Znów obudziliśmy się, jeszcze zanim słońce pomyślało, by to zrobić. I znów Nina wstała wcześniej i załatwiła nam śniadanie. Tym razem w hostelu, ale specjalnie o 6:45 zamawiała, żeby jak uruchomią o 7:00 kuchnię od razu się zabrali za robienie papu. O 7:30 wyjazd, więc powinniśmy się wyrobić. 7:00. 7:15… Nic. 7:20 – pierwsze jedzenie. Iwona jak zwykle czeka. Lipek zamówił sobie dodatkowe tosty i był bardzo zadowolony, bo przynieśli 3 czy 4. A Iwona dalej patrzy, jak jemy. W końcu, 7:30 Iwona dostała jedzenie. Wysypała pół solniczki na jajko i wgryzła się. Na to przybiega z krzykiem kucharka i wyrywa Iwonie z zębów jajko, sprzed nosa talerz i ucieka do kuchni. Mina Iwony bezcenna. Za chwilę przychodzi kucharka i Iwony jedzenie podaje jakimś Australijczykom. To posolone, nadgryzione. Iwona w zamian dostaje mały talerzyk z jajkiem. Oczywiście kucharka tłumaczyła, o co chodzi – ale w języku uznawanym przez wszystkich za średnio zrozumiały. Okazało się, że te tosty, co Lipek je to były Iwony. A został jeden biedny. W tym czasie już spóźnieni byliśmy. Przyszedł obsługant z hostelu i mówi, żebyśmy się zbierali i szli do busika. Pozamieniał się z bambusem na główki? Z talerzami? NIE! Czytaj z mych ust – NIE! Czekaliśmy na śniadanie 45 minut, to teraz wy poczekacie 3 minuty, aż zjemy. ZROZUMIAŁ? Nie do końca zrozumiał, bo coś bulgotał, ale jeszcze dodatkowa informacja, że nasze śniadanie nie było takie, jak zamówiliśmy i jeszcze biedny Lipek nie dostał tostów ( znaczy zjadł Iwony…) Iwona zjadła resztki które dostała i pobiegliśmy do busika.
Droga do pand była nudna. Godzina w korkach, w zasmrodzonym mieście nie należała do przyjemności. Szczególnie, że busiki przeznaczone są dla gnomów, ewentualnie krasnali ogrodowych i osoba o normalnym wzroście, by się zmieścić, musi zatykać sobie uszy kolanami. Wycieczkę organizował nasz hostel, wraz z siostrzanym, więc ludzi było ze 3 busiki albo i cztery. Dostaliśmy znaczki, by nas rozpoznać i powędrowaliśmy za przewodnikiem. Dobrze, że był w miarę wysoki, to łatwiej go było wypatrzeć w tłumie.
Był bardzo wysoki. Co najmniej 1,90. Krążą słuchy, że to był ten Malezyjczyk, z którym Nina spędziła poranek dzień wcześniej.
Podreptaliśmy niespiesznie przez teren ośrodka hodującego pandy, zaułkami i wąskimi ścieżkami. Dobrze, że mieliśmy przewodnika, to się nie zgubiliśmy. Najpierw oglądaliśmy pandy czerwone. Taki to bardziej borsuk czy zmutowany lis, niż panda. Coś ciamkały, więc były dość ruchliwe i zabawne. I ze dwa spały sobie na drzewie, całkiem przyjemnie komponując się z zielenią liści. Spędziliśmy tu kilka minut, potrzebnych na zrobienie miliona zdjęć telefonem… Albo innym żelazkiem. Podreptaliśmy wąskimi ścieżkami dalej. Oczom naszym ukazało się drzewo. Na drzewie zaś, mieszkały sobie, przytulone dwie pandy. Takie słodkie czarnobiałe misie. Następnie przeszliśmy ścieżką, przy ogrodzie przylegającym do budynku – na wybiegach były po jednej czy dwie pandy. Jedna nas rozbawiła maksymalnie – leżała do nas tyłem, na mostku z drewna rozkraczona i ze zwisająca głową, której nie widzieliśmy – wyglądała, jakby ktoś jej głowę odrąbał. W środku, najpierw zaprowadzono nas do ostatniego wybiegu – otwarty wybieg a na nim dwie pandy leniwie bawiące się. Wyglądało to jak zabawa dwóch kotów. Tylko jakiś milion razy wolniej. No tak powolnie i anemicznie się bawiły, że aż śmiesznie. Kolejne pandy właśnie rąbały ogromne ilości bambusa. Wyszliśmy i kontynuowaliśmy spacer wzdłuż kojców umieszczonych przy budynku. Pandy spały, albo leniwie się bawiły. Następnie powędrowaliśmy do pawilonu, gdzie idąc w kolejce, można było przez moment spojrzeć na młode pandy – z uwagi na to, że byliśmy na jesieni, mieliśmy to szczęście, że zobaczyliśmy je bardzo młode – niektóre jeszcze miesięczne. Takie małe potworki, smokopodobne. W restauracyjce obejrzeliśmy film o pandach, Lipek dowiedział się, że pandy są stymulowane elektrycznie i Mu się bardzo spodobało. Znaczy w celach rozrodczych. I nie żeby zaraz chciał się rozmnażać, szczególnie pod wpływem prądu, ale kto go tam wie.
Wróciliśmy, spakowaliśmy się i wymeldowaliśmy z hostelu. Jako, że jeszcze sporo czasu do samolotu, to zostaliśmy na hotelowych sofach. No i jeszcze była jedna przyczyna – o 15:00 nasze dziewczątka miały się wykazać. Postanowiliśmy zasponsorować dziewczątkom naszym kurs gotowania. Nie to, żeby nie potrafiły, nie chciałbym nic takiego sugerować, nie nie, wcale! Kurs kuchni syczuańskiej, kosztował 100RMB na kobiałkę i zgodnie z Lipkiem uznaliśmy, że to jedne z najlepiej zainwestowanych pieniędzy w Chinach. Przyszła miła Chinka z hostelu i powiedziała, że będzie tłumaczką. Przyniesiono dziewczynom talerz z zielenina i czymś bliżej nieokreślonym, deskę i tasak, jak rzeźnicki.
Mi przypominał tasak Rzeźnika z Diablo I (The Butcher, pierwszy boss).
I teraz kucharka pokazywała co robić, miła pani tłumaczyła, a nasze panie usiłowały powtórzyć ciosy tasakiem, zadawane bogu ducha winnym warzywom i tofu. Najzabawniej było chyba przy krojeniu bo na olej rzuca się imbir i czosnek, następnie papkę paprykowo jakąś tam, do tego tofu, posypuje się cukrem solą pieprzem syczuańskim i MSG. Co to to tajemnicze MSG, wyjaśnił nam dopiero wujek Google – tak jak Nina podejrzewała, był to glutaminian sodu – nasz ulubiony wzmacniacz smaku. Potem na talerz i odrobina szczypiorku posypać i jeszcze pieprzem syczuańskim. Nie do końca mi smakowało, za ostre dla mnie, acz reszcie w miarę pasowało. Szczególnie Lipkowi, który ma niewyparzoną gębę. Ryj, jak mówi Iwona. Drugą potrawą było cos z boczku – na polskie to podwójnie gotowany boczek jakiśtam, albo podobnie – w każdym razie podwójnie maltretowany boczek. Lipek napisze Wam, jaki to ten boczek.
A skąd niby ja mam wiedzieć jaki to boczek? Iwona na pewno ma to w swojej relacji to poda z całym przepisem :]. Warto jednak zaznaczyć, że boczek nie był głównym składnikiem, tylko dodatkiem. Tak naprawdę była to góra zielonej cebuli z dodatkiem boczku i innych przypraw. O dziwo, dobre!
Do tego te same przyprawy, fura grubo krojonego szczypiorku, czosnek imbir i na talerz – to danie, nie dość, że szybkie, to jeszcze było rewelacyjnie smaczne. Dostaliśmy jeszcze ryż i poszliśmy skonsumować żony. Znaczy wyroby naszych żon. Oczywiście, żeby nie było niedopowiedzeń, każdy konsumował swoją zonę. Znaczy potrawę, którą jego kochająca żona upichciła. Cacuśnie. I do tego piwo. Aż chce się żyć.
Zebraliśmy się na samolot do Xi’An, taksówka czekała już na nas. Odprawa przebiegła bez problemów, oczywiście bilety także na tym lotnisku sami odebraliśmy z budki self check-in i podreptaliśmy do samolotu.
Nieprawda. Akurat tutaj nie mogliśmy tego zrobić w kiosku, tylko przy nadawaniu bagażu. Na marginesie to niezaleznie od tego jaki numer odprawy bagażowej wyświetla się przy naszym locie, zawsze odprawialiśmy się przy innym biurku. Może dlatego, że każde biurko odprawia wszystkie loty jak leci… Podobnie z odprawa osobista – ignorowaliśmy wszelkie napisy typu „Chineese only” i przechodziliśmy bez kłopotu. Tyle przynajmniej na lotach wewnątrzkrajowych.
Siedzieliśmy z gromadą chińczyków w poczekalni – pozajmowali nam miejsca łobuzy. W samolocie dostaliśmy mikroprzekąskę, ale na szczęście nie byliśmy głodni. I kolejny raz, nad Chinami były turbulencje – trzeba było siedzieć w pasach. Myślę, że oni specjalnie trzęsą tym samolotem, by chińczycy siedzieli w pasach, bo inaczej rozleźliby się po samolocie jak stonka i nikt by już ich nie znalazł. Xi’An zrobiła na nas wrażenie. Szkoda tylko, że złe. Powietrze było takie, że człowiek widział czym oddycha. Miliardy ciężarówek, ruch jak Warszawie na Marszałkowskiej – a to było prawie o północy…
Z drugiej strony to jedyne miasto, gdzie maja stare mury obronne (wysokie, dookoła całej „starówki”). Fakt że pewnie odbudowane albo poprawione. Miasto ułożone w kwadraty, wiec łatwo się poruszać i trudno zgubić.
Hostel nam się spodobał, przynajmniej z zewnątrz malownicze wejście, klimatyczne. Trasa lotniska do hostelu kosztowała nas 150 RMB (jak na razie najdrożej). W hostelu wyglądało fajnie – małe dziedzińce, klimat, sporo ludzi – acz recepcjonistka już zrobiła na nas średnie wrażenie. W każdym razie dostaliśmy karty do pokoju i poszliśmy. I było coraz gorzej. Zgiełk, ilość ludzi, łazienki, a na końcu mały pokój, spowodowały, że Lipek znów zaczął wygłaszać brzydkie wyrazy. Tu chciałbym nadmienić, że piszę, że Grześ jest taki niekulturalny, a o sobie nie piszę, co Grzesia bulwersuje, bo wygląda, jakbym ja był kulturalny a On był „burokiem” (© Iwona). Ale nie jest to prawda. Ja tylko kompresuję wiązanki do rzadkich wybuchów elokwencji. Nina na głos zastanawiała się, gdzie jest nasz pokój – na to usłyszała odpowiedz „gdzieś tu, na końcu korytarza” od nieznajomego. Iwona dygnęła, podziękowała po angielsku i poszła do pokoju. Dopiero tam, tknęła ją myśl, że odpowiedz wygłoszona była w naszym ojczystym języku. Albowiem w hostelu nocowała grupa muzykantów, udających się na taki chiński Woodstock – „tylko większy” – ale to mnie nie dziwi, bo wszystko muszą mieć większe.
Porozmawialiśmy z Polakami, wymieniliśmy parę cennych uwag (tym razem to my uczyliśmy ich, jako że byli w Chinach chyba 3 czy 4 dzień), Iwona poszła się kąpać i poszliśmy spać. A hostel to niemal kombinat rozrywkowy – dużo gości, wspólne łazienki i ubikacje „wschodnioazjatyckie”, knajpa oraz bar. Raczej imprezowania niż noclegownia ;-).
27.09.2010 – poniedziałek – Chengdu
Napisaliśmy dziś pierwsze zdanie po chińsku, czyli 来自中国的问候 (pozdrawiamy z Chin).
Pobudka i jak zwykle zbyt długie czekanie na śniadanie. O 7.28, czyli 2 minuty przed planowym wyjazdem, przynieśli pierwsze śniadanie – dla Grzesia. Potem przynieśli Niny i jakieś drugie, z którym jednak kobieta chodziła naokoło i w końcu postawiła je na naszym stole. Zdążyłam posolić jajko, posmarować i ugryźć jednego tosta, jak doszła do wniosku, że to chyba nie było moje i dosłownie wyciągnęła mi talerz spod ryja! W międzyczasie dostał Adam, a już-nie-moje-śniadanie powędrowało do jakiegoś Francuza czy innego nieszczęśnika (bo jest duża szansa, że nie lubi tak słonego jak ja, a nadgryzionego tosta chyba mu wymienili). Mi kobieta przyniosła talerz z jajkiem i boczkiem bez tostów i całej reszty, która składać się na moje śniadanie powinna. Ja to mam chyba pecha z tym żarciem! Na dodatek przyszedł chłopak z obsługi, że jest już bus i mamy wziąć śniadanie ze sobą. Nina nie zdzierżyła i wytłumaczyła, że czekaliśmy 45 minut na śniadanie, które ona specjalnie wcześniej przyszła zamówić, dostaliśmy złe i teraz je zamierzamy zjeść i muszą na nas poczekać. Dodałam swoje 3 grosze do tematu, chłopak zaczął gadać z kobietą z kuchni i obiecywać, że zwrócą nam za to śniadanie po powrocie z wycieczki (coś na razie nie widzę tej kasy) i wycofał się czym prędzej z pomysłu zmuszania nas do jedzenia w busie. Skończyliśmy na szybko, zresztą ja za dużo do kończenia nie miałam i wyruszyliśmy do Instytutu Hodowli Pandy Wielkiej.
Fajnie, że mieliśmy ze sobą gości, którzy nas oprowadzali, bo Instytut całkiem spory, a ostatnio parę razy mieliśmy problemy z wyborem optymalnej trasy oraz nieodparte wrażenie, że trafiamy w jakieś mniej istotne miejsca. Pandy są przesłodkie – takie miśki leniwe, mięciutkie. Jako, że rano to pora ich największej aktywności, to mieliśmy okazję zobaczyć 2 czerwone pandy w krótkim starciu o kawałek jedzenia, 2 pandy wielkie kulające się razem po wybiegu, sporo pand wcinających bambusy i 2 zrzucające się z podestu po schodach na ziemię. Większość leżała leniwie to na drzewach, to na drewnianych żerdziach. Wybiegi mają ładne, widać, że pandy są tu naprawdę ważne. Widzieliśmy też malutkie pandy w inkubatorze (nie wolno fotografować), słodziaczki! Obejrzeliśmy film o działalności Instytutu na rzecz pand i na koniec trafiliśmy do sklepu, gdzie kupiliśmy miśki dla siostrzenic (60 Y jeden), małego dla mnie (20 Y), a wcześniej magnesy z pandami (80 Y/5 szt.). Cała wycieczka bardzo ciekawa, choć ja osobiście mogłabym tu spędzić więcej czasu na obserwowaniu pand.
Po powrocie wymeldowaliśmy się z pokoju i siedzieliśmy sobie w części socjalnej hostelu zajadając frytki i wypisując kartki, do których potrzebne było to zdanie na początku. A potem zaczął się wykupiony dla Niny i mnie kurs gotowania po syczuańsku (100 Y/os.). A oto co w efekcie ugotowałyśmy:Mapo Toufu
1. na patelnię gorący olej, imbir, czosnek, sos chilli
2. dodać wodę, zagotować, dodać tofu
3. gotować minutę, dodać sól, cukier, MSG (jak się okazało – glutaminian sodu), kurczakowe MSG, ostry sos chilli
4. dodać trochę wody z mąką
5. gotowe, posypać szczypiorkiem i syczuańskim czarnym pieprzemDouble cooked pork (podwójnie gotowana wieprzowina – huî guo rôu – daszki na odwrót, ale nie ma w symbolach w wordzie)
1. na patelni podwójny gorący olej (2 chochle) rozgrzać
2. wrzucić wieprzowinę na 1-2 minuty (wieprzowina jest wcześniej gotowana 10 minut w osolonej wodzie, przypomina nasz gotowany boczek)
3. dodać imbir i czosnek grubo posiekane, gotować 1 minutę
4. dodać sos chilli, sól i alkohol do gotowania, gotować 1 minutę
5. dodać zieloną cebulkę pokrojoną na duże kawałki (takie 3-4 centymetrowe)
6. dodać sól, cukier, MSG, kurczakowe MSG
7. gotowePoskładali nam i wytarli stoły, przynieśli składniki, deski i tasaki, kucharka demonstrowała co robić, a druga Chinka – Laura tłumaczyła po angielsku. W sumie już od początku było zabawnie, bo nienawykłe do używania tasaka do krojenia np. szczypiorku czy mięsa w cienkie paski, szybko usłyszałyśmy pytanie, czy któraś z nas w ogóle gotuje w domu. Chłopaki przyglądali się, robili zdjęcia i co chwilę brechtali się z naszych poczynań, ku dezaprobacie Laury. W końcu udało się posiekać imbir, czosnek, szczypiorek, mięso, zieloną cebulkę i tofu i przeszliśmy z tym wszystkim do kuchni. Tu tez było wesoło, bo najpierw wszystko smażyła kucharka, a potem ja i Nina osobno. Po każdym zrobionym daniu wszyscy próbowaliśmy jak wyszło. Było kupę śmiechu, „two husbands” mogli dalej uczestniczyć we wszystkim, tzn. głównie się śmiać, podjadać i robić zdjęcia. Po wszystkim Laura orzekła, że mapo toufu jej lepiej smakuje od Niny, a double cooked pork ode mnie [żeby było sprawiedliwie ]. Oczywiście mieliśmy prawo zabrać nasze własnoręcznie zrobione jedzonko i skonsumować, a jeszcze przyniesiono nam do tego ryżu. Z własnej inicjatywy zamówiliśmy piwo. Wyszło smaczne, choć zgodnie orzekliśmy, że to danie z wieprzowiny jest lepsze.
Potem było jeszcze zabawniej, bo siedzieliśmy z Laurą, żeby napisała nam wskazówki, jak robić to, co właśnie zrobiłyśmy, co przekształciło się w naukę chińskich tonów, polskich liter, wymawiania imion i nazwisk oraz zdania „nie chcę zjeść psa” po chińsku, którego co gorsze już nie pamiętamy. Przesiedzieliśmy rozmawiając i śmiejąc się aż do 18.00, była to świetna międzykulturowa wymiana informacji przy okazji, a Laura do tego bardzo dobrze mówiła po angielsku, co u dotychczas spotkanych Chińczyków rzadko się zdarzało.
O 19.00 czekał już na nas przewóz na lotnisko (60 Y) i w efekcie siedzimy w samolocie do Xi’an, gdzie na przeciwległym siedzeniu jakaś pani rzyga sobie co czas jakiś do woreczka, a na siedzeniu wcześniej inna przewija dziecko z kupy. No pełen komplet, normalnie aż czekam kiedy się ktoś posika ;p.27.09.2010 – poniedziałek – Chengdu –> Xi’an
No nikt się nie posikał, ale pani jeszcze na zakończenie puściła jednego pawia. Na lotnisku już czekał taksówkarz (150 Y, dość daleko) i przywiózł nas do hostelu Shuyan (50 Y za 4-osobowy dorm bez łazienki). Hostel wygląda na dość duży, choć klimatyczny i jest mocno zatłoczony. Na przeciwko mieszkają młodzi Polacy, którzy koncertują w Chinach. Łazienka też zatłoczona i jak to wspólna – taka sobie. Hostel Lazy Bones wysoko postawił poprzeczkę.