2016 Tajlandia2023-10-21T21:04:52+01:00
Countries
1711, 2016

Lot z dzieckiem do Tajlandii przez Doha

Lot do Tajlandii z dzieckiem

Adam: Na swoje czterdzieste (nie wstydzę się wieku)urodziny, żona moja postanowiła zabrać rodzinę do ciepłych krajów. Mam pewne podejrzenia, że chciała nas tam zostawić, ale nie wyszło. Zupełnym przypadkiem Qatar Airways miał rewelacyjną promocję do Tajlandii… więc wybraliśmy się w tym kierunku. I wyszło, że wylot nastąpił w moje urodziny, a urodziny Krzysia spędzić mieliśmy na plaży. Dodatkowo – Nina uznała, że w pracy za bardzo używa języka urzędowego – i powoli zapomina jak pisze się w języku „popularnym” – postanowiła napisać relację. Sama, bez przymusu.
O Tajlandii będę pisać ja. Ja czyli Jarząbek, czyli Nina – ale raczej nie liczcie na poczucie humoru. Ono objawia się u mnie głównie końskim rżeniem a nie rzucaniem żartów.
Start – godz. 5. Mamy godzinę na ogarnięcie siebie, śniadanie, resztki pakowania itp. O 6 budzimy Krzysia – wstaje w lekkimi oporami, śniadania nie chce jeść więc zawijamy je w folię i zabieramy ze sobą
Adam: Zawijamy kanapkę, a nie Krzysia.
Wychodzimy zabierając ciepłe rzeczy, które przydadzą nam się po powrocie (część Adam wyniósł poprzedniego dnia wieczorem). Ruszamy 6.43 – czyli na wejściu 3 min opóźnienia. Modlińska pocieszenia nie daje, dużo samochodów, gdzieniegdzie stoimy. Staram się „nieczarnomyśleć” i cały czas powtarzam sobie w duchu: nie spóźnimy się, przecież mamy jeszcze dużo czasu, nie spóźnimy się… Na lotnisko przyjeżdżamy jednak o czasie – 7.30. Owijam Krzysia w koc i wynoszę go do hali, za chwilę zjawia się Adam z bagażami i biletami. Plan zakłada, że razem z Krzysiem oddajemy bagaże a Adam jedzie zostawić samochód na parkingu i dobija do nas.
Adam: Z parkingiem to też było fajnie. Wrzuciłem w wyszukiwarkę parkingi, wyszukałem od 7:30 17.11 i zarezerwowałem. Przy wpisywaniu w kalendarz patrzę – parking mamy od 12:00 dnia 18.11. Tak to jest jak się płaci zamiast patrzeć najpierw za co się płaci. Na szczęście szybki telefon na Parking Holiday Lotnisko Okęcie i zmieniłem datę przyjazdu. Swoją drogą, polecam ten parking – tanio i dość szybko – a obsługa super.

Lotnisko Chopina

Ponieważ okazało się, że odlatujemy z terminalu A musimy przejechać całe lotnisko. Krzysiowi podoba się to bardzo bo jedzie na wózku i wszystko dokładanie widzi. Tradycyjnie spinam wszystkie latające paski naszychplecaków i bez problemu nadajemy bagaże. Waga – mój 10,2 kg, Adama 15,2 kg. Przy wstępnym pakowaniu wydawało się, że miał mało więc trochę mu dorzuciłam ale nie myślałam, że tak przesadzę. Następuje lekka konsternacja ponieważ Krzyś stanowczo nalega, żeby jego plecak też pojechał taśmą.

Na szczęście udaje się go przekonać, że jednak każdy ma swój mały plecak przy sobie. Dowiaduję się też, że mimo, że Adam nie będzie nadawał bagażu rejestrowanego to ułatwi sobie życie jeśli jeszcze raz odprawi się (dzień wcześniej odprawiałam nas on-line). Dostajemy „nalepki” na plecaki i idziemy zwiedzać lotnisko w oczekiwaniu na tatę. Po 12 przejeździe ruchomymi schodami i zakupie gazetki na drogę pojawia się tata. Krótki pobyt przy stanowisku odprawy, obklejenie plecaka i udajemy się w stronę bramek bezpieczeństwa. I tu pierwsza z niespodzianek – pani puszcza nas bramką, która wg nas zarezerwowana jest dla niemowlaków i osób niepełnosprawnych. Dodatkowo na widok naszej skonsternowanej miny każe się stanąć tuż przytaśmie, bo z dziećmi jest pierwszeństwo. Niby tacy oblatani, niby tacy podróżnicy a takich myków nie znają! Krzyś uprzedzony o procedurze sprawdzania bagażu najbardziej zafascynowany jest rolkami i skrzynkami na bagaż podręczny. Jego plecak to był dobry pomysł – pół roku temu podczas podróży do Mediolanu zaliczyliśmy aferę ponieważ trzeba było oddać na chwilę Mu, jego nieodłączoną przytulankę do zasypiania – teraz Mu i druga przytulanka Sio schowane są w plecaku i bez problemu ze strony właściciela przechodzą kontrolę. Adama plecak zostaje wybrany do losowej kontroli –na szczęście sumienie mieliśmy czyste więc kontrolę znieśliśmy ze spokojem.
Adam: Taaa. plecak kupiony ze 2 tygodnie wcześniej, nie wiadomo gdzie był i w jakich świństwach moczony… lekko się zdziwiłem jak celnik papierkiem do testów pocierał go. Na szczęście nic nie znalazł. Ale plecak jest super. Chyba znalazłem sobie idealny plecak na co dzień oraz jako podręczy do samolotu. Model to Caracal Special – produkt polski!
Czas do odlotu spędzamy zwiedzając lotnisko, oglądając samoloty przez szybę i kupując wodę w automacie. Przydaje się kanapka przezornie zabrana z domu.
Kolejne zaskoczenie (niby podobnie było ostatnim razem przy locie do Gruzji ale chyba odzwyczajeni jesteśmy od luksusów) – pasażerowie z dziećmi, osoby starsze i niepełnosprawne mają pierwszeństwo przy wejściu na pokład. Reszta będzie wchodzić sekcjami, po wyczytaniu.
Adam: Ma to swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że można szybko wejść, pozbyć się bagażu podręcznego i ma się pewność, że znajdzie się na niego miejsce. Minusem jest to, że czeeeeka się długo na odlot. A lecąc z dzieckiem każda chwila na wagę złota – żeby się nie zaczęło nudzić…

Lot do Ad‑Dauha (a kto wie, że to prawidłowa nazwa miasta Doha?)

Na wejściu na pokład Krzyś dostaje sporą saszetkę do rysowania, 3 kredki w jego ulubionych kolorach (blu, jet i giń), linijkę oraz bliżej nieokreśloną szmatkę a później maskotkę. Dzięki temu lot do Tajlandii z dzieckiem powinien być o wiele łatwiejszy. Praktycznie po wyrównaniu lotu dostaje też zgrabną, fioletową walizeczkę z jedzeniem – makaron w sosie pomidorowym, bułeczkę i do tego masło i serek, mus czekoladowy, milky way’a isok pomarańczowy.
Domowa kanapka zalega jeszcze w brzuchu więc wypija tylko sok. Nasze jedzenie dociera do nas trochę później i jest bardzo smaczne. Lot jak to lot z dzieckiem – przekazujemy go sobie na zmianę, chłopaki zaliczają siku i zostają chipsami przepędzeni z siedzenia na drzwiach awaryjnych. Wreszcie jednocześnie trafia nas drzemka, co przedkłada się też na sen Krzysia. Śpi do końca lotu (czyli jakieś 2h) i ewidentnie nie jest szczęśliwy, kiedy budzimy go, bo samolot ląduje w Doha. Z wyjściem nie śpieszymy się – na lotnisku czeka nas 3.15h oczekiwania na kolejny samolot, a biorąc pod uwagę fakt, że wylądowaliśmy 30min wcześniej to prawie 4 godziny. Podczas wysiadania okazuje się, że walizeczkę i maskotkę możemy zabrać ze sobą. Ponieważ czeka nas dalszy lot nie chcemy jej i oddajemy sympatycznemu panu, który chciałby zrobić córce prezent.
Czas na lotnisku spędzamy pilnując Krzysia na placu zabaw (zamiennie korzystając z darmowego wifi) oraz oglądając spory sklep z zabawkami. Chłopaki odnajdują też kolejkę i robią sobie kilka rundek pociągiem.

Natomiast ja z Krzysiem udajemy się na zakup picia po czym najpierw okazuje się, że zapomniałam pieniędzy a potem, że nie potrafię trafić z powrotem na plac zabaw. Na szczęście dziecko jest wyrozumiałe i chodząc od wystawy do wystawy wreszcie namierzam odpowiedni kierunek i docieramy do Adama i naszych bagaży. Podejście nr 2 jest udane ponieważ bardzo skupiam się na tym którędy idziemy, a nie dokąd. Podczas płacenia zaliczam nieprzyjemną niespodziankę – jeśli daję kartę płatniczą w złotówkach to mogę wybrać pomiędzy płatnością w euro albo katarską walutą. Po zmianie na kartę, która jest w euro do wyboru mam złotówki lub oczywiście katarską walutę.
Przed udaniem się w stronę naszej bramki chcemy jeszcze zaliczyć przejażdżkę pociągiem a drogę powrotną ruchomym chodnikiem, który w opinii Krzysia jest tylko ciut gorszy od ruchomych schodów i windy. Krzyś biega po chodnikach jakbyśmy trzymali go tydzień w klatce.
Po mimo naszych wielokrotnych próśb kompletnie nie pilnuje się a na informację, że mógłby się zgubić pokazuje swoją rękę z opaską, na której jest numer telefonu do mnie i mówi: mam to! Opaskę założyliśmy mu profilaktycznie i poinformowaliśmy, że jest na niej napisane, że jest m amy i taty i jak się zgubi to jest numer telefonu do nas. Najwidoczniej Krzyś uznał, że jest to magiczny przedmiot, który załatwi sprawę jak się zgubi. Musimy pomyśleć, gdzie popełniliśmy błąd. Krzysio przebiega 4 zestawy ruchomych chodników i orientuje się, że nie ma rodziców. Nie przeszkadza mu to zbytnio, stoi sobie na końcu pasa, woła na zmianę: „nie ma mama!” i„nie ma tata!”, wskakuje i zeskakuje z chodników, wspina się na poręcz. Ochroniarze zastanawiają się nad interwencją ale na widok machającego Adama orientują się, że wszystko jest pod kontrolą. Znudzony Krzyś przebiega z powrotem wszystkie chodniki kierując się w stronę, gdzie widział nas po raz ostatni. Wreszcie wygląda na trochę zmartwionego. Nie chcemy doprowadzać go do płaczu więc podchodzimy, całość trwała chyba ze 20min.Bardzo się cieszy, tłumaczymy mu co zrobił nie tak. Niby przytakuje ale zaraz wskakuje z powrotem na ruchomy chodnik. Postęp polega na tym, że co chwilę się ogląda i sprawdza czy jesteśmy.
Do Bangkoku
W oczekiwaniu na wejście do samolotu zaliczamy jeszcze siedzenie na wykładzinie i zabawę autkami. Wchodzimy na pokład i najmilsza niespodzianka dzisiejszego dnia – miejsca, które wybrał nam Qatar Airways to rząd 10– pierwsze miejsca za biznes klasą z ogromną przestrzenią na nogi. Adam wybacza im zamianę miejsc – podczas odprawy on-line okazało się, że miejsca, które wybraliśmy ponad tydzień wcześniej zostały zmienione.
Adam: No jeśli muszę pomarudzić – to jedynym marudzeniem byłoby, że nie można się zaprzeć nogami z przodu – bo ścianka jest za daleko. No i dlatego też czasem ludzie przechodzą z jednego rzędu do drugiego, myśląc, że to korytarz…
Krzyś dostaje kolejną torebkę z zestawem do rysowania. Niestety na jego jedzenie musimy czekać dużo dłużej, co bardzo uszczupla nasze zapasy cierpliwości. Wreszcie dziecko poddaje się i zjada cały zapas jabłek, które mamy przygotowane. Gdy dociera jedzenie pochłania też makaron w sosie pomidorowym (dumny, że zjadł gorące), deser w postaci białego musu i sok jabłkowy. Planuje też zjedzenie bułki i pochłonięcie całego posiłku ale z obawy przed wymiotami spowodowanymi przejedzeniem zamykamy, tym razem, zieloną walizeczkę. Nasze jedzenie jest równie smaczne co poprzednio. Po wielu prośbach, groźbach i szantażach Krzyś zasypia traktując Adama rękę jako poduszkę. Ja również zasypiam i jestem tylko budzona przez Adama na roznoszone picie i jedzenie. Oczywiście pobudka = afera ale jakoś udaje nam się opanować potomka.
Adam: Lot do Tajlandii z dzieckiem zakończył się pełnym sukcesem!

1711, 2016

Tajlandia – Bangkok, przylot i pierwsze kroki

Tajlandia – Bangkok – pierwsze kroki, streetfood
W oczekiwaniu na transport z lotniska koczowaliśmy przy automatach telefonicznych.
Lądujemy punktualnie o 6.55 czasu tajlandzkiego. Nie musimy się śpieszyć wręcz przeciwnie – zameldowanie w hotelu jest od godziny 14. Karty potrzebne do wjazdu na teren Tajlandii wypełniam tuż przed lądowaniem. Wyładunek z samolotu i kolejne kilka ruchomych chodników. Mimo iż wiemy, że kurs jest słaby (33,45) decydujemy się na wymianę 100$, bo nie wiemy jak to będzie później wyglądało. Przy przejściu kierują nas do bramek zdziećmi i zachwyceni mijamy ogromne kolejki osób oczekujących na wizę. Odbiór bagażu to chwila strachu ponieważ po pełnym obrocie taśmy naszych plecaków nie ma a na tablicy jest komunikat „last bag”. Jednak przy kolejnym obrocie plecaki pojawiają się.
Adam: Wypadałoby nadmienić, że mamy lekką traumę w tym temacie. Nasza pierwsza wielka wyprawa – do Indii rozpoczęła się z jednodniowym opóźnieniem ponieważ nie doleciały na czas nasze bagaże. Stąd też zawsze z pewnym niepokojem czekamy na walizki. Szczególnie jak pojawia się napis „last bag” a naszych plecaków dalej nie widzimy… Po drodze do wyjścia Adam kupuje kartę sim – 4GB internetu i 100 min za 600thb.
Adam: Wybrałem sieć True Move – pakiet na 2 tygodnie z opcją darmowego transferu w przypadku dostępu do ich hotspotówWiFi.
Nastawiliśmy się na taksówkę więc zjeżdżamy na 1 piętro. Idąc w stronę taksówek zaczepia nas na facet w jakimś uniformie i pyta gdzie chcemy jechać. Twierdzi, że taksówki są drogie – tańsze rozwiązanie to biały minivan, do którego bilety sprzedają przy wyjściu nr 8. Stoimy nie zdecydowani – już ktoś nas chce naciągnąć czy faktycznie facet ma rację? Postanawiamy sprawdzić. Krzyś posłusznie chodzi z nami choć widać, że jest już bardzo zmęczony. Natomiast przy wyjściu nr 8 faktycznie jest stoisko z napisem Khao Sam Rd. Kobieta stojąca za stoiskiem prosi o pokazanie adresu hotelu i potwierdza, że van nas tam dowiezie. Koszt biletu to 100thb za osobę. Chcemy 3 – pani aż wychodzi zza stoiska, żeby obejrzeć Krzysia. Uśmiecha się do naszego blondasa i mówi, że jest za free. Czemu by nie? Musimy poczekać jeszcze 20 minut, aż zbierze się pełen bus i ruszamy.
Dzięki zakupionemu wcześniej internetowi Adam otrzymuje komunikaty o korkach na naszej trasie, wygląda to trochę zabawnie.
Adam: Jedziemy zapakowanym po dach busikiem. Norma, tego się spodziewaliśmy. To czego się nie spodziewaliśmy, a przynajmniej ja – to tego, że Bangkok nie wygląda jak Azja, którą znam. Owszem dużo pojazdów, ale przez 1,5h jazdy NIKT nawet nie zatrąbił. NIKT! Wpychali się na 5-tego, ale nikt nie trąbił. No jakby im wymontowali klaksony. Pierwszy kraj azjatycki, w którym coś takiego widziałem. Nawet Chiny były dużo głośniejsze.

Krzyś siedzący na kolanach zasypia pod koniec podróży. Van faktycznie dowozi nas na Khao San Road – odpalamy google maps i w ciągu 15min bardzo wolnego spaceru docieramy do naszego hotelu o nazwie Happio
Adam: Oczywiście mieliśmy mieć transport do hotelu, tak nam obiecano – ale nie nastawialiśmy się zbytnio na to. Szczególnie, że wedle mapy drogi było na 8 minut. Z dzieckiem wyszło ze 20.
Wcześniej zarezerwowaliśmy pokój dwuosobowy typu Superior w cenie 850thb/noc ponieważ bardzo zależało nam na dużym, wygodnym pokoju. Panie są bardzo uprzejme i otrzymujemy klucze, mimo iż jest przez 11. Pokój jest rozsądny wielkościowo z dużym łóżkiem i balkonem, z którego wchodzi się do łazienki. Jest to świetne rozwiązanie ponieważ po chłodnym prysznicu można posiedzieć sobie na balkonie na ławeczce, jak w saunie. W pokoju opuszczają nas siły na dalsze działania – chłopaki biorą przynajmniej 3 prysznice, ja drzemię. Wreszcie ok. 14 zbieramy się na miasto

Pierwsze kroki na mieście

Obchodzimy kilka kolejnych uliczek i decydujemy się zjeść przy zachęcająco wyglądających stolikach pokrytych ceratą, przy których siedzi sporo ludzi. Prawdziwy tajski streetfood.

Liczmy, że to gwarancja świeżości i zaliczamy pierwsze pad thai – dla mnie z kurczakiem a dla Adama z krewetkami. Pycha. Zamawiamy też shake’i – mango, papaya i owocowy z jogurtem. Krzyś dostaje pancake’a z bananem – zjada 1/4 i całego banana. Ku naszemu zdziwieniu shake’i tylko próbuje bo są za zimne, nie odpowiada mu też ich konsystencja.
Adam: Jedną ze standardowych rzeczy, która słyszeliśmy jadąc z dzieckiem do Tajlandii, było ” a co on będzie jadł?” Ludzie, którzy nigdy tam nie byli uparcie twierdzili, że jedzenie w Tajlandii jest ostre. Owszem, są dania ostre, lecz duża ilość jest lekko słodkawych, kwaskowych, słonych. W sumie w większości potraw pojawiają się słodkie smaki. Jeśli danie jest ostre, najczęściej obsługa o tym poinformuje. Przynajmniej w ulicznych knajpkach, które odwiedzaliśmy. W RESTAURACJACH nie bywamy – w większości przypadków jedzenie tam jest mniej smaczne niż na ulicy, przesiadują tam turyści… a nade wszystko – jest drożej

Ponownie dzięki google maps lokalizujemy 7/11 (czyli naszą Żabkę) i kupujemy picie oraz bułki z budyniem na kryzysowe sytuacje. Wracamy powolnym krokiem do pokoju. Kolejny prysznic i zasypiamy wszyscy. Przed zaśnięciem Adam wyłącza klimatyzację więc po 1,5h budzę się z lekkim bólem głowy. Adam z Krzysiem kręcą się strasznie. Decyduję się na włącznie klimy i jak tylko spada temperatura w pokoju obydwaj zasypiają już w spokoju. Po 2 godzinach wstaje Adam i za chwilę Krzysio. Rozważamy różne opcje – śpimy dalej, jedziemy do China Town, nocny market… W międzyczasie Krzyś zasypia. Dorzucamy opcję wypadu pojedynczo w celu zaspokojenia głodu. Krzyś budzi się. Po kolejnym prysznicu zbieramy się do wyjścia. Decydujemy, że Krzyś dostanie teraz swój prezent urodzinowy czyli aparat.
Adam: Podłe plotki i pomówienia.
Nie kręciliśmy się z Krzychem. Po prostu tak przebiegała nasza walka z jetlagiem i przyzwyczajanie się do temperatury o dobre 30 stopni wyższej niż w Polsce. Mieliśmy pomieszczenie z klimatyzacja a nie wiatrakiem – z jednej strony dobrze, zinnej słabo. Klimatyzacja jest jedną z przyczyn przeziębień, angin i innych świństw na wyjazdach do ciepłych krajów. Owszem, przyjemny chłodek jest miły – ale by zwiedzać świat z taką żoną i synem, trzeba mieć końskie zdrowie. I nerwy. W każdym razie po ustawieniu klimatyzacji na 28 stopni czyli o całe 5 stopni chłodniej niż na zewnątrz przestaliśmy się kręcić i zasnęliśmy snem sprawiedliwych.

 

Wieczorne wyjście.

W trakcie spaceru dochodzimy do wniosku, że w zakresie możliwości potomka będzie co najwyżej spacer najbliższymi ulicami. I faktycznie w trakcie co i rusz prosi o wzięcie go na ręce – na szczęście przyjmuje ofertę taty na barana skąd więcej widać.
Adam: Chciałbym tu sprostować lekko. Krzysztof wyszedł z hotelu, i szedł sam. W sumie to nawet nie patrzył, gdzie my jesteśmy. Miał opaskę z numerem telefonu do mamy, więc był przecież bezpieczny. Dodatkowo zajęty był robieniem zdjęć wszystkiemu co się ruszało. Lub nie ruszało. Albo trochę ruszało. Na barana trafił dopiero po prawie godzinie chodzenia w tłumie, gdzie był notorycznie zaczepiany. Z wysokości taty ramion mógł spokojnie wszystko oglądać a i Tajowie byli mniej skorzy do zaczepek. Może po prostu nie sięgali do Krzysia? Wzdłuż ulic knajpki, w sporej części bardzo głośna muzyka na żywo.
Krzyś podskakuje, czasem tańczy, co wzbudza uśmiech przechodzących ludzi. W ogóle to możemy potwierdzić, że Tajowi lubią dzieci. Co i rusz ktoś zaczepia Krzysia, uśmiecha się do niego, zagaduje a nawet często głaszcze czy usiłuje pogilgotać. Na szczęście młody z reguły albo zawstydza się i chowa za nogę rodziców, albo uśmiecha się. Czasem odpowiada. Mam nadzieję, że do końca wyjazdu nie będzie zmęczony tymi objawami czułości. Gdy dochodzimy do końca części dla turystów pojawiają się garkuchnie ze stolikami, przy których siedzą tylko Tajowie. Krzyś znienacka decyduje, że siadamy przy jednym z ostatnich stolików.

Jesteśmy już głodni więc z leżącego na stoliku menu wybieram szybko ryż ze smażonym kurczakiem. Krzyś nie chce oddać menu Adamowi więc ten nie zamawia nic. Potrawa pojawia się na stole praktycznie od razu, a jako dodatek mała miseczka rosołku. Planowałam zjeść to dzieląc się z Krzysiem niestety młody zjada prawie wszystko na koniec zapijając rosołkiem.
Adam: No dobra, fochnąłem się. Dziecko mi zabrało menu więc fochnałem się. Jak dziecko. Na złość mamie odmrożę sobie uszy. W tym przypadku umrę z głodu. Co prawda patrząc na zapasy tłuszczu posiadane, trwałoby to gdzieś do roku 2035 ale zawsze.

Dajemy Krzysiowi 5 thb w monecie i za chwilę jeszcze 40 w papierkach, żeby zapłacił za kolację. Zadowolony kucharz chce oddać Krzysiowi monetę ten jednak kamienieje i nie chce jej zabrać. Trudno, potrącimy mu z kieszonkowego.
Adam: Nina, naczelna matematyczka naszej wyprawy uznała, że potrawa kosztowała 45. To, że kosztowała 40 nie było ważne. Miała kosztować 45 i Krzyś miał wręczyć 45. I wręczył. Ale już mama nie powiedziała, że jak pan oddaje resztę, to trzeba brać. Widocznie obraził się, no bo jak to, Krzyś coś mu daje, a ten gardzi i oddaje?

Zbierając się Adam zauważył, że w słoiku z ryżem fruwały i pełzały jakieś owady i stwierdził, żeby gdybyśmy wcześnie to zobaczyli to nie jedlibyśmy tutaj. Nie myślałam, że mam takiego małostkowego męża – dużo mu taki owad zje?
Adam: Żona moja chciała popisać się żarcikiem. Nawet wyszło. Ale tak naprawdę, to martwiłem się, że za białko z robaków policzą nam extra… Pełen streetfood.

W poszukiwaniu miejsca gdzie jeszcze my moglibyśmy zjeść kolację wracamy do knajpy, gdzie jedliśmy w południe. Po drodze kupujemy woreczek ananasów chcąc zafundować Krzysiowi deser. Niestety Krzyś nawet niechce spróbować. Korzystamy zjadając całość. W knajpce pełno więc Krzyś wybiera nam miejsca koło kuchni. Ja tym razem decyduję się na smażony ryż z kurczakiem a Adam na zupę. O ile jesteśmy pewni, że ja dostałam to, co zamawiałam to w przypadku Adama już takiej pewności nie mamy.
Adam: Miałem ochotę na zupę. Dostałem zupę. Zjadłem ją pałeczkami bo w większości jednak była ciałem stałym. Miało być lokalnie, streetfoodowo – to jest.
Do jedzenia zamawiamy shake’i – ananasowy i dragon fruit oraz tajską herbatę. Krzyś wyprasza tajski odpowiednik Lipton Ice Tea.

Żegnani uśmiechami, objedzeni na maksa turlamy się do hotelu. W pokoju Krzyś jako pierwszy jest rozebrany do prysznica. Leniuchujemy mimo później godziny. Idziemy spać ok. 1 – jakoś słabo widzę to przestawianie się na tajski czas.

1911, 2016

Tajlandia – Bangkok z Tuktuka

Śniadanie na ulicach Bangkoku
Pobudka o 11. Niby wyspani a jednak nie do końca. Kto pierwszy był pod porannym prysznicem? Oczywiście, że Krzyś. Po prostu obudził się, oznajmił, że nie jest jużciemno a po kolejnych 20min był gotowy pod prysznic. Po spakowaniu się udajemy się na śniadanie. Bo wiadomo jak Polak głodny to zły. Na śniadanie pancake zbananem, jajecznica i tosty (tak wiem bardzo po europejsku ale kto wie, co będzie jadł 3 latek?) i zupa dla Adama. Miała być clear więc nikt nie przypuszczał, że będąw niej: grzyby, makaron, mięsko, zielone warzywa.. Wg Adama więcej w tej zupie było zawartości niż zupy.

Adam: Tu wychodzą różnice kulturowe i nieprzygotowanie. Miałem ochotę na zupę, odpowiednik rosołu. Coś jak Krzyś dostał do kurczaka z ryżem, dzień wcześniej.Taki bulion. Założyłem, nie wiem dlaczego, że clear noodle oznacza że a) noodle – znaczy makaron b) clear – czyste (albo jasne, khe khe, ale kto by się takimirzeczami przejmował). Wyszło mi, że skoro jest w kategorii zupy, to będzie to czysta zupa, w domyśle rosołek. Trochę zdziwiło mnie to, co dostałem, ale było bardzosmaczne. Oczywiście zjadłem pałeczkami a resztę wysiorbałem.
Krzyś dziubie placka, zjada całego banana i trochę jajecznicy. Ja zjadam resztki, bo już moja teściowa i babcia odkryły, że kto zjada ostatki ten piękny i gładki.
Adam:Raczej chodziło o to, że jest
TŁUSTY
i gładki… ale kto by teściową dokładnie słuchał…
Bangkok zwiedzanie
Następnie odwiedzając wszystkie stragany dotarliśmy do tuk tuków. Chcieliśmy dotrzeć do Wat Mahathat Yuwarat, ale początkowo oferowane ceny tj. 100thb trochęnas zniechęciły. Wg google maps odległość wynosiła trochę ponad 1km m więc cena wydawała się wygórowana.
Adam: Kierowcy okupowali róg ulicy i wołaliprzechodniów. Oczywistym było, że kurs 1km jest dla nich nieopłacalny. Nazwijcie mnie małostkowym dusigroszem, ale kurcze, w kraju, w którym za taką kasę zje siędobry obiad… to przesada. A 1 km można iść z buta. Oczywiście na początku dnia człowiek jest jeszcze pełen sił i energii i jakby trzeba było iść z gnomem kilka razypo kilometrze, to zapewne bym zmienił zdanie, ale było rano a ja czułem (jeszcze) że mogę wszystko.
Jednak, gdy jeden z kierowców wyciągnął mapę i powiedział, żechce 100thb za transport w trzy miejsca doszliśmy do wniosku, że taka cena nas satysfakcjonuje.
Tuk tuk driver uczciwie uprzedził nas, że przejażdżka obejmuje również wizytę w tajskiej fabryce i że on dostanie za to kupony na paliwo. Proceder był nam znany imimo lekkich oporów Adama dobiliśmy targu. Wówczas nastąpił najtrudniejszy moment wycieczki tj. zapakowanie Krzysia do pojazdu. Młody autorytatywnie stwierdził,że „nie on tam” i koniec. Jednak co byliby z nas za najlepsi z rodziców, gdybyśmy nie znali magicznych sposobów na przekonanie naszego dziecka. Okazało się, że tuktuk jest w jedynym słusznym kolorze czyli BLUE i załadunek poszedł bez problemów. Następnie okazało się, że nasz trud poszedł na marne ponieważ tuk tuk, doktórego wsiedliśmy był zastawiony i musieliśmy przesiąść się do innego. Jednak już pierwsze lody zostały przełamane, kolejny tuk tuk miał również coś w niebieskimkolorze i przesiadka poszła sprawnie. Sam pojazd nie był za duży ale nasze dwa duże tyłki i jeden mały Krzysia zmieściły się bez problemów.
Adam:Problem był taki,że Krzyś chciał wsiadać od razu, ale czas stracony, wedle niego na targowanie i negocjacje spowodował, że znudziło mu się i postanowił iść dalej pieszo. W końcu ileczasu można stać i przyglądać się tuk tukowi, jak jest tyle fajnych rzeczy do zobaczenia. Na szczęście okazało się, że jazda tuk tukiem, wiatr we włosach to to, coKrzysie lubią najbardziej.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Wat Intharawihan, pierwotnie nazwana Wat Rai Phrik, gdzie Phrik znaczy warzywo. Świątynia najbardziej spodobała się Krzysiowi, któryodkrył jak fajnie jest biegać na bosaka. Sama świątynia jak świątynia – nie chcę wyjść na zblazowaną, ale widziałam ładniejsze rzeczy. Niemniej wypada jednak cośzwiedzić a nie tylko spędzać czas w hotelu. Załadunek do kolejnej przejażdżki poszedł bez problemu, Krzysiowi wręcz zaczęła podobać się jazda, mimo iż trochę wiałomu w oczy.
Adam: Pozwolę sobie nie zgodzić się z moją szanowną żoną. Oczywiście, widzieliśmy ładniejsze rzeczy, ale to nie było złe. Było ładne, ciekawe a przedewszystkim nie było tłumu ludzi. Można by rzec, że zwiedzaliśmy świątynie w dość kameralnym gronie – jak na Azję oczywiście. Znaczy mniej niż milion osób na kilometrkwadratowy.

Adam: Kompleks świątyni składa się z dwóch części – świątyni oraz kompleksu ze stojącym buddą (32 metry wysokości). Najpierw zwiedziliśmy część z Buddą. Czysto,spokojnie. Druga część to typowa świątynia. Z Krzysiem zdejmujemy buty i ładujemy się do środka. Obawiałem się, że będzie w środku biegał i krzyczał – ale przedwejściem wystarczyło powiedzieć, że to świątynia i trzeba być cicho i spokojnie – i podziałało. Może jeszcze pamiętał zwiedzanie Włoch? Grzecznie podchodził, przysiadał i przyglądał się obrazkom, figurom i … ludziom. Ma u mnie plusa.

Świątynia Wat Benchamabophit

Kolejny przystanek to Wat Benchamabophit (Marble temple). Za wejście zapłaciliśmy po 20thb od osoby, Krzyś za darmo. Rozległa przestrzeń, ładnie przystrzyżonetrawniki – to miejsce spodobało nam się wszystkim. Postanawiamy rozdzielić się – Adam pospaceruje z Krzysiem a ja zwiedzę wnętrze a potem zamienimy się. Jednakzanim docieram do wejścia zaczepiają mnie trzy dziewczyny, które ćwiczą angielski. Urzeczona sławą, która mnie czeka zgadzam się na przeprowadzenie wywiadu.Zanim skończymy chłopaki docierają do mnie i całą trójką wchodzimy do środka. Zastanawiamy się co zrobić z biletami ponieważ przy wejściu nie ma nikogo. W trakcieKrzyś zauważa, że tu trzeba zdjąć buty i zanim skończyliśmy rozważania był w połowie zdejmowania. Bilety zostawiamy na stoliku. Przed wejściem do świątyni Adamwytłumaczył Krzysiowi, że tutaj należy być cicho i trzeba przyznać, że nie musieliśmy ani razu zwracać uwagi dziecku.
Adam: W poprzedniej świątyni to Ninaopiekowała się Krzysiem, ja robiłem zdjęcia. Chciałem, aby teraz ona mogła spokojnie pooglądać – dlatego zaproponowałem, że niech idzie oglądać, a ja zajmęKrzysia. To nie. Wybrała sławę i jak tylko ktoś ją zagadał, to od razu zaczęła gadać, gadać gadać. A jak już z Krzysiem znudziło nam się oglądanie świątyni odzewnątrz, to okazało się, że Nina jeszcze nawet nie weszła do środka. Moim zdaniem, to przez to gadanie, nawet nie oglądała jej zbyt dobrze z zewnątrz… Świątyniaładna, ale z zewnątrz ładniejsza. I jak zwykle – skąpana w złocie i złotych odcieniach farby. Wpadające promienie słońca jeszcze potęgują wrażenie, że ZŁOTO,ZŁOTO, ZŁOTO!!!AAAArgh!
Adam: Zaraz po wyjściu, okazało sie, że jednak pan bileter jest. Patrzył na nas krzywo, ale nie zaczepił nas – a byliśmy przygotowani na pokazanie, gdzie nasze biletywetknęliśmy. Nina z Krzysiem znaleźli jeszcze księgę pamiątkową i we dwoje postanowili się wpisać. Znaczy Nina się wpisała, a Krzyś narysował KOŁO.

Po wyjściu ze świątyni postanowiliśmy jeszcze zwiedzić plac, oczywiście na bosaka. Adam złorzeczył jakiejś wycieczce, która co rusz pchała mu się w kadr, Krzyśbiegał po placu a ja usiłowałam zrobić moje #jednozdjęciedziennie. Wyjście z kompleksu napotkało na problemy bo przecież tak fajnie się biega. Jednak naszeperfekcyjne rodzicielstwo bez problemu dało radę przekonać potomka, że kolejna przejażdżka tuk tukiem to super pomysł.
Adam:
Pro tip dla rodziców małych dzieci.

Okrzyk „kto pierwszy do … (wstaw miejsce docelowe) i tupanie w miejscu powoduje zdecydowane zagęszczenie ruchów w porządaną stronę. Ewentualnie powodujezatrzymanie się w miejscu i obrazę, że rodzic jest bliżej danego miejsca i pewnie wygra. Ale kto nie ryzykuje…

Przerwa na reklamę czyli fabryka biżuterii ze sklepem oraz koszulena wymiar
Następnym punktem podróży ma być tajska fabryka. W trakcie jazdy trafia nam się niespodziewany postój – z naprzeciwka błyskając czerwono-niebieskimi światłamijedzie konwój. Widok migających wozów policyjnych wynagradza Krzysiowi zatrzymanie. Jadąc stwierdzam, że przyjemnie byłoby, żeby fabryka, do której jedziemy byłajubilerem, bo przynajmniej zwiedzanie byłoby przyjemne. Okazuje się, że mamy farta i faktycznie trafiamy do szumnie nazwanego „gem factory”. W środku są rybki,klima i całe mnóstwo biżuterii.
Adam: Tak po prawdzie to trochę się dziwnie czuliśmy, bo dość daleko jechaliśmy od głównego szlaku i już nawet zaczynały nam błyskaćw głowie ostrzegawcze światełka.

Chłopaki skupili się na rybkach, ja na biżuterii ale mimo intensywnej opieki i zachęcania nic nie kupujemy. Na szczęście pani nie była mocno nachalna więc wizytęmożna zaliczyć do przyjemnych.
Adam: Niestety ja reaguję alergicznie na przydzielenie anioła stróża, który dyszy mi na plecach. Z tego powodu udaliśmy się zKrzychem dokładnie w druga stronę niż Nina – i pani zachwalająca towary miała utrudnione zadanie. A jeszcze Krzysztof uznał, ze musi dokładnie zwiedzić całybudynek, a najlepiej zwiedza się w biegu, to już tym bardziej było ciekawie.
Niestety okazuje się, że musimy jeszcze zajechać do sklepu z garniturami. Podchodzimy dotego na luzie. Tutaj wykazuje się Adam, który naprawdę wytworzył wrażenie, że zamierza coś kupić. Ja na wieść, że jedna koszula kosztuje 2000thb gram rolę złejżony, która nie pozwala mężowi kupić porządnego ciucha i udając dyskusję wychodzimy ze sklepu.
Adam: Pan sprzedający jakoś za mocno nie nalegał. Zapewne wmyślach liczył, że nie opłaca się na mnie marnować materiału, który wystarczy na trzy koszule dla normalnych wymiarowo. Może bym się na jakąś zdecydował, ale nie pasowały mi kolory a dodatkowo – no nieeee, nie za taką cenę :)
Krzyś w trakcie całego pobytu w sklepie ćwiczy kolory po angielsku. W trakcie jazdy do ostatniegopunktu programu kierowca proponuje nam na kolejny dzień wycieczkę poza Bangkok do pływającego targu (floating market) ale nie możemy się zdecydować. Podpałacem postanawiamy dopytać się o tą wycieczkę. Oferta wyglądała następująco: godzina jazdy do marketu, 2 godziny łódką na miejsce i godzina jazdy z powrotem.Za naszą trójkę 600thb po chwili 500thb. Wyjazd o 8. Jednak nie dobijamy targu ponieważ okazuje się, że stoimy w miejscu, gdzie nie można się zatrzymywać i policjawygania naszego kierowcę.

Uroczystości żałobne czyli jak nie zwiedziliśmy Wat MahathatYuwarat
Nie wiedząc w którą udać się stronę poszliśmy chińskim zwyczajem za tłumem. Tłum kierował się na plac.

Wejście na plac odbywa się przez bramki, gdzie należy pokazać dowód tożsamości – w naszym wypadku paszport i dać przeszukać plecak. Krzyś dostał do ręki swójpaszport i usiłował pokazać go każdemu facetowi w mundurze. Niestety zawiódł się srodze ponieważ strażnicy tylko uśmiechali się do niego i bardziej interesowałich plecak jego taty. Adam musiał mieć wyjątkowo apatyczny wyraz twarzy ponieważ kazali mu również wyjąć wszystko z kieszeni. Po przejściu przez bramki tłumrozproszył się i nie wiedzieliśmy, w którą stronę powinniśmy iść. W związku z tym dowodzenie przejął Krzyś – udaliśmy się w prawo. Jednak po jakichś 300m okazałosię, że nasz dzielny tuptaczek ma już chyba na dzisiaj dość i postanawiamy wrócić do hotelu.
Adam: Trochę nie tak. Owszem młody miał już powoli dość, ale z innejstrony usilnie staraliśmy się znaleźć świątynię. Google maps mówiło jedno, mapa drugie a patrząc w tych kierunkach – nie było tam nic. Dlatego też ustaliliśmy, żechyba powoli zaczynamy się zbierać do hotelu.
Po drodze trafiamy na punkt rozdawnictwa napojów gazowanych – w nagrodę za dzielną postawę Krzyś otrzymujekubeczek czegoś bliżej nieokreślonego w kolorze czerwonym, co wyjątkowo mu smakuje, bo nie chce się podzielić. Przy kolejnym punkcie wybiera sobie markizy osmaku kawowym – wiem, bo załapuję się na małego gryza. Wielkim wydarzeniem okazuje się korzystanie z toalety oraz mycie rąk i buzi. Obok stoją panie i panowie„częstujący” chusteczkami higienicznymi do wytarcia rąk po skorzystaniu z umywalki. Krzyś załapuje się na kolejną darmową rzecz, tym razem małą butelkę zimnejwody. Wyjście okazuje się być chwilowo zamknięte – porozpinane linki blokujące wyjście i gwiżdżący strażnicy – wychodzi jakaś duża, zorganizowana grupa. W sumienie załapujemy o co chodzi.
Adam: Były to centralne uroczystości żałobne, odbywające się nieopodal pałacu królewskiego. Wielki plac, 600 na 200 metrów ogrodzony iprzygotowany do codziennych uroczystości żałobnych. Jedna część przeznaczona na modły, jedna na jedzenie, jedna na odpoczynek. Naprawdę dobrzezorganizowane. Tam, gdzie dostaliśmy napoje i ciasteczka była własnie część wypoczynkowa. Obok część z sanitariatami – kilka stałych, ale też kilka przewoźnychtoalet – takich na 20 osób.
To jest dobre przygotowanie. Idąc w stronę hotelu usiłujemy złapać jakiegoś tuk tuka ale niestety wszyscy zatrzymani jadą w przeciwnąstronę a jeśli decydują się na zabranie nas to chcą 100thb podczas gdy do hotelu jest mniej niż 1km. Decydujemy, że najpierw dojdziemy do poprzecznej ulicy, która jużprowadzi do naszego hotelu. Po dotarciu do rogu siadamy sobie na krawężniku i podczas gdy ja z Krzysiem delektujemy się z lekka pogniecionymi m&m’sami Adamustailł, że po pierwsze to w stronę naszego hotelu jedzie autobus nr 51 i po drugie, że szybciej będzie na piechotę, bo to 700m niż czekać na ten autobus. Naszezapasy wzbogaciła kanapka z masłem, którą poczęstował Krzysia starszy pan. Nasz dziedzic powoli przyzwyczaja się, do tego, że ciągle ktoś mu coś daje i ma corazmniejsze opory w braniu. Jedyny plus tego to, że od razu wszystko oddaje rodzicom. Odpoczynek na krawężniku i m&m’sy zregenerowały Krzysztofa i drogę do hotelupokonał sam z niewielką pomocą tatowego barana.
Adam: Nina wymyśliła, żeby może jechać tramwajem albo autobusem. Ale kombinować dla jednego kilometra niebyło sensu. Dlatego też gnom na plecy i w drogę do hotelu!

Nareszcie wieczór

 

Tuż przed hotelem zatrzymaliśmy w knajpce, bo zachęcił nas widok smakowicie wyglądających zupek. Menu było częściowo po angielsku i trochę na migi zamówiliśmy jedną małą, wietnamską zupę i jedną dużą wietnamskązupę z jajkiem, a po chwili jeszcze grass jelly, co okazało się być czarną galaretką o dziwnym posmaku posypaną kruszonym lodem. Kolejne migi i otrzymaliśmy dodatkową miskę z łyżką dla Krzysia. Niestety zupa niewzbudziła u młodego entuzjazmu i zjadł jej tylko trochę. My za to wciągnęliśmy całość dopychając się galaretką.

Ostatni odcinek drogi sponsorowała myśl o prysznicu. Oczywiście dodawać nie trzeba, że pierwszym rozebranym był Krzyś.
Kolacja
Po kąpieli postanowiliśmy wyjść jeszcze na miasto i załatwić trzy rzeczy: kolację dla potomka, wymienić kasę oraz kupić wodę. Po wyjściu na dwór okazało się, żekropi.. Dobra z cukru nie jesteśmy, idziemy.

Pieniądze wymieniliśmy w upatrzonym wcześniej kantorze (35,38). Niestety w poprzednim był troszeczkę lepszy kurs, ale nie chciało nam się chodzić tam i z powrotem z głodnym dzieckiem. Krzysia postanowiliśmynakarmić tam, gdzie wczoraj i nie zniechęcił nas do tego słoik pełen ryżu i fruwających robaków. Tym bardziej, że Adam doszedł do wniosku, że wczoraj nie sfotografował tego należycie. Przy naszym straganie wszystkiemiejsca pod daszkiem były zajęte a deszcz mimo, że wcześniej przestał padać teraz jak na złość jest mocniejszy. Krzyś odmawia siedzenia przy stoliku z Tajką więc zostaje nam jedzenie przy mokrym stole na mokrychkrzesłach. Nie przeszkadza mu jednak w tym, żeby zjeść praktycznie całe danie i wypić rosołek z miseczki. W drodze powrotnej zatrzymujemy się i kupujemy banany, który wcześniej pływały w jakimś syropie. Całośćwyglądał bardziej interesująco niż smakuje a my mamy kolejne tajskie smaki na koncie. Kolejny przystanek to stragan z owocami – Krzyś wybiera mango. Gryzie tylko kawałek i reszta do podziału między rodziców – takiukład nam odpowiada. W tym miejscu należy dodać, że ulica, która chodziliśmy to nie słynna Khao San Road lecz Rambuttri Alley. Pełno wzdłuż niej między innymi knajpek z muzyką na żywo. Krzysiowi podoba się tam natyle, że praktycznie przy każdej spędzamy dłuższą chwilę. Wreszcie przy jednej z ostatnich, gdzie łomot był chyba najgłośniejszy Krzysztof zdecydowanym ruchem pokazuje stolik a po chwili sam przy nim siada. Z wielkąpowagą ogląda menu, która rozbawiona kelnerka kładzie przed nim a nam każe nam usiąść naprzeciwko siebie.

Na szczęście wiemy, kto w tej rodzinie rządzi i po 10min udajemy się w stronę hotelu. Przedostatni przystanek to nasza knajpka i thai tea, które zasmakowało Adamowi. Najbliższy 7/11 jest bardzo zatłoczony więc Adamzostaje na zewnątrz. Zakupy w postaci wody i banana nie budzą w nim radości ponieważ miał ochotę na kolejne eksperymentalne picie.
Adam: Jak żyć, jak żyć ja się pytam?

W hotelu ostatni tego dnia prysznic i decyzja, że wycieczka na pływający targ będzie za bardzo męcząca tym bardziej, że transport powinien zająć 2 godziny w jedną stronę a nie jak obiecywał kierowca jedną. Krzyś zasypia amy pakujemy jeden z plecaków i również kładziemy się spać.

2011, 2016

Tajlandia – Pociąg Bangkok – Chiang Mai

Śniadanie
Mimo kilkukrotnego przebudzenia docelowo otwieram oczy o 10. Nie oszukujmy się – dobrego humoru nie mam. Adam nie śpi od 6 i ani nas nie spakował, ani nieopisał wczorajszego dnia. Podobno nie chciał nas budzić, podobno nie chciał odbierać mi przyjemności pisania.
Adam: Hej. Ustaliliśmy, że pisze Nina, to co ja się mamwciskać? ja już swoje w życiu napisałem, teraz czas na młodszych. Człowiek sobie leżał, myślał o niebieskich migdałach i teraz afera, phi.
Pakowanie idzie w miarę sprawnie, choć do tej pory nie wiemy jak to jest możliwe, że nagle obydwa plecaki są praktycznie wypakowane po brzegi podczas, gdy lecącdo Tajlandii mieliśmy tyle miejsca, że na upartego mogliśmy zapakować do dużych plecaków bagaż podręczny.
Adam: Ja wiem. Bo zobaczyłaś, że jeszcze jedenplecak jest pusty, to wciskałaś przydasie. I tych przydasi wcisnęłaś 15kg.
Wymeldowujemy się a plecaki zostawiamy w przechowalni za 15thb/bagaż. Gdybyśmy zdecydowali się na prysznic to jednaprysznicoosoba kosztuje 50thb.

Na śniadanie udajemy się w stałe miejsce i zamawiamy spring rollsy dla mnie, pad thai z kurczakiem dla Adama i pancake’a z czekoladą dla dziecka, z którym niemożemy się dogadać. Do tego shake’i ananas i papaja. Na stół pierwszy ląduje pad thai. Krzyś jest chyba na tyle głodny, że głośno oznajmia, że „on to am am”. Adamnie protestuje w wyniku czego dziecko zjada mu 3/4 porcji.
Adam: Nie śmiałbym dziecku od ust odejmować. Jakbym coś takiego zrobił, na 100% przeczytałbym o tym tutaj i musiałbym kasować przed publikacja, żeby nieoczerniało mojej skromnej osoby.
Moje spring rollsy bez ostrego sosiku są nijakie. Z rozpędu zaczynam podjadać krzysiowego pancake’a na szczęście wygłodniały Adam zabiera mi połowę. W trakcieposiłku Krzyś wylewa na siebie papajowego shake’a w związku z czym musi zostać przebrany w zapasowe ubrania – oznacza powrót do hotelu w celu uzupełnieniagarderoby. Najedzeni i przebrani udajemy się w stronę tuk tuków i włączając wszystkie neko po drodze. Chyba się skuszę na zakup jednego dla Krzysia. Adam: Ta. Tojest Azja, więc koty z machająca łapą są wszędzie. No i oczywiście mój potomek musi, MUSI każdego dotknąć.
Bangkok kanałami
Praktycznie od razu spotkamy wczorajszego kierowcę. Mówimy mu, że chcemy dostać się do pływającego marketu Khlong Lat Mayom, jednak kierowca proponujewycieczkę łódką. Tą atrakcję chcielibyśmy również zaliczyć więc zgadzamy się. Proponowana cena to 2000thb za naszą trójkę. Protestuję – Lipki (nasi przyjaciele,którzy przylecieli kilka dni wcześniej) za podobną wycieczkę wytargowali 650thb za osobę. A dziecko? – pyta kierowca. Rozbestwiona mówię mu, że my nigdzie niepłacimy za dziecko, w hotelach, itp. Krzysio jest za darmo. Kierowca podejrzanie szybko zgadza się na nasze warunki czyli 20thb za podwózkę na pirs i 1300thb zagodzinną przejażdżkę łodzią bez dodatkowych osób. Na miejscu musimy poczekać ok. 20 min i zapłacić z góry. Ponieważ mają nas przywieźć w to samo miejsce zlekkimi oporami ale jednak płacimy. Wycieczka podoba nam się.

Adam: Co się dziecko ma męczyć. Pojechaliśmy tuk tukiem. To, że jechaliśmy taką droga, że pieszo byłoby szybciej nie jest argumentem, jeśli widzi się zadowolonątwarz dziecka. Co do rejsu – trochę się zdziwiliśmy, gdy zostaliśmy przekazani kolejnemu Tajowi, który zaprowadził nas na wielki statek wycieczkowy zacumowany przybrzegu. A w środku trwała jakaś impreza, obiad czy coś. Przeszliśmy przez cały statek i okazało się, że druga burta statku służy jako miejsce zatrzymywanialongboat’ów. Po pewnym czasie oczekiwania na naszą łódkę (w którym z Krzysiem zwiedziliśmy cały statek) – załadowano nas do łodzi.
Łódka nie płynie szybko więc spokojnie rozglądamy się wymieniając się aparatem i dzieckiem. Niestety nie opanowałam jeszcze aparatu w swoim telefonie więc#jednozdjęciedziennie wychodzi mi słabo. W trakcie wycieczki zaliczamy trzy atrakcje – najpierw podpływają do nas kobiety w małych łódeczkach, na których mająowoce i róże gadżety. Dzięki temu mamy namiastkę pływającego marketu.

Decyduję się na zakup kokosa za 100thb (na ulicy 50thb), aby Krzyś poznał nowy smak a my żebyśmy upewnili się, że dalej za nim nie przepadamy. Podpuszczonedziecko wypija sporo ale widać, że jemu ten smak również nie leży. Co się dziwić, nie wszyscy przepadają za smakiem starych skarpetek.
Adam: Tu rodzi się pytanie,skąd Nina zna smak starych skarpet…
Kolejną atrakcją jest możliwość kupna chleba i pokarmienia rybek. Chlebek kosztował 20thb a „rybki” maja nawet i po metr długości. Krzysia, który przyzwyczajony jestdo karmienia gołębi małymi kawałkami chleba trzeba przekonywać, żeby rwał większe kęsy. Ryby kotłują się a ja mocno trzymam dzieciaka, żeby ryby nie dostaływkładki mięsnej. Im dalej odpływamy tym ładniejsze widoki.
Adam:To akurat jest bardzo fajne a Krzyś, który kocha wszystkie zwierzęta może wykazać się rzucając jedzenie tym tucznikom.
W drodze powrotnej całkiem spory waran jest trzecią i ostatnią atrakcją. O ile my moglibyśmy jeszcze popływać i pooglądać sobie Bangkok od strony wody to godzinnaprzejażdżka dla naszego prawie 3latka jest jak w sam raz.

Obiad
Do hotelu wracamy piechotą. Następuje leniuchowanie na fotelach w restauracji naszego hotelu oraz konsumpcja napojów wyskokowych w postaci piwa Chang, napojuliptonopodobnego oraz mrożonej kawy. Na obiad udajemy się do knajpy obok naszej ulubionej ponieważ mają ładne, niebieskie krzesła. Zamówienie powtarzamy trzyrazy i do końca nie jesteśmy pewni, co dostaniemy.

Moje zielone curry, które miało być nie ostre po trzech kęsach wypaliło mi na tyle buzię, że smaku Adama zupy tom yum z owocami morza praktycznie nie czuję. Chybasmakowała pomidorami ale nie jestem pewna. Krzyś tradycyjnie zjada 3/4 pad thai. Uznanie też zdobywa shake arbuzowy bez lodu. Oczywiście część ląduje na bluzce,na szczęście nie wymaga to przebrania

Pociąg do Chiang Mai z Bangkoku – Dworzec Bangkok

Kolejna godzinka leniuchowania i Adam zamawia tajlandzkiego Ubera czyli Graba. Przyjeżdża różowa taxi, która zawozi nas pod dworzec kolejowy. Po drodzekierowca kupuje dwa woreczki ze smażonymi bananami i częstuje nas.
Adam: Bardzo mi się podobało, jak kierowca zatrzymał się obok jakiejś babinki, wymieniłbanknoty na woreczki i poczęstował nas. Znaczy jeden worek dla nas a drugi dla niego. Banany były tłustawe, ale bardzo smaczne. Licznik pokazuje 61thb lecz płacimy40thb. Wynik wklepania kodu do Grab’a – warto szukać czy to w mapach googla, czy czytać napisy pojawiające się po uruchomieniu aplikacji.
Do pociągu mamyjeszcze 1,5 godziny lecz wcześniej musimy odebrać wcześniej zamówione bilety. Krzyś wpada w amok i biega jakbyśmy pół dnia trzymali go w klatce. Na szczęścieudaje się go pokierować w kierunku wyjścia nr 1 a następnie do agencji
12GO Asia
, przez którą kupiliśmy bilety. Po drodze przechodzimy przez nieczynną bramkę.Obok duży rysunek przekreślonego duriana. Czyżby bramka wykrywała przemycane duriany?
Adam: Nina nie napisała, ale obok bramki była pani od kontroli, któraczęść osób sprawdzała – skanowanie bagaży albo obmacywani. Widać my nie wyglądaliśmy jak przemytnicy durianów.
Co 12GO Asia to możemy polecić ją z czystymsumieniem – prowizja za zakup jednego biletu to 200thb czyli nie najmniej ale wszystko sprawnie, przejrzysta polityka rezerwacji i anulowania, powiadomienia mailoweo terminie podróży, uprzejma i komunikatywna obsługa i bilety zgodne z zamówieniem. Z tego co zaobserwowaliśmy nie my jedni korzystaliśmy ponieważ cały czasktoś przychodził i odbierał bilety. Ponieważ nasze bilety kosztowały mniej niż pobrano nam z konta w związku z tym otrzymujemy zwrot 230thb.
Adam: Mając czas,można zamówić bilety bezpośrednio za pomocą maila – w kolejach tajskich – ale na pierwszy raz, mając w pamięci barierę komunikacyjną z jaką się spotkaliśmy nadworcu w Szanghaju jednak woleliśmy nie ryzykować.
Udajemy się do hali dworcowej – ja i Krzyś zostajemy z bagażami a Adam po obejrzeniu lokalnych sklepów udajesię w kierunku najbliższego 7/11.

Koczowanie na dworcu

Oczywiście koczujemy na podłodze, bo na miejscach siedzących jest taki tłum, że nawet nie podchodzimy. Zresztą podłoga to idealne miejsce do zabawysamochodzikami. Podczas nieobecności Adama ranga przenośnego nocnik Potette wzrasta przynajmniej pięciokrotnie – sprawa zostaje załatwiona w ciągu kilku minuti nikt z siedzących koło nas osób nie zauważył sytuacji.
Adam: Ok. Obszedłem cały dworzec. Kiedyś dla mnie szczytem brudu, syfu i
smrodu były dworce OlsztynGłówny oraz Warszawa Wschodnia – jednak okazało się, że ten przebił je o jeden poziom. Na dole była dość duża jadłodajnia. Jednak zapach, który z niej sięwydobywał spowodował, że nie byłem w stanie tam wejść. Zresztą nie tylko ja, bo kilku lokalesów cofało się po uderzeniu zapachem. Przeszedłem się górą dworca, nieznalazłem jednak nic sensownego do jedzenia. Sprawdziłem gdzie jest najbliższy 7/11 i okazało się, że jest po drugiej stronie ulicy od bocznego wyjścia. Kupiłem 2wielkie siaty picia i jedzenia i dostałem jakieś naklejkokupony!
Po 30min wraca dumny Adam dzierżąc dwie reklamówki z napojami, bananami i ciastkami francuskimi.Jednak to nie zakupy tak go napawają dumą lecz otrzymane trzy naklejki! Chyba zamierza zdobyć jakieś tajlandzkie świeżaki.

Adam: Z Krzysztofem chodzimy oglądać pociągi stojące na peronie, dworzec i okolice, robimy zdjęcia i powoli się niecierpliwimy.
Pociąg zostaje postawiony ok. 30minprzed odjazdem. Idziemy i idziemy, i idziemy wzdłuż pociągu szukając napisu „Chiang Mai” oraz wagonu nr 2 w 2 klasie. Mina mi rzednie ponieważ wagony zaczynająwyglądać coraz gorzej. Zamiast do wagonu z przedziałami, w których w każdym są po 4 łóżka trafiamy do otwartego „kurnika”, gdzie na pierwszy rzut oka może i nagórze są łóżka ale na dole są zwykłe siedzenia. Pani sprzedająca sok pomarańczowy potwierdza, że jesteśmy w dobrym wagonie i wskazuje nam miejsca, przy którychakurat stoimy. Wręcza nam również ulotkę z posiłkami i usiłuje namówić nas na obiad i śniadanie. Jestem tak otumaniona, że biorę ulotkę, sok dla Krzysia i dopiero podłuższej chwili dociera do mnie wyjaśnienia Adama, że po pierwsze dolne łóżka rozkładają się a po drugie prawdopodobnie zostały podstawione inne wagony.Chcieliśmy folklor to mamy folklor.
Adam: Tak kończy się, jak się męża nie słucha.

Dziecku bardzo podoba się, szczególnie wchodzenie po drabince na górne łóżko i po chwili schodzenie a raczej zdejmowanie przez rodziców. Zanim wreszcie zaśnie
zrobi tak chyba z 50 razy. Pociąg rusza z 15 minutowym opóźnieniem i po chwili nadchodzi konduktor z księgowym i zwracają nam 100thb, prawdopodobnie za
niedogodności związaną ze zmianą wagonu. Adam: Żeby tylko z księgowym… to była grupa 3 osób, w tym 2 w mundurach, w tym jednej z całą piersią orderów. To
własnie ten z orderami zabrał nasz bilet i z grubego pliku banknotów 100tbh wybrał nam 2 banknoty i oddał za pokwitowaniem. Ale bilety zabrał…. Czas do pójścia
spać upływa nam na opędzaniu się od nachalnej pani, która cały czas próbuje namówić nas na jakiś posiłek a pilnowaniem Krzysia, żeby nie spadł z górnego łóżka.
Wreszcie wszyscy powoli zbierają się do spania a najważniejszą osobą staje się Project Development Manager od Ścielenia Łóżek. Dolne siedzenia zamieniane są na
łóżka – rozkładane są materace, poduszki otrzymują poszewki a materace prześcieradła, zawieszane są też niebieskie zasłonki, które pozwalają na odgrodzenie się od
korytarza. Dostajemy też koce podobne do grubych ręczników. W trakcie ścielenia idziemy umyć zęby i o ile wagon, łóżka i korytarz są całkiem ok to część sanitarna
jest mocno syfiata. Na szczęście mycie zębów idzie szybko. Za to na swoje łóżko Krzyś wylewa wodę. Wyciągamy swoje prześcieradło, materac odwracamy na drugą
stronę i próbujemy położyć spać potomka. Zajmuje na to chyba ze 2 godziny i kończy się tym, że ładuje mi się do łóżka i po 14-krotnej zmianie pozycji zasypia. Nasze
profesjonalne doświadczenie podróżnicze podpowiedziało nam, żeby do spania ubrać go na długą nogawkę i porządnie przykryć niestety jakoś fakt, że my również
powinniśmy ubrać się cieplej nie dotarł do mnie.

Trochę jak w trumnie

W związku z tym jak udało mi się wreszcie zasnąć to obudziłam się tak zmarznięta, że wyciągnęłam skarpetki i polar zarówno dla siebie jak i Adama. Próbowałamdelikatnie przykryć Adama jednak jedyne co mi się udało to go obudzić. Górne łóżko było droższe czyli niby powinno być wygodniejsze ale ponieważ w korytarzu przezcałą noc pali się światło a między zasłonką z sufitem jest szpara na 3 palce to nie ma możliwości zaciemnienia swojej koi. Dodatkowo długość łóżka to jakieś max190cm co oznacza, że Adam czuje się jak w jasno oświetlonej trumnie. W efekcie noc w pociągu to w jego wypadku przespane jakieś 3 godziny, w moim chyba z 5.
Adam: Nie będę się skarżył. Nie było źle. Mam 182 cm wzrostu (rano) i opierając się stopami o ścianę, włosy smyrały mi drugą ścianę. Światło paliło się non stop.Dodatkowo co jakieś 15 minut słyszałem, że Krzyś płacze albo wychodzi ze swojego miejsca, więc szybko spadałem ze swojego miejsca, zaglądałem za kotarę i…widziałem słodko śpiącego gnoma… I tak wiele wiele razy. Masakra. Następnym razem wziąłbym dolne miejsce i poszedł spać z gnomem, pewnie byłoby mniejwygodnie, ale większa szansa, że bym się wyspał.
PORANEK

Rano budzi mnie nachalna pani od posiłków a Krzysia budzi Adam, któremu nerwica cały czas podpowiadała, że młody budzi się i go woła, więc co i rusz schodził i sprawdzał, co się dzieje u dziecka za zasłonką. ProjectDevelopment Manager od Ścielenia Łóżek awansował na Directora i po kolei wygania nas z łóżek, żeby doprowadzić wagon do porządku. Mokry materac budzi jego wielką dezaprobatę ale ponieważ to tylko woda udaje namsię uzyskać wybaczenie. Dostajemy kawę, na szczęście nie jest wyjątkowo lurowata, i bierzemy sok dla Krzysia. Za te luksusy przyjdzie nam zapłacić 260thb. Do Chiang Mai docieramy z 15min opóźnieniem.
Adam: ZKrzysiem zwiedzamy cały pociąg, przeskakując przestrzenie między wagonami i ogólnie budząc spore zainteresowanie współpasażerów.

2111, 2016

Tajlandia – Świątynie Chiang Mai

Do Chiang Mai docieramy z 15min opóźnieniem. Dworzec jest śliczny. Najbardziej podoba się Krzysiowi, który po wsadzeniu na drewnianego słonia zażądał, żeby zrobić mu zdjęcie. Podobają mu się również fontanny ikamyczki i jest obrażony na Adama, że ten tak szybko zamówił taksówkę. Decydujemy się ponownie na Graba i przejazd do Panda House Chiang Mai (https://goo.gl/Spzm09) kosztuje nas 100thb. Zameldowanie jest od 12więc postanawiamy zamówić kanapki, herbatę i kawę. Krzyś i jego auta realizują się na podłodze. Pokój jest gotowy ok. 10.30 i pierwsze od czego zaczynamy to prysznic. Oczywiście Krzyś jako pierwszy jest rozebrany. Pokójjest duży i wygodny, natomiast łazienka na pierwszy rzut oka wydaje się być w gorszym stanie. Po 2 „godzinkach dla słoninki” postanawiamy ruszyć się i coś zwiedzić.

Adam zaplanował ok. 5km trasę zahaczającą o największe atrakcje Chiang Mai. Intuicja ciuchutko mówi nam, że chyba to nie najlepszy pomysł, bo Krzyś wygląda na zmęczonego a le perspektywa siedzenia cały dzień wpokoju pcha nas do przodu. Zostawiamy ubrania do prania i udajemy się na spacer, który zaczyna się przyjemnie ponieważ wzdłuż naszej trasy są fontanny. W międzyczasie rozglądamy się za czymś do jedzenia.
Wat Chiang Man
Pierwszy punkt programu to świątynia
Wat Chiang Man
Adam: Jedna z najstarszych świątyń w okolicy. Wzniesiona około roku 1300. W środku są 2 niezwykle stare figurki Buddy – być może nawet sprzed 2000 lat.

Wejście bezpłatne. Całość zwiedzało się przyjemnie a największe wrażenie zrobiły na mnie żywopłotowe słoniki. W celu skrócenia sobie trasy wychodzimy bocznym wyjściem.
Adam: A to się Nina popisała z opisem.Ewidentnie zła była na potomka… lub na mnie. Tak więc, postaram się nadrobić trochę z tej opowieści. Szliśmy i zaczynaliśmy być głodni. Znaczy Nina i Krzysztof. Ewidentnie podpadałem żonie. Po drodze jak na złość nie byłonic do jedzenia. Ani sklepiku, ani straganów, nic. Kompletnie. No może ze 2 jadłodajnie były, ale takie dla Amerykanów więc nawet nie zaglądaliśmy. Doszliśmy do Wat Chiang Man i Krzysztof się ożywił. Sam wiedział, żetrzeba zdjąć buty, oglądał w środku wszystko, bardzo podobały mu się kolorowe kamienie jakimi budynki były udekorowane. Bardzo zadowolony rozglądał się wszędzie. Na zewnątrz, z tyłu znajduje się chedi – stupaumieszczona na grzbietach słoni. Wokoło żywopłoty miały kształt słoni – bardzo ładnie to wyglądało.

Po drodze kupujemy tackę z papają, której połowę zawartości pochłania Krzyś. Przemieszczanie się idzie nam coraz gorzej – jako motywator występują lody. Ponieważ lody w blue opakowaniu są miętowe udaje mi sięnamówić Krzysia na inny wybór, niestety kolejny również jest nie najszczęśliwszy. Podczas gdy chłopaki jedzą loda w opuszczonym sklepie ja cierpliwie czekam przy ulicznym straganie na swoja kolejkę, aby zamówićnaleśnika. Nie wysilając się na komunikację po angielsku wskazuję palcem ser i tuńczyka. Na migi ustalam też, że ma być nieostry. Naleśnik składany jest w wachlarz i pakowany do foliowej a następnie papierowej torebki.Pierwszy gryz i okazuje się, że sam naleśnik jest.. słodki. Kombinacja smakuje nieźle i kosztuje mnie 40thb.
Z Krzysiem w kryzysowym stanie docieramy do jakiejś restauracji. Pad thai, smażony ryż z kurczakiem i jajkiem oraz dla poprawienia humoru sok jabłkowy. Pierwszy łyk i Krzyś wypluwa wszystko – jabłko zostałozmiksowane ze skórką więc ma nieprawidłową konsystencję. Za to ryż zyskuje aprobatę ponieważ ma kukurydzę oraz groszek. Posiłek poprawia nam wszystkim humor. W drodze do kolejnych atrakcji zachodzimy do małegosklepiku, przed którego wejściem jest drewniany konik na biegunach. Krzyś oddaje się przejażdżce, Adam w międzyczasie wymienia pieniądze w najbliższym kantorze (kurs 35,00) a ja wizytuję sklepik. W środku jestmnóstwo kolorowych drobiazgów więc wiele nie trzeba, żeby Krzyś wyprosił sznurek z nanizanymi kolorowymi koralikami i pomponikami zakończone słonikiem w jedynym słuszny kolorze blue.
Adam: Taaak – jak już sięnajadła, połaziła po sklepach to od razu zaczęła sie rozpisywać.

Wat Phan Tao
Kolejny punkt programu to Wat Phan Tao, która podoba nam się wszystkim. Mi i Adamowi ze względu na swój urok, Krzysiowi ponieważ może podyńdać dzwonami oraz pobiegać po bambusowej kładce.

Wat Chedi Luang
Decydujemy się jeszcze na odwiedzenie
Wat Chedi Luang
, która jest tuż obok. Wejście płatne 40thb/osobę. Zostaję też poproszona o założenie długiej, wiązanej w pasie spódnicy ponieważ ta, którą mam jest za krótka.Wolnym krokiem zwiedzamy kompleks odwiedzając każdego Buddę i zdejmując buty przed każdą świątynią.

Niestety na sam koniec Krzyś nie chce założyć butów a potem wykopuje je przez wyjście. Chowam je do plecaka i z rozhisteryzowanym dzieckiem łapiemy tuk tuka. Jesteśmy na straconej pozycji, aby negocjować cenę więczgadzamy się na 100thb za 2-2,5km przejażdżkę.
Adam: Oczywiście Krzyś miał prawo mieć dość. Nie dość, że nie wyspał się, to jeszcze 5km w słońcu zrobiło swoje. No i pół dnia na nogach. Biedny grzybek. Wyrodni rodzice.Poprawimy sie przy kolejnym dziecku. Może.
Hotel
W hotelu czekają już na nas Lipki, którzy wrócili ze słoniowej wycieczki. Szybko ustalamy, że oni idą jeść a my pozbyć się dziecka. Jednak dochodzimy do wniosku, że nasz Tuptaczek aż taki zły nie jest, żeby się gopozbywać i fundujemy mu tylko prysznic i piżamka. Po 30 sekundach od przyłożenia głowy do poduszki Krzyś zasypia. Gdy Iwona i Grześ a wraz z nimi Monika i Bartek wracają z kolacji schodzimy na dół w dużo lepszychhumorach. Odpalamy połączenie video hang outa jako niańkę i siadamy na zewnątrz. Świętujemy Adama 40-te urodziny tajskim whisky o smaku perfumowanego rumu ze spritem lub colą. Ok. 22 Krzyś przebudza się więcAdam idzie go utulić a docelowo zostaje w pokoju. Później odpadają Monika i Bartek, ja siedzę z Iwoną i Grześkiem do 24.
Adam: W tym miejsci chciałbym serdecznie podziękować Lipkom za prezent i spędzony czas, a takżeza pokazanie, że prezent zmieszany ze spritem jest lepszy niż z colą :)

Przejdź do góry