Wstęp – Lot do Chin
Rozdział pierwszy
w którym czytelnik poznaje osoby dramatu, drobne perypetie i przeboje związane z wylotem i ogólnie przelotem a także o tym, że w samolotach KLM’u człek się może najeść.
– Czy ta taksówka wreszcie przyjedzie? – piekliła się Nina. – Przecież się spóźnimy! To niebywałe, nie możemy się spóźnić, nic nie wiemy, mamy tylko te drukowane bilety, nie wiemy jak droga na lotnisko, nie wiemy jak…
– CICHO KOBIETO! – zagrzmiał Lipek. – Nie wyjechaliśmy jeszcze a Ty już siejesz panikę. Usiądź na tyłku i czekaj.
– Ale…
– Nie ma żadnego ALE. Siedź!
Iwona grzebała w plecaku sprawdzając po raz siedemnasty, czy wszystko wzięła. Adam beztrosko sprawdził, czy zapakował pieniądze i kartę kredytową – wszak jak czegoś się zapomni, to zawsze kupić można. Lipek zaś dumał, jak wspaniale będzie za trzy i pół tygodnia, gdy już wróci do domu.
Adam zszedł na dół. Przecież taksówka powinna już być, a Lipki guzdrały się niemiłosiernie, zakładając kolejne majtki, koszule, kurtki, plecaki. Pod domem, tak jak się spodziewał, stała już taksówka. Schowana tak, że wypatrzeć mogło ją tylko oko sprawne i umysł wnikliwy. Podjechać pod okno, aby Nina mogła ją wypatrzeć wydawało się zbyt skomplikowanym zadaniem. Całą czwórka zapakowała się więc do auta i pomknęła ulicami stolicy w stronę Okęcia. Kierowca kluczył, by ominąć korki, dzielił się z pasażerami swoimi opiniami na temat budowniczych stolicy, ich inteligencji i prawości pochodzenia. Podobne zdanie miał o aktualnych planistach i wykonawcach remontów, którzy potrafili tak słodko zorganizować ruch w mieście, że przejazd z jednego końca miasta na drugi był traumatycznym przeżyciem i śnił się jeszcze długo. Aczkolwiek tym razem szczęście sprzyjało zuchwałym i już w niecałą godzinę grupa znalazła się na lotnisku. Do odlotu zostało hoho i jeszcze więcej czasu, więc Lipek triumfował:
– Widzisz? I po co gnaliśmy na złamanie karku? Po co wstawaliśmy skoro świt? Musimy Ninuś przez Twe fanaberie teraz tkwić na lotnisku, jak jacyś bezdomni.
– No ale przecież, jakby coś się stało, to mielibyśmy zapas – słabo broniła się Nina. – Zresztą mam Cię gdzieś, trzeba było spać dalej i samemu jechać!
Dwie godziny przed odlotem zebraliśmy się w sobie i stanęliśmy w kolejce, by oddać bagaż. Kolejka wiła się jak wąż, długa była jak droga do bogactwa a prędkość miała autobusu 511 w porannym szczycie. Czyli w miarę w miarę się przesuwało. Nina z Adamem mieli plecaki po niecałe 10 kg każdy. Lipki, ze względu na to, iż zabrali ze sobą dodatkowe „buty, dresy, piżamę, majtki termoaktywne, garnitur, smoking i płaszcz wyjściowy” mieścili się w okolicach 14 kg. Bohaterowie, po pozbyciu się bagażu, udali się do odpowiedniej bramki. Tam odbyły się standardowe zabawy w wyciąganie wszystkiego z kieszeni, pozbywanie się paska i wszystkiego co da się zdjąć, ale bez obmacywanek się nie obyło. W przypadku Adama piszczał uparcie zamek w spodniach, do odpinania nogawek. Lipek klął pod nosem i zarzekał się, że ostatni raz bierze pasek do podróży samolotem. Nina wyciągała laptopa i machała przed oczami celników. Iwona – Iwona po prostu zdjęła kangurzą torbę i przemaszerowała przez bramkę. Ogólnie przejście na drugą stronę nie sprawiło większych problemów, więc dla zabicia czasu zwiedzali sklepy, z zainteresowaniem oglądając o ile drożej może być na lotnisku to, co można kupić w normalny sklepie… za pół ceny. Okęcie udawało nowoczesny terminal pasażerski, więc bardzo szybko została znaleziona miejsce z napisem „Amsterdam 13:30″. Samolot który stał przy rękawie, wyglądał podobnie do tego, który usiłował lądować w Smoleńsku. Aczkolwiek trza mu przyznać, że posiadał więcej części. W środku okazał się boleśnie niewielki. Miejsca do siedzenia było tyle, że nogi drętwiały już na sam widok przestrzeni przeznaczonej na nie. Był to co prawda Boeing 737-400 ale nazwa jest bardziej dumna od tego, co w środku.188 miejsc dla pasażerów, ale przy 30 metrach długości samolotu i czterech fotelach w rzędzie, dawało miejsca do przewozu średniej wielkości gnomów, a nie osobników rasy ludzkiej. Ale nie było co marudzić.
– Lot do Amsterdamu, to nie wieczność, dwie godziny da się przeżyć – filozoficznie stwierdziła Nina, najmniejsza z całej ekipy. Znaczy taka, co najbardziej gnoma wielkością przypomina.
W samolocie poza napojami, dawano kanapeczki. No smaczne to było pieruńsko. I sok. I orzeszki. Żeby jeszcze można było te nogi rozprostować… Lot minął szybko i raźnym krokiem ekipa powstała ze swoich miejsc. Krew natychmiast wykorzystała okazję i dopłynęła do miejsc, w które w wcześniej nie mogła. Od razu człowiek czuje, że żyje. Jak boli, znaczy, że się żyje. Amsterdam – to lotnisko nie budziło dobrych wspomnień – dwa lata wcześniej cała czwórka spędziła tam noc, lecąc do Indii. To tu uciekł im samolot, to tu zapewne zapodziały się ich bagaże. Dlatego też Amsterdam nie jest najszczęśliwszym lotniskiem, acz dzięki tym wspomnieniom, nie trzeba było mapy, by dotrzeć do bramki wejściowej do kolejnego samolotu. Trzy godziny minęły szybko i zostali zapakowani do kolosa – do Szanghaju leciał bowiem Boeing 747-400 Combi.
– Lipek, słuchaj. To, że on jest combi, to znaczy, że jest dłuższy, czy że może leci z przyczepką – usiłował być zabawny Adam.
– Nie nie, zobacz, on tu na garbie jeszcze ma miejsca, na pięterku – wyjaśniła Nina.
– Aaaaa, to takie buty.
Miejsca w teorii trafiły się świetne – ostatni rząd, w środku – można było bezkarnie się rozkładać. Jedyny problem, to odległość, a raczej jej brak między siedzeniami. Poza tym ostatni rząd nie może do końca rozłożyć siedzonek… taka niespodzianka. Jeśli w poprzednim samolocie miejsca było na średniej wielkości gnoma, to w tym starczało tylko na małego skrzata. I to skrzata, który już do śmietany nasikał, bo takie są mniejsze. Jakieś biedne kobieciny z boku zaczepiły Adama, by coś zrobił.
– Umgh hr hry uhm, plis plis – poprosiła babcia wskazując swój plecaczek znajdujący się na półce.
– Eeeee? – elokwentnie zapytał Adam.
– Book. Ju Book. Mi. Not mi. Szi. – babcia pokazała najpierw na swoją książkę, a następnie na swoją koleżankę.
Adam okazał się mężczyzną w każdym calu. Wiele tych cali nie było, ale nie w tym rzecz. Usiłował ściągnąć plecak, lecz machanie łapkami i krzyki „book book” i gesty wkładania dłoni do worka lub sprawdzania płodności krów były aż nadto jasne. Wygrzebał książkę z przepastnego plecaka, natknąwszy się na jabłko, szalik, pończochy, coś lepkiego i długiego oraz sweterek. Panie okazało się były z Norwegii (Lipek ukradkiem sprawdził im paszporty) i wyglądały na kółko wzajemnej adoracji książki, lub sabat bibliotekarek. Takie miłe staruszki. W samolocie podawano napoje różnorakie, wina piwa soki, herbaty oraz jadła w brud. Brud w sumie też był, ale na podłodze, po jedzeniu, acz uczciwość kronikarska zmusza do napisania, że brud podłogowy czyniony przez chińczyków do pięt nie sięgał syfowi robionemu przez hindusów. Dziesięć godzin mijało szybko i przyjemnie. Nastał czas lądowania i Adam obudził się, zerknął na zegarek i zdechł – minęła dopiero godzina lotu. Bibliotekarki dalej czytały sagę o ludziach lodu, napoje były roznoszone, filmy leciały na ekranach. Druga godzina lotu. Trzecia… Koszmar trwał. Zamknąć oczy, zasnąć, przespać to. Soki trawienne wydzielały się leniwie, rozkładając składniki pokarmowe na substancje proste, przyswajalne przez organizm. Jedyną rzeczą, której człowiek był świadom, to czas. Mijający, upływający. Minuta wlokła się za minutą. Każda minuta składała się z wielkich jak ogry sekund, które wyskakiwały przed oczy, przedstawiały się, wykonywały utwór wokalny lub tańczyły i chowały się. O marnej zresztą choreografii. Sekunda za sekundą. Co jakiś czas, jakiś wredny chochlik przestawiał wskazówki zegarka o pięć minut w tył. Nienawiść do świata pulsowała w skroniach. Po piątej godzinie rozpoczęły się wędrówki ludów, po samolocie. Każdy przechodzący stawiał sobie za punkt honoru trącać ludzi w fotelach, usiłujących spać. Ja nie mogę spać, to wy też nie będziecie! Cierpcie i umierajcie! Piekło było o krok. Po 7 godzinach minęli piekło i posuwali się w głąb. Babcie bibliotekarki miały wielkie zęby i przekrwione oczy. Jedna z nich stanęła przy fotelu Adama i gdy tylko ktoś przechodził, trzaskała go swoją chudą rzycią w twarz.
– Don’t touch me, kurwa please!!!! – po ośmiu godzinach Adam nie wytrzymał i wydarł się na babcię.
Sabat zawrzał, ale mord w jego oczach spowodował, że schowały swe pazury, skuliły się za miotłami i umilkły spłoszone. Lipek odkrył zapasy batoników i napojów, którymi starał się częstować przyjaciół. Ostatnie dwie godziny gehenny upłynęły w miłej i przyjacielskiej atmosferze wzajemnego zrozumienia.
Szanghaj przywitał naszych wędrowców słońcem.
I po burzy czasem nadchodzi piękny dzień…
Jak już Adam zdradził gdzieś w postach, przez cały pobyt pisałam wersję analogową wrażeń z pobytu w Chinach. Ponieważ dzielnie przepisuję ją teraz na kompie, zaczynam ją wklejać, choć nie ma jeszcze całej. Zachowany zostanie czas i forma jej pisania, mimo iż już od 2 tygodni jesteśmy w Polsce. W końcu to jest dziennik wyprawy, więc nie będę niczego zmieniać.
Relacja będzie moim punktem widzenia tych samych wydarzeń, będzie więc babską przeciwwagą dla tej pisanej przez Adama, a uzupełnianej przez Grzesia. Co oznacza to w naszym przypadku? Nie będzie pewnie aż tak dowcipnie, bo tu im nie dorównam. Będzie natomiast dużo danych typu nazwy miejsc, hoteli, numery autobusów, ceny, czyli wszystko to, co może się przydać kolejnym podróżnikom. I będą moje odczucia i opinie, które czasem (choć chyba nie drastycznie) mogą się różnić.A jak to się zaczęło, że zaczęłam pisać?
16.09.2010 czwartek Amsterdam
Kupiłam notesik! W Amsterdamie na lotnisku, bo oczywiście w Siem-cach zapomniałam. Zapomnieliśmy też latarki, kart do skata i kłódki. I nie wiem czy czegoś jeszcze.
Samolot przyleciał tym razem bezpośrednio do Amsterdamu, choć jak jeszcze na Okęciu pilot powiedział, że wystartujemy pół godziny później, bo Amsterdam na razie odmawia przyjęcia nas, to trochę nam miny zrzedły. No i po przylocie, jak weszliśmy na ruchomy chodnik i usłyszeliśmy „mind your step”, to poczuliśmy się jak 2 lata temu, gdy mieliśmy tu przymusowy nocleg. Czekamy na samolot do Szanghaju.