Meksyk2023-01-28T10:31:34+01:00
2303, 2012

Meksyk – Wstęp i Przelot

By |2012-03-23|

Nie ma z nami Lipka, więc nie ma kto mi sprawdzać błędów. I poprawiać. (Nina. Na pewno tak dobrym poprawiaczem jak Lipek nie będę ale przynajmniej mogę się postarać. Zresztą należy czasem skorygować piszącego więc będę pełnić funkcję „redaktora”) (Adam: Bo z naczelnych to masz tylko przodków) Tak więc liczyć muszę na Wasze dobre serce, wyrozumiałość i to, że głupi Word nie będzie zmieniał tego co piszę na to, co jemu się wydaje, ze ja chcę napisać.

Wstęp.

W tym roku miał być Wietnam. Wietnam, może Kambodża, Laos. Któregoś jednak wieczora, weekend Nina na stronie fly4free.pl napotkała informację obłędzie taryfowym do Meksyku. Meksyk z Amsterdamu za około 1200PLN. Przy normalnych cenach Lot z Polski to koszt ponad 3000. Lecimy? Napadła mnie z tym tematem w wannie. Nie wiem… możemy… w końcu zawsze chciałaś odwiedzić swą przyjaciółkę z liceum Martę. Niny brat, Michał stwierdził, że nie leci, bo nie ma kasy – kupuje w tym roku mieszkanie, ma je wykończyć, więc odpada. Ale dzwoń do Lipkow, nie wybaczyliby nam jakbyśmy do Meksyku polecieli sami. Szczególnie, że tym razem Lipek byłby bardziej przydatni niż zwykle – oboje uczą się hiszpańskiego. Niestety. Lipki lecieć nie mogą. I tu nastąpiła konsternacja. Czy poradzimy sobie sami na takim wyjeździe. Do odważnych jednak świat należy – spróbujmy (Nina: do odważnych świat należy taa…. chyba ze 45min przekonywałam Go, że grunt to przygoda, że dzięki temu wyjazdowi usamodzielnimy się, no i będziemy kwita z Lipkami za to, że polecieli bez nas do Peru i Chile) (Adam: ok., niech tak sobie wmawia. Właśnie kazała mi napisać, że to Ona zadecydowała, że lecimy. Tak, kochanie, oczywiście kochanie, tak kochanie, śmieci też wyniosę). Nina zadzwoniła do szefa i uzyskała zgodę na wyjazd, u mnie zarząd nie sprawiał nigdy problemów w związku z wyjazdami (za co zarządowi serdecznie dziękuję) – więc lecimy! Błąd taryfowy polegał na tym, że trzeba było wejść na stronę aireurpa.com, wybrać język hiszpański, wyszukać przelot, zmienić język na francuski i po francusku przeprowadzić całą rezerwację. Jako że francuski jak i hiszpański znamy dokładnie na takim samym poziomie, znaczy wcale, za pomocą translatora, analogii i losowania co tu wpisać (no może lekko ubarwiłem, ale tylko lekko) udało nam się zarezerwować przelot. Całość, od znalezienia informacji o wylocie, do zabookowania biletów zajęła nam niecałą godzinę. Martwić się, jak sobie poradzimy, będziemy mieli czas później. Tu nastąpiła mała refleksja. Lecimy sami… a może jednak… TYYY!!! MIIICHAAAAAAŁ!!! Może jednak lecisz z nami? Znów marudził o kasie. (Nina: „ale nie chcesz spróbować jedzenia meksykańskiego”, mam wrażenie że ten argument przeważył) Ale jako, że kasa to rzecz nabyta, Nina zadzwoniła do szefa Michała (tak, niedziela wieczór) przedstawiła się jako siostra i zapytała, czy puściłby Michała do Meksyku. Chyba go trochę zagadała i zagłuszyła, bo wyraził zgodę… I zarezerwowaliśmy trzeci bilet. Trzeba jednak jeszcze dostać się do Amsterdamu. I tu pojawiają się schody. Nie ma normalnych połączeń z Warszawy by mieć rezerwę czasową na odbiór bagażu i nadanie go dalej. Znaczy może i był, ale w jakiejś pogańskiej cenie. W sumie jedyna rozsądna opcja, to przelot do Amsterdamu dzień wcześniej, wieczorem, nocleg i rano lot do Madrytu i Meksyku. Minus był taki, że zarówno przelot był dość drogi (jakieś 700PLN, jak i hotel w Amsterdamie 400pln za noc… stawiał całą imprezę finansowo pod znakiem zapytania. Na szczęście trafiła się „szalona środa” z LOT’em – o 24:00 ze środy na czwartek pojawił się Amsterdam za 303PLN w obie strony. Sporo było fajnych miejsc, więc serwery LOTu nie przeżyły tego. Około 2 w nocy udało mi się dostać do podstrony rezerwacyjnej, zobaczyć miejsca… i znów serwery padły. Jak wstały, miejsc na nasz termin nie było. Rankiem Michał znalazł u jakiegoś pośrednika te miejsca za wyższą kwotę. Niewyspany zalogowałem się by zarezerwować, coś mnie tknęło, sprawdziłem locie – są! I bez opłaty za pośrednictwo. Dzięki temu przelot do Meksyku w obie strony kosztować nas będzie niecałe 1500. No i nocleg na lotnisku w Amsterdamie, ale to już nie pierwszy raz, więc postanowiliśmy nie brać hotelu, a za zaoszczędzone pieniądze zaszaleć na miejscu. Miesiąc później zmienia się Michała rezerwacja – ma lecieć do Madrytu innym samolotem niż my. Na szczęście udało się zmienić też nasze rezerwacje, byśmy lecieli razem. Zawsze to raźniej. (Nina: tutaj należy się małe sprostowanie – bilety rezerwowaliśmy o ile pamięć mnie nie myli w listopadzie, w okolicach Boże Narodzenia dostaliśmy maila, że Michał leci tego samego dnia ale wcześniej. Wpadliśmy w panikę, w sumie sam latał mało, a tu i lotnisko w Amsterdamie – duże, w Madrycie – nie wiem czy nie większe… ustaliliśmy, że piszemy do aireuropa, że „my być rodzina i, że my lecieć razem”. Aireuropa odpisała „no problema” – polecicie wszyscy wcześniej. Dlatego też bilety do Amsterdamu rezerwowaliśmy później tj. po przesunięciu lotu Amsterdam – Madryt – Meksyk i ze świadomością, że po raz kolejny lotnisko Schiphol stanie się naszym domem na jedną noc) W międzyczasie, 2 tygodnie przed wylotem, do Niny dzwoni telefon. Pani po hiszpańsku usiłuje się z moją małżonką dogadać Nie wychodzi, więc przechodzi na francuski, włoski… i nic. Uzgodniły jednak, że ma zadzwonić ktoś znający angielski. Mijają godziny, stres rośnie, nikt nie dzwoni. Nina uznała, że jak do jutra nikt się nie odezwie, to zadzwoni sama. Już ja znam swoją domową panikarę. Do następnego dnia wymyśliłaby jakieś 381 pomysłów na to, co mogło się stać, będzie snuć czarne myśli i mi psuć humor. Mam to gdzieś. Kazałem zadzwonić. Chwilę później dzwoni zestresowana, że lecimy przez USA i potrzebne są jakieś dane z paszportu. W tym momencie mnie szarpnęło. (Nina: i kto tu jest panikarą? Pan ładnie wytłumaczył, że to nic ważnego, że potrzebuje naszych danych z paszportu i, że mogę zadzwonić jutro. A to Adam wpadł w panikę i za 15 min miałam na mailu skany naszych paszportów i w celu wykonania kolejnego telefonu i zorientowania się, czy potrzebujemy wizę tranzytową) (Adam: Panikę? A bawiliście się kiedyś w głuchy telefon? Ta moja poczwarka zadzwoniła i OZNAJMIŁA mi, że w sumie to Ona nie wie o co biega, ale lecimy przez stany i coś potrzebujemy, nie wie dokładnie co. To jak miałem zareagować?) Specjalnie sprawdzałem, czy nie lecimy przez Stany, bo jeśli tak, to potrzebna jest wiza tranzytowa. Nawet jeśli tylko ląduje się w Miami i nie wysiada z samolotu. Zacząłem kombinować nad załatwieniem wizy. Na szczęście okazało się, że tylko przelatujemy przez przestrzeń powietrzną USA i stąd potrzebne są dodatkowe rzeczy z paszportu. Kamień z serca.
2303, 2012

Meksyk – Mexico DF

By |2012-03-23|

(Gryzio proszony o czytanie od następnego akapitu)

Przylot

Bum bum tralala, wylądowaliśmy. W sumie było to najtwardsze lądowanie jakie miałem, trochę nas pokręciło po płycie, ale na szczęście wszystko skończyło się dobrze (Nina: w ogóle nie wiem o co chodzi. Lądowaliśmy normalnie) (Adam: Jasne. Wizg, lewo, prawo, lewo, skrzydło do ziemi, potem w górę. Ta, to było normalne lądowanie. Ta….). Lotnisko w Ciudad de Mexico znajduje się w środku miasta i leci się blisko wysokich budynków. Lądowaliśmy po zachodzie słońca, więc miasto robiło niesamowite wrażenie. Przelot blisko budynków również. Widok wieżowca dookoła którego zakręcamy – pamiętny. Meksyk, jako miasto – duże. Bardzo duże. Gdzie nie popatrzeć, światła (Nina: Meksyk z okien samolotu – rewelacja. Takie trochę kosmiczne wrażenie)

Lotnisko

Lotnisko. Lotnisko jak lotnisko, część dla przylatujących bez rewelacji, dopiero dalej jest ładniejsze. Przeszliśmy przez kontrolę imigracyjną, odebraliśmy bagaż i udaliśmy się do kontroli. Olaboga, co ci ludzie przewozili. Walizki większe od nich samych, w środku różne dziwactwa. Po prześwietleniu jako głowa rodziny nacisnąłem przycisk kontroli. Zapaliło się zielone światełko i mogliśmy iść dalej. Michałowi też się poszczęściło. (Nina: Nie wiemy czemu ale Adama uznali za moja rodzinę, Michała nie. W związku z tym mieliśmy 2 deklaracje celne oraz przysługiwało nam jedno naciśnięcie guzika na rodzinę) (Adam: jasne. Nie wiesz czemu uznali mnie za głowę rodziny? Świetnie. Dzięki. Żółta kartka) Gdyby zapaliło się czerwone, trafilibyśmy na kontrolę szczegółową. Widzieliśmy, ze wybebeszali ludziom walizki do cna. Przeszliśmy do hali przylotów, rozglądamy się, a Marty brak. Jak przedszkolaki na przejściu dla pieszych, najpierw patrzymy w lewo, potem w prawo, jeszcze raz w lewo. W końcu była po prawej. Ale chyba spodziewała się, że będziemy więksi, bo jakoś na początku nas nie poznawała (pomysł, że myślała, że jesteśmy więksi narodził się w chwili, gdy zobaczyłem jaką taksówkę zamówiła nam – coś wielkości naszego forda transita, z miejscem na 10 osób. I dodatkowo Gabriela, żeby plecaki przewiózł. Chciałbym zdementować pogłoski, że jestem aż tak duży – 2 miejsca może i zajmę, ale nie 4…)

Do Marty!

Bidulka jechała na lotnisko ponad 2 godziny. W końcu piątek i wypłata (dostają najczęściej wypłatę co 2 tygodnie, w piątek i od razu jadą wydać). Już z samolotu widzieliśmy ogromne ilości aut w korkach. Dziewczątka poszły zwiedzić WC, a Michał poleciał szukać miejsca do palenia. W sumie nie wie czy znalazł, bo palił w jakimś garażu podziemnym, ale zaraz przy 2 przedstawicielach władzy, którzy nie mieli do Niego pretensji, więc chyba trafił. W tym czasie Gabriel krążył dookoła lotniska. Zebraliśmy się, zapakowaliśmy do auta Gabriela plecaki, a sami wsiedliśmy do tego towarowego taksówkowego potwora. Nie wiem co Marta naściemniała, ale prawie bez kolejki mieliśmy pojazd, gdzie obok nas kłębił się dziki tłum. W średnich korkach dojechaliśmy do mieszkania Marty. Fajna dzielnica, zielona, spokojna. Cytując gospodarzy „mieszają tu ludzie młodzi, starzy i geje”. Może Marta będzie to czytać, więc na wszelki wypadek powiem, że ma śliczne mieszkanie. Nie będę się więcej wypowiadał, bo to nie moja działka, ale pomysł na mieszkanie tak mi się spodobał, że nie wiem czy nie będę mojego domowego gnoma namawiał na zmałpowanie częściowe. (Nina: mieszkanie jest przecudnie urządzone, przestronne, jasne. Świetny dobór kolorów, dodatków mało ale ze smakiem… Niezależnie, czy Marta będzie to czytać, czy też nie – ja jestem zachwycona) (Adam: Nina wie, że będziemy jeszcze u Marty, więc na wszelki wypadek pisze w samych superlatywach. Jak wrócimy do Polski to napisze szczerze) Wszak to nie kopiowanie – to naśladownictwo, które jest najszczerszą formą pochwały. Wypakowaliśmy prezenty, a następnie poszliśmy się odświeżać. Oczywiście w kolejności, nie wszyscy na raz. Marta zabrała się za przygotowywanie kolacji. Jeśli chodzi o kolację, to będę musiał nomen omen posiłkować się pomocą Michała, któremu oddaję głos/klawiaturę.

Michał: Podczas podróży do domu Marta obiecała że dziś będziemy smakować klasyczne meksykańskie potrawy.

Michała część o jedzeniu

Na przystawkę dostaliśmy coś ale szynkę prosciutto. Cieniutkie kawałki wędliny z lekkim posmakiem dymu, troszkę maślane ..Adam wyczuwał posmak oscypka 0.o ?

Zielony sos meksykańskiej nazwy nie pamiętam ale pogadam z Marta na pewno uzupełnię. Do rzeczy z czego się go robi : zielone pomidorki coś jak nasze koktajlowe jednak o całkowicie innym smaku tzn bardziej cierpkie i trudne do zdefiniowania, awokado (to ważna informacja to „coś” co kupujemy w sklepach nic ma się do meksykańskiego awokado które jest pełne smaku), czosnek, troszkę wody oraz najważniejszy składnik czyli PAPRYCZKI CHILI niby można zrobić bez ale to tak samo jak by pić piwo bezalkoholowe. Ilość papryczek kwestia gustu ja lubię pikantnie reszta nie bardzo jednak Marcie udało się dodać tyle abym był szczęśliwy oraz aby pozostali mogli jeść. Sosik był tak wyborny że mógłbym go wcinać samego ale się powstrzymałem J

Typowa salsa. Składniki : cebulka czerwona, pomidor, awokado. Najbardziej zasmakowało Ninie zajadała się tym aż uszy się jej trzęsły. Opcjonalnie można dodać papryczek chili ale Marta nie dała .. więc ja się nie zjadałem ale było OK.

Spać poszliśmy jak grzeczne leśne ludki około 2( ponoć bliżej 3, ale nie jestem przekonany)

Adam: Dobrze publikować samemu te wpisy, ma się wtedy ostatnie słowo. Tak jak w domu – jak Nina mówi wynieś śmieci, to ja mam ostatnie słowo – tak jest kochanie.

2503, 2012

Meksyk – Tulum

By |2012-03-25|

Poszliśmy spać 2-3, obudziliśmy się około 6. Sami z siebie. Czy to jest ten słynny Jet Lag? Jeśli tak, to mi pasuje, nie trzeba odsypiać, można od razu zwiedzać. Co prawda pobudka ustawiona była na 7, ale zużyliśmy trochę Martowego internetu by pozdrowić rodziny, przyjaciół, znajomych i kochanki/kochanków. Doprowadziliśmy się do porządku, zrobiliśmy sobie make up i inne czynności przygotowawcze do dobrego rozpoczęcia dnia i pojawiła się Marta. Chwilę poplotkowaliśmy, pojawił się też Gabriel i udaliśmy się na polowanie na śniadanie. Meksyk jeszcze odsypiał piątkowe szaleństwa, więc kawałek przeszliśmy zanim udało nam się kupić bliżej nieokreślone pożywienie. Dostaliśmy je w reklamówce, z bramy obok restauracji. Zaciągnęliśmy oporny pokarm do domu, gdzie Marta znów doprowadziła ten pokarm do postaci jadalnej, na ciepło.

Miejsce na Michałożarłową relację (jednak Mu się nie chce, wiec będą tylko zdjęcia, opis będzie w końcowej wersji – albo i nie…) Ogólnie ponoć jedliśmy coś, co nazywa się tamales.

A plaża wygląda tak…

Woda… ma kolor jak na zdjęciach. I jest ciepła. I ma dużą wyporność, więc nurkowanie bez płetw uciążliwym było. Ale ogólnie – pięknie. I biały piasek konsystencji wilgotnej mąki, który nie jest nawet kawałek ciepły. Nie parzy w stopy. Ogólnie siedzieliśmy pod palmą, patrzyliśmy w dal, w tle leciał Bob Marley. Żyć nie umierać. Jeszcze na plaży zafundowaliśmy sobie po hamburgerze wielkości Titanica i mogliśmy wracać.

Pojechaliśmy na plażę około 9,wróciliśmy około 17. Jak sami rozumiecie, tyle słońca o mało nie zabiło Waszego korespondenta wojennego, który z czerwonym na nogach i innych częściach ciała dotarł do hostelu średnio tomny. Zresztą każdy z nas jakieś straty w zdrowiu poniósł. Każdy coś ma przypalone. A w cieniu siedzieliśmy… przynajmniej w większości… Dlatego też kolejny dzień poszliśmy spać w okolicach 19. A w sumie to nie, bo oni jeszcze gdzieś po sklepach poszli, ja pilnowałem prześcieradełka, żeby mi nikt go nie zajumał…

(Nina: nic dodać, nic ująć. Na śniadanko było do wyboru: 4 tosty albo płatki albo pancake albo 2 jajka i 2 tosty. Zdecydowaliśmy się na ostatnie i wyszła nam z tego jajecznica oraz 2 tosty z masełkiem i dżemikiem. Autobus na plażę rusza z tyłu hostelu i dzięki temu wypatrzyliśmy warzywniak. Jak plaża jest – każdy widzi. Zdjęcia nie przekłamują nic. Co prawda 8h na plaży to trochę dużo jak na pierwszy dzień ale żal nam było wracać o 12,a kolejna darmowa podwózka była dopiero o 17, więc zostaliśmy. Kąpanie tutaj to czysta przyjemność, leżenie na piaseczku też. Co prawda potem piaseczek ma się wszędzie, ale trzeba to potraktować jako pamiątka z podróży J. Na plaży nic lokalnego nie było do jedzenia więc wzięliśmy najtańsze czyli hamburgery. Okazały się wypas hamburgerami i w związku z tym byliśmy najedzeni do końca dnia. Zakupy skończyły się zapisaniem godzin odjazdów autobusów do Valladolid oraz 1 gałką lodów o smaku pinacolada. Pycha.)

A następnego dnia, mimo pewnych protestów Michała, postanowiliśmy jechać do Cobe zobaczyć piramidy. Jako osłodę dla Michała, postanowiliśmy odwiedzić też Cenoty…

PS. Nina kazała dopisać, że widzieliśmy czarnego. Znaczy tak go nazwaliśmy, bo ciemny był przeokrutnie i przechadzał się po plaży tam i z powrotem z torbą sportową, a tłumy małolat sikając biegły do niego i robiły sobie z nim zdjęcia. Jakby mogły to zacałowałyby go na śmierć. Nie wiemy kim był – a podpuszczałem Ninę, żeby też podbiegła, zrobiłbym zdjęcie i zapytałaby kim jest, ale uznali, że to nie byłoby uprzejme. Dziwne, a mówić, że ktoś ma grubą dupę to już uprzejme?

2603, 2012

Meksyk – Coba i Grand Cenote

By |2012-03-26|

Rankiem ustaliliśmy, że jednak Michał jedzie z nami do ruin w Coba. Rodzynkiem w torcie, która przeważyła (poza poparzeniem słonecznym?) była możliwość kąpieli w cenotach. Wstaliśmy rano, zjedliśmy standardowe śniadanie + pankejki. Olaboga. Zjedliśmy to przesada – ja tyko dziubnąłem i zrezygnowałem ze swojej porcji. Jakaś taka mąka mi nie podeszła, ponadto byłem już napasiony.

2703, 2012

Meksyk – Tulum

By |2012-03-27|

Nie, Meksyk nie jest fajny. Jest tu zimno, białe niedźwiedzie biegają po ulicach, ludzie są niesympatyczni, a na plaży są same grube baby. Nie macie co zazdrościć. Jest nam źle i tęsknimy za naszym krajem, gdzie rano były 3 stopnie na plusie ;>

 

2803, 2012

Meksyk – Valladolid

By |2012-03-28|

Pobudka wstać. Ćwierćmartwym, bo praca dogania człowieka nawet tak daleko. Na szczęście tylko telefonopatycznie. Zjedliśmy śniadanie, wymeldowaliśmy się z hostelu i udaliśmy się na dworzec.Dzisiejszy kierunek, to Valladolid. Jechaliśmy całkiem sprawnie, ADO, w TV leciał Iron Man 2 z hiszpańskim dubbingiem, a później Bear Brylls przemierzający Meksyk. Jak się rozbijemy, to już wiem co mam robić i jaką padlinę jeść. W sumie to widziałem tu sępy więc już z padliną zapewne sobie poradzę. Dotarliśmy do Valladolid i udaliśmy się do hostelu z LP – Nina zapewne zaraz wklika nazwę, bo mi takie rzeczy się nie zapamiętują. (Nina: La Candelaria) Z dworca trafię, ale zaśmiecać sobie pamięć nazwą? E tam. Całkiem przyjemny hostelik (co za *^*% maniera worda zmieniać hostel na hotel? Brrr). Najpierw widzieliśmy pokoik w altance, ale to była dwójka (bo oczywistym jest, że skoro przychodzą 2 osoby i pytają o 3 osobowy pokój, to znaczy, że nie znają liczebników ni po hiszpańsku, ni po angielsku. Wrrrr). Tak dostaliśmy pomieszczenie na poddaszu, czyste miłe, fajne. Dostaliśmy mapkę okolic i poszliśmy zjeść do polecanej przez hostel knajpki. 12 w dzień, słońce świeci bez litości, a w tym skwarze my. I zamknięta knajpa. A żeby was. Wróciliśmy się kawałek i zjedliśmy w knajpce, gdzie zostaliśmy zaprowadzeni do stolika w głębi, prawie w kuchni – tak wyglądało, jakby ktoś postanowił, że dziś brak mi pieniędzy na gazetę, to sprzedam parę tacos. Ale były bardzo smaczne. Oczywiście Nina wyjechała do Pani ze swym hiszpańskim i kolejny raz została ogłuszona odpowiedzią, której nikt nie zrozumiał (podobnie jak pytań w stylu placek ma być kukurydziany czy pszenny?) – ale na migi dało radę. W sumie jest łatwiej niż się spodziewałem. Jakkolwiek, było bardzo smaczne i bardzo tanie.

 

2903, 2012

Meksyk – Chichen Itza i Merida

By |2012-03-29|

Chichen Itza

Do Chichen Itza postanowiliśmy pojechać z dużymi plecakami. Leży ono na drodze do Meridy, która jest naszym kolejnym etapem, więc rozsądne wydało się je zwiedzić a następnie na nocleg pojechać do Meridy. Szczególnie, że w Chichen Itza można przy wejściu zostawić plecaki, za free.

 

3003, 2012

Meksyk – Uxmal i Kabah

By |2012-03-30|

Wczoraj wieczorem byliśmy w informacji turystycznej. Na pytanie o Uxmal i Kabah powiedział, że mamy 2 drogi proste i jedną bardziej skomplikowaną. Proste, to wynajem auta, za jakieś 650, podobnie wycieczka zorganizowana. Ale możemy jechać sami, autobusami – co dziś od rana robiliśmy. Zapakowaliśmy się w autobus do Campeche, kupując bilet do Uxmal. Gdydojechaliśmy na miejsce, daliśmy kierowcy po 10peso, mówiąc, że chcemy wysiąść w Kabah – tak przejechaliśmy 22km.

3103, 2012

Meksyk – Cuzama

By |2012-03-31|

Dziś dzień trochę odpoczynkowy. Mamy kupiony bilet do Palenqe, nocny, o 22:00, za prawie 450 pestek. Autobus jedzie bodaj 9 godzin, więc będziemy tam na rano. Zaoszczędzimy na noclegu, ale przede wszystkim na czasie. Wobec tego wymeldowaliśmy się z hostelu i zostawiliśmy w nim bagaże (po 10 pestek).Jako że miało być łatwo, i mieliśmy się zamożno nie spocić, do wyboru mieliśmy rezerwat flamingów oraz zwiedzanie zrujnowanej hacjendy oraz 3 cenotów. Wahaliśmy się jakiś czas, ale argument, że w cenotach słońca będzie mniej, niż pływając łódką po jeziorze (dalej mam spalone nogi i to dość ostro – panthenol jednak działa).

 

104, 2012

Meksyk – Palenque

By |2012-04-01|

Do Palenque dotarliśmy po całonocnej drodze. W miarę wyspani, więc po pozostawieniu bagażu w hotelu, poszliśmy zjeść śniadanie (Nina: przepyszne, gorące quesadille m. in. z grzybami oraz mnóstwo do picia jamajki, która smakuje jak sok porzeczkowy. Przy okazji ja obejrzałam sobie jak się robi placki do quesadilli za pomocą maszynki – no więc najpierw na spodnią część maszynki kładzie się woreczek foliowy, potem specjalnie odmierzoną ilość ciasta, pani chyba ze trzy razy odkładała po kawalątku, potem z tego ciasta ułożyła wałeczek na folijce, na to drugą folijkę i nagle JEB! zamknęła z hukiem maszynkę a jak otworzyła to był piękny równy, okrągły placuszek. Następnym razem zrobię zdjęcia, albo filmik. O!)) oraz poszukać pralni. Od razu z brudami. Przedefilowaliśmy przez pół miasta, aż znaleźliśmy. No, żebrało nam się 4,5 kilo brudów. Do zapłaty 45 pestek. Następnie colectivo udaliśmy się do odległych o 7 km ruin. Ruiny pochodzą z VII-VIII wieku. Resztę można sobie poczytać w wikipedii – http://pl.wikipedia.org/wiki/Palenque 🙂 (Nina: poszedł po łatwiźnie, nie? A tak w ogóle to chyba ruiny w Palenqe były do tej pory najładniejsze)

 

Przejdź do góry