku dzielnicy kupców jedwabiu i zakładów tkackich. Po drodze z racji naszego zawodu, zainteresowało nas graffiti na ścianie

Stwierdziliśmy, że w sumie moglibyśmy iść się czegoś nauczyć. Wszak Indie słyną z niezłych specjalistów IT. Przynajmniej w działach helpdesku.

Doszliśmy do naszej fabryczki. Kapitan załomotał w drzwi, gdzie zaspany właściciel wyburczał po swojemu „czego tu?”

Po wymianie kilku zdań, geście wyciągniętej dłoni od właściciela warsztatu, nasz przewodnik oznajmił nam, ze z oglądania fabryczek nici, bo dziś jest zupełnym przypadkiem święto muzułmanów i nie pracują dziś. No po prostu szok, chwile wcześniej nie wiedział o tym? Pierwszy raz w tym kraju jest? W nagrodę jednak, postanowił zaprowadzić nas do sklepu z jedwabiem. Zapewne nie był on prowadzony przez muzułmanina i dlatego działał. Powiedzieliśmy, że nie tak się umawialiśmy i jak tak, to nie idziemy do sklepu. Jak sami będziemy chcieli, to sobie jakiś znajdziemy, pełno ich tu po drodze. Nagle, no zupełnie jak grom z jasnego nieba przewodnik sobie przypomniał, że jeszcze jest jeden warsztat który może nam pokazać. Przeszliśmy jeszcze ładny kawałek. Na pocieszenie jednak, przechodziliśmy w miejscu gdzie kobiety prasowały ubrania. Tak drogi czytelniku, zgadza się… prasowały takimi żelazkami na duszę…

Warsztat okazał się klitką 2×2 metry. Nawet nie miałem chęci zaglądania tam ani wyciągnięcia aparatu.

Sklep… jeśli ktoś jest przyzwyczajony do galerii handlowych czy innych hipermarketów, poczułby się rozczarowany. W domu były wyodrębnione 2 pokoje, usłane materiałem, z poduszkami. Wchodzi się do takiego miejsca bez butów i rozsiada się, a sprzedawca przynosi kolejne materiały. Na początku pokazywane są średniej i gorszej jakości materiały, aby wysondować klienta. Jak się pozna, to niedobrze, Trzeba będzie pokazać lepsze, albo zejść z ceny. Zresztą taki zwyczaj, trzeba się targować.

Jak dla mnie osobiście, to strasznie te wszelkie materiały pstrokate. Od kolorów bolały oczy. I to jakich kolorów. kanarkowołososiowy, krwistoczerwony z zielonym takim, że łzy z oczu ciekły. W sumie ładnie to wyglądało… ale na hinduskach. Pasowało.

Nastąpiło rytualne udowodnienie, że jest to jedwab. Polega to na oberwaniu nitki podpaleniu i zaprezentowaniu, że śmierdzi spalonymi włosami. Im czystszy jedwab tym bardziej śmierdzi i tym mniej zwęglonej materii zostaje. Pierwsze materiały nie podeszły nam, kolejne też. Podłogę zaściełała już warstwa 40 cm różnych tkanin. Przynieśli materiały na ślubne ubiory. No ładne, ale…

W końcu zaprezentowali materiał na sari. Na filmie Iwona w zwojach materiału.

Dziewczynom materiał się spodobał. Sprzedawca następnie zaczął przynosić ubiory. Niestety miały one takie kolory, że dziewczyny zrezygnowały. W tym momencie padła propozycja, że skoro ten czarny materiał się nam podoba, to uszyją z niego bluzki. Z takiego materiału całego, który ma 7m, spokojnie da się zrobić 2.

Rozpoczęły się targi. W każdym razie początek był od 2500rs za materiał + jakiś kosmos za uszycie. Zakończyły się zdaje się na 1500rs i 250 za uszycie każdej z bluzek. Warunek – muszą się wyrobić w ciągu 2h, bo za tyle czasu planowaliśmy wyjazd. Dobiliśmy targu i udaliśmy się do hotelu i na śniadanie.

Grzesiek znów dostał jakieś dmuchane jedzenie, ja zaś zamówiłem sobie takiego placka. Mam nadzieję, że Nina znajdzie rachunki i wpisze koszt śniadania i nazwy potraw.

Jeszcze chciałbym pokazać, jak wyglądał wystrój hotelu:

Postanowiliśmy wyjechać o godzinie 12. Wydawałoby się, że była to optymalna godzina. Wszak do Khajuraho nie jest jakoś strasznie daleko, jakieś 250-300km. Normalnie możnaby liczyć jakieś 4, no maksymalnie 5 godzin. Jeszcze nie przyzwyczailiśmy się do tego, że w Indiach czas płynie zdecydowanie inaczej.

Na 12 umówiliśmy się z Sonu, że ruszamy. Około 11 byliśmy w hotelu, zaczeliśmy pakowanie i inne tego typu czynności. Przed 12 Grzesiek poszedł powiedzieć, że jesteśmy prawie gotowi. Niestety, nie odnalazł naszego kierowcy. Otrzymał za to informację, że pojechał załatwić coś z oponą. No fakt, jadąc tu, czasem się zatrzymywał i dziwnie na jedną z nich patrzył. Przemilcze, że miał2 dni na załatwienie tego i wybrał akurat ten moment, jak mieliśmy jechać. Ok, poczekamy. W końcu ile czasu można załatwiać sprawę z oponą, szczególnie, że pojechał z godzinę wcześniej. Z uwagi na to, że musieliśmy wymeldować się z hotelu do 12, spakowaliśmy się i wynieśliśmy.

Zeszliśmy na dół i czekaliśmy na schodach, koło garażu. Lipek zadzwonił do naszego szofera i uzyskał informację, ze za 15 minut będzie. Siedzieliśmy i oglądaliśmy życie zaułka, robaków i autochtonów. życie robaki i autochtoni obserwowali nas, tak więc była równowaga. 15 minut później wykonaliśmy kolejny telefon. Nie odbierał. Ciśnienie podniosło nam się dość mocno, z Niną wymyślaliśmy scenariusze, co byłoby gdyby pojechał sobie i nas zostawił. W końcu odebrał i powiedział, że zaraz będzie.

10 minut później… nic się nie zmieniło

Kolejną chwilę później też go nie było

Koło 13 Lipek zadzwonił i powiedział mu kilka uprzejmych słów, aczkolwiek moim zdaniem nie przedstawiały one naszego nastroju choćby w 10%.

10 chwil później wjechał do garażu, spędzając ze 3 chwilę na wykręcenie w uliczkę.

I co? nie, nie pojechaliśmy od razu, to byłoby za piękne, za proste. Tak się nie da. Sonu postanowił skoczyć pod prysznic. W sumie nawet dobrze, bo nie będzie nam wydzielał zapachów, ale już spóźnieni jesteśmy, mieliśmy godzinę temu odebrać ubranka z szycia i pojechać.

Ile czasu można brać prysznic? 5 minut? 10?

Błąd. Zobaczyliśmy naszego kierowcę po 30 minutach. I ani przepraszam ani pocałujcie mnie w dupę.

Ok, to teraz pojedziemy do dzielnicy z jedwabiem, zawieziesz nas tam.

„EEEeee, nie dojadę tam, idźcie na piechotę, a ja poczekam w hotelu.”

Osz &*^% twoja mać „NO!” wyrwało się z czterech gardeł a i w oczach chyba mieliśmy morderstwo.

Myślę, że gdyby usiłował coś powiedzieć, zabralibyśmy mu kluczyki i sami byśmy pojechali. Łaskawie zapakował swój szanowny tyłek za kierownicę i pojechaliśmy. Ale ale… przecież nie może być łatwo, prawda? Pamiętacie jak 2 dni wcześniej, jak przyjechaliśmy, Sonu wjeżdżając w uliczkę nie mógł wykręcić przez poustawiane stoliki i jeden z nich zahaczył bokiem? Właśnie teraz dotarło do właściciela, że doznał niepowetowanej straty i musi ją odzyskać. Wywiązała się słowna awantura na gdakanie bulgotanie i machanie rękoma. Po jakichś 17 chwilach Sonu machnął ręką dał właścicielowi ze 20rs i pojechaliśmy. Oczywiście pokazaliśmy na mapie gdzie ma jechać. tak, zdecydowanie mapa to było egzotyczne stworzenie, bo oglądał ja chyba ze wszystkich stron. I oczywiście usiłował pojechać w przeciwną stronę. W końcu został dopilotowany na miejsce.

Pobiegliśmy po ubranka. Niesamowite, ale były gotowe. Co więcej, spodziewaliśmy się tandetnej roboty a to co dostaliśmy, zaskoczyło nas pozytywnie. Bardzo ładnie wykończone materiałem a co więcej – miało podszewkę! po prostu szok.

Iwony ubranie miało idealną wielkość, Niny jednak było za ciasne. W sumie nie całe tylko na piersiach. Sprzedawca przekonywał, że nie, że jest idealne, ale Nina nie była zadowolona. W związku z tym zaproponował że zaraz przerobią, trwać to ma maksymalnie 30 minut. W sumie stwierdziliśmy, że i tak zmarnowaliśmy ogrom czasu, więc nie ma co się śpieszyć, za jasnego nie dojedziemy na miejsce, a przynajmniej Nina będzie zadowolona. To poczekamy. Zapytaliśmy, gdzie moglibyśmy się napić czegoś w okolicy, bo pragnienie dawało nam się we znaki. Zostaliśmy zaprowadzeni na główną ulicę, prawie przy samochodzie były knajpki. Weszliśmy do pierwszej z brzegu. Oho… to była knajpa wyraźnie lokalesowa. Menu w języku angielskim szukali dość długo, lecz chcieliśmy tylko zimną colę. Dokładnie 4 butelki. martwiliśmy się, że może nie mają lodówki i dostaniemy ciepłą, ale postanowiliśmy zaryzykować. Usiedliśmy przy kuchni i od razu zaczęliśmy obserwować otoczenie. Otoczenie obserwowało nas zresztą od dłuższego czasu. Otwarte usta i zatrzymane dłonie w połowie drogi z talerza do ust oraz nas trochę zdziwiły. No dobra, staliśmy się żywym cyrkiem. W sumie nam to nie przeszkadzało – wszak dla nas oni też byli ciekawostką, jednak przyzwyczajenie cywilizacyjne nie pozwalało nam aż tak się na nich gapić. Tak jak przypuszczaliśmy w kuchni nie zobaczyliśmy lodówki. Jednak po chwili z ulicy przybiegł chłopak, który przyjmował zamówienie. ta przy okazji chyba tylko on potrafił jako tako mówić po angielsku. Przybiegł z butelkami zimnej coli. Okazało się, że nawet jak czegoś z menu nie ma w restauracji, to biegną do sklepu czy innej restauracji i przynoszą, nieważne czy klient jest lokalny czy turysta. Świetna sprawa.

Wypiliśmy, zapłaciliśmy dokładnie tyle ile było w karcie ( 12rs za butelkę ), Nie minęło 15 minut od chwili, kiedy zniknęła nam z oczu Niny bluzką, a została przyniesiona. Już przerobiona i to tak, że praktycznie nie było śladu. Podziękowaliśmy i poszliśmy do samochodu. Naszego kierowcy nie było… co już nie było w sumie nowością.

Nagraliśmy za to jak wygląda ruch uliczny, na małej uliczce w Varanasi.

Przejdź do góry