Indonezja2023-02-26T11:22:29+01:00

Indonezja dzień I Jakarta – Yogyakarta

Kogo interesuje lot? Lot jak lot – aczkolwiek bilety zakupione w promocji Emirates to był bardzo dobry pomysł. 6h z Warszawy do Dubaju, potem 6 godzin oczekiwania i 8h lotu do Jakarty. Dało się przeżyć.

Lipek: lot jak lot… Zasadniczo tak, tyle tylko, że nie w każdym samolocie zdarzają się ekrany 11-12 cali dla każdego pasażera i pełna biblioteka filmów w jakości HD. Zobaczyłem sobie „Life of Pi”, a potem zasnąłem 🙁 Przed lądowaniem było już za mało czasu, więc tylko niepublikowany odcinek Mythbusters zaliczyłem. Za to Iwona dzielnie oglądała „Nędzników” po angielsku (dla niewtajemniczonych to musical). Potem dla dodania sobie otuchy oglądała „Impossible” – film o tsunami w Tajlandii 😉 . Pierwsza klasa miała ekrany chyba 20 cali, a do business klasy nas nawet nie wpuścili (mieli osobne wejście).

 

21.04.2013 Jackarta – Yogyakarta

Lądując, wiedzieliśmy, że coś jest nie tak. Gdzie te słońce, gdzie te tancerki Hula z girlandami kwiatów? Zamiast słońca – burza, zamiast tancerek – smutni celnicy. Organizacja w pełni azjatycka. Wychodzimy z samolotu, stajemy w kolejkę, kupujemy wizę (25$) następnie do kolejnej kolejeczki, do biura imigracyjnego. I w kolejce smutny angolorosjanin odsyła nas na koniec, bo „pan tu nie stał!” – nie ważne, że Lipki nam zajmowały miejsce. Jesteśmy na wakacjach, więc kolejne 20 minut nas nie zabiło… Zrobił to dopiero urzędas, który uparcie domagał się wpisania w dokumentach miejsca, gdzie będziemy przebywać. I na nic tłumaczenia, że będziemy zwiedzać dużo miejsc , że dojedziemy na miejsce i dopiero wtedy szukać sobie hotelu będziemy – nazwa hotelu i już. Potem przyszło nam do głowy, że trzeba było jakiś mu podać, Hilton, Sobieski czy inny taki. On musi mieć i koniec. Aczkolwiek w przerwach między nazwą, domagał się rezerwacji tego hotelu. Trafiła kosa na kamień – my mamy 3 tygodnie, możemy stać przy tym biurku – więc zrezygnował, sam wpisał jakąś nazwę i kazał spadać. Odebraliśmy bagaże, udaliśmy się w stronę autobusów, mających nas zawieźć na dworzec Gambir, z którego jest już tylko kawałek do tańszego dworca z którego mamy pociąg – Pasar Senen. Po wyjściu z lotniska dostaliśmy mokrą szmatą przez pysk. 33 stopnie i ogromna wilgotność.

Lipek: to niewiarygodne, jak bardzo ciepło może być. Zasadniczo efekt przypominał ten z Delhi, jak wychodziło się z lotniska. Gorąco, wilgotno i charakterystyczny zapach.
Przed wyjściem z lotniska Nina zdołała jeszcze zepsuć bankomat, bo chciała wypłacić wszystkie pieniądze. Na szczęście bankomat się opamiętał i wypłacił skromne 1 000 000 rupieci. Ja dodałem drugi milion i w ten sposób zostaliśmy milionerami.

Następnie poprzez informację udaliśmy się na autobus. W informacji pan nam napisał, że bilety są po 25000 rs – a w rzeczywistości są po 20000 – nawet na bilbordzie koło niego. Po zwróceniu uwagi tylko się uśmiechnął. Super – lubimy takie akcje. Po drodze dopadł nas naganiacz i przekonał miększą, kobiecą część wycieczki, że nas zabierze. Oczywiście przepłaciliśmy, bo wytargowaliśmy na 200000 rs kurs na docelowy dworzec, a autobusami z przesiadką 170k – ale wygodę mieliśmy przynajmniej. Względną… W każdym razie jeszcze kilka razy potwierdziliśmy cenę, bo usiłował ją renegocjować, ale w obliczu tego, że zaczęliśmy wypakowywać się z auta, zrezygnował. Jeszcze marudził, żeby zapłacić za parking i autostradę, ale został zignorowany. Droga na dworzec była długa. Jakarta zrobiła na mnie wrażenie średnie do słabego. Trochę jak New Delhi, bez atrakcji tego miasta.

Lipek: porównanie do Indii wypada na korzyść Indonezji – niby to samo, ale jednak tutaj wszystko wygląda trochę lepiej. Widać, ze kraj jest na wyższej stopie życiowej 😉

Ewidentnie – trafiliśmy do Azji. Przewróciło się – niech leży – oto dewiza mieszkańców. Wszystko w stanie obdrapanym rozpadającym się. Nie – nie zachwyciło mnie to miasto. Na dworcu, starym indiańskim sposobem założyliśmy bazę i wysłaliśmy zwiad. Zwiad doniósł, że w okolicach jadłodajnie można porównać do Hiltona. Jeśli ktoś wie, jak wygląda restauracja w Hiltonie – to te restauracyjki dokładnie tak nie wyglądały. Budka z 14 desek, kawałka brezentu i stołu – to w większości przypadków było to, czym mogła się knajpa poszczycić.

Wybraliśmy sobie jedną, metodą – ktoś jest w środku poza właścicielem i je – jest szansa, że nie zejdziemy w ciągu najbliższych 30 minut. Na wystawie leżały smażone ryby i inne dziwactwa. W szczególności głowy ryb. Mniam. Z Michałem wybraliśmy sobie coś, co pani określiła Nok – kawałek omleta ze szczypiorem, papryką i wolę nie wiedzieć czym jeszcze. Do tego miseczka ryżu i gotowana trawa. Lipki wzięły ryż z trawą a do tego płaskie coś, na którym w panierce było widać prawdopodobnie krewetki. Nina na standardową znaną nam już bazę, dostała kurczaka. Michał dostał na ryż sosik, który okazał się równie ostry, jak wyglądał (Lipek: Michał wygląda ostry? 😉 ) (czerwone kawałki papryki, nasionka i coś do namoczenia tego). Smaczne to było. I dopiero po jedzeniu nastąpiła refleksja – ciekawe ile za to zapłacimy. No więc zapłaciliśmy 36000 – czyli jaki eś niecałe 13pln na 5 osób. Interesujące.

Natomiast piwo kosztuje 26000 – i chłopaki sobie odpuścili.

Wróciliśmy na dworzec i oczekiwaliśmy na peronie na przybycie naszego pociągu.

Informacje praktyczne – kible są na Małysza. Ciepło. Wilgotno. Głośno. Lipek: ale za to każdy kibel ma wodę w kraniku, co ogólnie jest nieocenione 🙂 .

Woda 3.500Rp

By |2013-04-21|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments

Indonezja – noc I Jakarta – Yogyakarta

Pociąg wjeżdża na stację. Zamyka się brama. Zapewne w 2 celach – jeden taki, że za bramą nagle robi się przejazd dla samochodów, a drugi, to chyba po to, żeby pociąg nie uciekł. Albo pasażerowie. Lipek, jakby nie był tak zmęczony, zapewne uciekłby nawet przez ten płot. Bidula. Iwona obiecywała mu raj, a przyjechał do piekła na ziemi. Ale dam mu już spokój, bo zły będzie i nie będzie chciał robić za korektora. Lipek: Adam też obiecywał raj. Natomiast nikt nie wspominał, że będzie tak gorąco 😉 . Adam: Ogólnie jest tak, jak się spodziewałem :p . W każdym razie – pociąg przyjechał bez problemów, uwaliliśmy się bez problemów – i wbrew Lipka obawom nie jest tak źle, jak myślał (bo postanowiliśmy zaoszczędzić połowę ceny biletu i nie jechać pociągiem superekstra, tylko zwykłym, aczkolwiek klasą „bisnis” (która wygląda na skrzyżowanie naszej 2 z czymś co mogłoby być u nas klasą 3 – i tak wiem, nie mamy tego – ale moglibyśmy mieć). W pociągu okna otwierają się za pomocą pięści, są wentylatory na suficie, które można sobie rozbujać, żeby dyndając chłodziły – ale jednak otwarte okna są lepsze w tym. 8h w tym pociągu – to wyzwanie. Gorąco, parno, wygodnie średnio. Tuchtoni z racji mniejszych rozmiarów, potrafią zmieścić się pod siedzenie i tam kimać… my jesteśmy za dobrze odżywieni. Można sobie wynająć poduszkę, za 5000 (jakieś 1,6pln) i chodzi pan z WARS’u z panią która za niego nosi pieniądze. Jest głośno. I nie wiem, czy wspominałem, ale gorąco i parno. Jest dobrze, jest dobrze! Czasem warto się tak przejechać. Człowiek poznaje, jak bardzo jest kreatywny. Niewygodnie strasznie, więc kolejna pozycja i kolejna, a teraz nogi na oknie, a teraz jedna noga z oknem, a to nogi za oparciem… Czy wspominałem, że głośno? Dostałem takiej migreny, że myślałem, że jajko zniosę. Na szczęście żona dała mi batonika. Może gwiazdorzyłem? Dojechaliśmy do Dzogdzy i następne wieści będą w kolejnych newsach. Lipek: Zasadniczo Adam ujął wszystko, zapomniał tylko dodać, że było głośno, parno i gorąco. I nie do końca schludnie :]
By |2013-04-22|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments

Indonezja Dzień I – Yogyakarta

Zostało mi zarzucone, zupełnie niesłusznie, że Lipek jest bardziej radosny niż ja. Nic bardziej mylnego. To ponuractwo Grzesia tak działa na moją grafomanię. Ponadto on sprawdza po mnie i zapewne dodaje smutne akcenty, żeby wyszło, że on jest zabawny, a ja nie. Na takiego mi wygląda. L: poprawiłem On na on – nie urosłem (jeszcze) do roli bóstwa, nawet lokalnego 😉 . Zresztą jak chcesz, mogę nie sprawdzać, będzie zabawnie. Ludziom dupy poodpadają ze śmiechu, jak się dowiedzą, jakie błędy robisz 😛 .

Wracając do Yogyakarty, na dworcu byliśmy o rześkiej godzinie 5. Godzina 5 jest świetną godziną do wszystkiego, na przykład do kupowania biletów i szukania hotelu. No dobra, to była ironia, Grześ poprawiając mnie zapewne zechce mnie czymś oczernić. L: proszę bardzo – nie dość, ze Adam obudził nas w pociągu, to jeszcze wysiadł z niego z bezczelnym uśmiechem przyklejonym do twarzoszczęki. Jakby tego było mało, podczas gdy my zastanawialiśmy się co robić oraz próbowaliśmy lokalnych ciasteczek, on wyłożył się jak gdyby nigdy nic na ławce i udawał, że śpi. Podobno nie spał w ogóle w pociągu, ale przecież nikt go nie widział jak nie spał! Poczekaliśmy do 6 aż otworzą kasę i… okazało się, że biletów do Surabaya na za trzy dni nie ma. Pani nam powiedziała, że na drugim dworcu, na pociąg z kurami i inwentarzem, czyli pewnie biznis+, można jeszcze kupić. Podziękowaliśmy i poszliśmy szukać noclegu. Patrząc na mapę poszliśmy… i 200 metrów do pierwszego hotelu zmieniło się w kilometr. I nic. Postanowiliśmy zapytać o drogę, co było genialnym pomysłem. Poszliśmy w zupełnie inną stronę. Oczywiście okazuje się, że główne wyjście jest w inną stronę na mapie – po co sobie takimi pierdołami zawracać głowę. Trafiliśmy na dzielnicę z wąskimi uliczkami, bez skuterów i szumu ulicy – po lekkim zamieszaniu z naganiaczem, udało nam się zdecydować o miejscu zamieszkania. Koszt to 100000 za pokój. Czyli jakieś 30PLN. Rewelacji nie ma, ale jest internet. Co prawda z restauracji obok, ale oni tu wszyscy żyją jak jedna rodzina. Wzięliśmy prysznic w rewelacyjnie zimnej wodzie i postanowiliśmy odwiedzić restaurację (i dostać hasło do wifi). Z Michałem zamówiliśmy sobie po śniadaniu indonezyjskim za 30000 rupieci (10pln), na które składała się kopa świetnie smakującego, smażonego ryżu, na to omlecik, do tego herbata jaśminowa i duży sok z owoców albo sałatka owocowa. Super! Nina zamówiła sobie bodaj potrójny omlet z pieczarkami i smaczne też było. Co jadły Lipki niech ten promienny i radosny Lipek napisze. A co, niech ma coś z życia.

L: Iwona wzięła omlet z salami, pieczarkami i czymś czerwonym, ja zaś, jako iż nie byłem specjalnie głodny zamówiłem naleśnik z owocami (smaczny) oraz za radą koleżanki z pracy milk shake bananowy. Wszyscy popatrzyli na mnie z politowaniem – takie rzeczy to nie dla nas, Europejczyków… Brzuch Cię będzie bolał i nie wiadomo co potem… Miny im zrzedły, jak sami dostali soki ze świeżych owoców o podobnej konsystencji, natomiast bananowy milk shake był rewelacyjny. Podjąłem decyzje, że od dziś dzień bez shake’a dniem straconym!

Adam: To była zemsta za Indie, kiedy Grześ krzywo patrzył jak ja brałem sobie szejka i pytał, czy miewam problemy żołądkowe

Następnie udaliśmy się do pokoi na pół godzinki dla słoninki. Pół godzinki skończyło się po jakichś 4 czy 5 godzinkach, ale słoninka poczuła się dopieszczona. Dlatego też z Niną i Michałem udaliśmy się dopieścić ją znów, ale nie będę tego opisywał, bo wyjdzie, ze to blog kulinarny…

Gdy wstaliśmy, zalogowaliśmy się na znany już nam portal z biletami kolejowymi i okazało się, że biletów jest full. Uznałem, że może nasi poligloci nie dogadali się z panią i pani mówiąc, że jest full, miała na myśli, że full miejsc. Dobra, żartowałem, głupie to było. Nie zmienia to jednak faktu, że na dworcu twierdzili, że biletów nie ma, a my mieliśmy do wyboru 70% miejsc. Poszliśmy na dworzec odebrać bilety i udało się to bez problemu. O co chodziło – zielonego pojęcia nie mamy. Następnie pojechaliśmy zawieźć Piotrowi, którego poznałem przez goldenline, czekolady i wafelki – to Polak mieszkający na stałe w Yogyakarcie. Zapakowaliśmy się w jedną taksówkę, zostaliśmy zawiezieni pod sam dom. Piotr załatwił nam na kolejny dzień kierowcę z autem – będziemy zwiedzać miliony świątyń. Wracając, zaproponował, żeby zajechać jeszcze na główny plac, którego nazwę zapewne napisze Lipek, który do tego może się przydać L: plac alun-alun. (przynajmniej do tego. Choć nie, w sumie jeszcze wieczorem przyniósł kieliszek na odrobaczanie, więc do 2 rzeczy się nadaje). Pojechaliśmy rikszami – Piotr powiedział ile mają kosztować – panowie szczęśliwi nie byli, ale targowanie się jak się zna cenę jest o wiele łatwiejsze. Nie żeby ogólnie było jakieś trudne. Nawet Nina i Iwona zaczęły przejawiać skłonności do targowania się – moje uznanie. Już nie ma śmiania się ze mnie tylko ktoś sam się za to zabiera.

Na około placu jeżdżą riksze z kolorowymi diodami, przyczepionymi na wszystkim co się da. Imitować ma to ryby, łabędzie i inne sprzęty domowe. Takie strasznie odpustowe dla mnie. Ale posmęciliśmy się po placyku i jakiś diabeł (diabeł, bo rudy i kobieta – Iwona) podkusił nas, aby iść piechotą. Jakoś nikt nie oprotestował, Iwona uparła się, że zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać! Teraz natychmiast, trzeba nazwiedzać się za ten czas, kiedy zawiązywaliśmy sadełka.

Poszliśmy skazańcy. Znaczy skazańcy i PANtofel Lipek, który zaprotestować się bał. Burza na horyzoncie, ale idziemy twardo. I jak tu na nas nie chluśnie wanna wody. Lunęło jak głupie. Schowaliśmy się pod daszek. Potem skokami pod drzewo, jak przestało odrobinę. Potem pod kolejny daszek. Ściana deszczu. I jeszcze złośliwy komentarz Lipka, wygłoszony tak, by jego żona nie usłyszała – a wiecie, że tu może bez przerwy 3 miesiące padać?

Przestało padać i udaliśmy się w drogę. Kluczyliśmy wężykiem naprowadzani przez tuchtonów. Jeśli ktoś by się zapytał o mapę – to odpowiadam, że wedle mapy droga jest prosta i nie ma ani jednego zakrętu. Nie wiem kto takie mapy im rysuje.

Następnie kolacyjka, płyn na robaki, paciorek lulu i spać.

Znaczy spać cfaniaczki, a biedny ja klikać muszę.

Spać. Jutro oglądamy świątynie.

Wpis był pozytywny! Zapamiętać sobie!

 

pancake 8-15.000Rp

śniadanie indonezyjskie 30.000Rp

omlety 10-20.000Rp

herbata 5.000Rp

zupy 12-17.000Rp

dania indonezyjskie ok.25-30.000Rp

soki 8,5-12.000Rp

By |2013-04-22|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments

Indonezja -Dzień II Okolice Yogyakarty

Auto umówione mieliśmy na godzinę 8. Naszą ulubioną knajpę otwierają 7:45 – więc ze śniadankiem byśmy mieli kłopot (L: Zasadniczo o 7:30, ale dreptaliśmy tam koło 7:25 i nie wyglądało, że zaraz otworzą). Wstaliśmy 6:30 (Lipki to pewnie 7:29) i po zimnym prysznicu skoczyliśmy na śniadanko do innego lokalu. Okazało się, że kolejna knajpa otwarta jest od 6:00. L: To potwarz. Wstaliśmy wcześniej, ale prysznicujemy się wieczorem, więc nie musimy wstawać godzinę wcześniej!Jedzenie było gorsze niż w naszej (UK) Ulubionej Knajpie, ale bez przesady. Nasz kierowca ma na imię Kiero. To bardzo upraszcza zapamiętywanie… Jechaliśmy w stronę Pramabanan, jednak po drodze zahaczyliśmy najpierw o świątynię z hinduistyczną z IX wieku – Sambisari. Została wykopana przypadkiem i 21 lat składali kawałki kamieni jak puzzle 3D. Świątynia nie jest wielka, ale całkiem ładna. Następnie pojechaliśmy do świątyni Candi Sari, rzut sombrerem od Prambanan. Ta była inna, mniej strzelista, a bardziej kwadraciasta. W sumie to 3D, więc sześcienna. Wstępy do tych świątyń nie są biletowane ale płaci się „datek” w wysokości 2000rs za osobowejściówkę. Świątynie są fajne z dwóch względów. Po pierwsze są małe, a po drugie – praktycznie nie ma tam turystów. Ta pierwsza świątynia jest polecana dla kobiet, aby nabierały sił. Ne wiedzieć czemu wszystkim utkwiła w głowie wizja, że silniejsza kobieta będzie się bardziej spełniała w kuchni… L: Na miejscu były poprzebierane dzieci z rodzicami, co chwilę któryś rodzic pytał, czy może zrobić zdjęcie swej pociechy z nami. W sumie później w innych świątyniach też nas zaczepiali, ale na taki dość miły „chiński” sposób – przepraszam, czy mogę sobie zrobić zdjęcie z Panem? Ewentualnie robią zdjęcia z ukrycia, natomiast nie takiej chamówy i fotek na bezczela jak w Indiach.Następnie podjechaliśmy do Prambanan. Wejście kosztuje niemało – 171 000 za osobę (jakieś 60PLN) i cały czas zastanawiam się, czy było warto. Z jednej strony to nie majątek, a z innej – porównując do 2000 za wcześniejsze świątynie… to trochę za dużo. Ale jest pod opieką UNESCO, więc za to się płaci. No i w sumie za obsługę – powitalna darmowa kawa/herbata/zimna woda, kolejka/pociąg w środku parku… Co nie zmienia faktu, że mam mieszane uczucia. W sumie mógłbym zobaczyć to zza płotu i też byłoby ok.

 

By |2013-04-23|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments

Indonezja – Dzień IV Yogyakarta i Borobudur

Skoro wczoraj ustaliliśmy, że oglądać będziemy wschód słońca, to trzeba było wstać o pogańskiej godzinie. Nie dość, że pisałem relacje i segregowałem zdjęcia do 1, to do 2:30 nie mogłem zasnąć. A pobudka o 3:10, prysznic i w drogę. Nie to, że jakiś czyścioch jestem, ale w takim klimacie pod prysznic chodziłbym co godzinę. Oczywiście zimny. Człowiek wtedy na 5 minut przestaje się lepić sam do siebie oraz do okolicznych przedmiotów, ludzi i powietrza. Wracając jednak do świtu. Na równiku jest to proste – słońce pojawia się koło 5, zachodzi koło 5…. Więc aby zobaczyć wschód słońca wyłaniający się zza wulkanu (zapewne Merapi, ale głowy nie dam) ruszyliśmy przed 4 rano. Droga jak na indonezyjskie warunki była pusta – znaczy się tylko 1,5 na 2 pasy były zajęte. Normalnie zajętych jest 9 pasów i wszystko miesza się, wyprzedza, zmienia pas mijając się o centymetry. (L: ale zgodnie stwierdziliśmy, że w Indiach jeżdżą jeszcze „lepiej”). Tu było nieźle, bo podpięliśmy się pod konwój eskortowany przez policję, który jechał do hotelu Mano Hara przy Borobudur, też na wschód słońca. Wejściówka na wschód słońca tam podobno kosztuje drugie tyle co wejście do świątyni, o ile nie więcej. Wybraliśmy więc widok alternatywny z okolicznego wzgórza. Po opłaceniu donacji „na potrzeby wioski” w wysokości 15000irs/osobę w ciemnościach powędrowaliśmy dżunglowatą ścieżką w górę. W sumie tylko Nina zabrała latarkę, więc można było straszyć Grzesia, że jakiś wąż go śledzi. (L: ja miałem latarkę w telefonie, ale wizja węża pod nogami obutymi w cieniutkie sandałki naprawdę nie jest miła ;] ). Po szybkim marszu, ale nie jakoś strasznie długim (na ich szczęście) doszliśmy na górę. Było tam już kilka osób. Zza wulkanu delikatnie pojawiała się łuna świtu. Przybyliśmy w idealnym momencie. Spędziliśmy z godzinę patrząc, jak wstaje świt. Nie było nam dane zobaczyć słońca, gdyż pojawiło się trochę chmur. Nie zmieniło to jednak faktu, że spektakl był wart zobaczenia. L: przez kilka minut mogliśmy nawet nacieszyć się ciszą i odgłosami dżungli o poranku! Ale potem przyszły kolejne wycieczki i cisza się skończyła. Ku mojemu zaskoczeniu najbardziej hałasowali znudzeni lokalni przewodnicy, rozmawiając miedzy sobą (pewnie o bogatych turystach).

By |2013-04-24|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments

Indonezja – Dzień V Yogyakarta – Bromo

Lipek postanowił zaprezentować swój talent pisarski, więc wklejam w całości, z moimi komentarzami.

By |2013-04-25|Categories: Azja, Indonezja, WYJAZDY|0 Comments
Przejdź do góry