Po wietrznych Piedras Rojas nasze ciała marzyły o hotelowym łóżku, a dusze o cieplejszej atmosferze i czymś słodkim. Właściwie wszystko w nas krzyczało: „DO DOMU!”. Wszystko – oprócz mojej głowy, która cicho szeptała: „Ej, ale Miscanti i Miñiques…”.
No więc spojrzałem na zegarek.
Spojrzałem na mapę.
Spojrzałem na rodzinę – wyglądali, jakby ktoś spuścił z nich powietrze.
I wtedy nawigacja stwierdziła za mnie:
„Za 100 metrów – skręć w prawo.”
Droga w bok wyglądała… no, jak to droga w bok na pustyni. Szutrowa, samotna i z wyraźnym „czy ty aby na pewno?” w powietrzu. Jechałem. Nina spojrzała na mnie wzrokiem „naprawdę?” – tym samym, który zawsze ma, chcąc mnie udusić.
– Kochanie, tylko sprawdzimy. Zobaczymy bramę i wracamy.
– „Zobaczymy bramę” brzmi jak: „Wrócimy po ciemku i głodni”.
Krzyś był zajęty przewijaniem czegoś na telefonie, a Tomek rozkładał resztki jedzenia na kolanach tak, jakby robił im kontrolę jakości.
Droga wspinała się coraz wyżej. Z mijanych aut – wszystkie jechały w przeciwnym kierunku. Klasyczny sygnał, że jesteśmy jedynymi optymistami dnia.
Dojechaliśmy.
I tak, jak można się było spodziewać – szlaban zamknięty na głucho.
W oddali coś tam było widać – tafla wody, ale taka, co nie robi wielkiego wrażenia.
Nina z tyłu tylko rzuciła:
– No. To teraz wracamy, tak?
– Nie… Znaczy, może… Tylko pójdę zapytać.
– O nie. Ja z auta nie wysiadam. Jak cię zamkną, sam sobie gotujesz zupki chińskie.
Mój introwertyzm wyskoczył ponad skalę. Ale machnąłem na to ręką i poszedłem.
Wchodzę do budki. Dwóch strażników. Spojrzeli na mnie, jakbym przyszedł z urzędu skarbowego.
– Hola, buenos días – rzuciłem z odwagą człowieka, który zna jeszcze cztery inne słowa.
Pokazuję bilet. Mówię coś w stylu:
– „Ja wiem, że późno, ale tylko spojrzeć, tylko zdjęcie, dzieci w aucie, błagam…”
Facet bierze bilet. Patrzy na niego jakby to był kupon rabatowy do Biedronki.
Bez słowa podnosi się, wskazuje na drzwi. Dosłownie – WSKAZUJE.
Nie mówi. Wskazuje.
Wychodzę jak ostatni frajer.
Ale… drzwi obok. Makieta. Pojawia się drugi typ.
Patrzy na mnie. Pokazuje makietę: „Tu, tu, tu. I jedź.”
I wychodzi. Po chwili – szlaban się otwiera.
Ja: WTF właśnie się wydarzyło?
🚫 Punkt pierwszy – nie wchodź, nie patrz, jedź dalej, ale z kulturą
Zatrzymujemy się na pierwszym punkcie widokowym – jak Pan Strażnik z makiety pokazywał: „Tu pierwszy przystanek, tam drugi, a tam trzeci, adiós wypad, won”.
No to jesteśmy.
Parking – jest. Pełen. Ludzi i aut. Widok – niby jest, ale daleko. Za to… ścieżka w dół. I to nie byle jaka – wyglądała, jakby została zaprojektowana przez kogoś, kto nienawidzi turystów. Kamienista, wąska, kręta. Wiodła do jeziora gdzieś tam, w oddali, w otchłani.
Zatrzymuję auto, wyłączam silnik.
Tomek tylko zamyka oczy, Krzyś pyta:
– „To dużo trzeba będzie iść?”
Nina nie mówi nic – a jak Nina milczy, to znaczy, że mam przechlapane.
– Kochani, tylko rzut oka, kilka kroków i robimy zdjęcia.
– „Kilka kroków” u Ciebie to zawsze trzy i pół godziny – odburkuje Krzyś.
– No ale serio, zobaczcie tylko… tam chyba flamingi widać.
– Nina, przez zaciśnięte zęby: „Ja tam nie idę. Nie i już.”
Nie zareagowałem od razu. Patrzyłem na tę drogę i czułem, jak przyciąga.
Zostawiłem więc auto w pozycji „jak cos to przeparkuj” i postanowiłem iść sam.
Z aparatem, bez spiny.
Wysiadam, poprawiam czapkę (bo po wietrznych doświadczeniach z Krzysiem wszyscy nosili czapki jak kaski rowerowe) i ruszam.
I wtedy pojawia się ona.
Zjawia się jak z westernu – strażniczka z gwizdkiem i groźnym spojrzeniem. Z miną, jakbym właśnie próbował wnieść petardę do wulkanu.
– Señor! ¡No puede! (znaczy chyba. bo coś o pudlach mówiła)
Zatrzymuję się w pół kroku.
– Ale ja tylko zdjęcia…
– ¡No! Zona dos. ¡Allí!
I pokazuje ręką jak koleś na pasie startowym: „WON. TAM.”
Wracam do auta.
Nina nawet nie pyta, co się stało – wie.
Krzyś podnosi tylko brew:
– „Nie mówiłem?”
I wtedy przyszła refleksja:
Po cholerę robić punkt widokowy, z którego nie można patrzeć?
W sumie pewnie chodziło o to, żeby przyjechać na koniec, bo teraz jest za dużo ludzi. CHYBA
🟦 Punkt drugi – Laguna Miscanti, czyli moment, w którym nawet Nina wysiada
Po tej całej akcji z pierwszym punktem, strażniczką w stylu czilijskiej wersji T-800 i ogólnym fochem w aucie, mieliśmy cichą nadzieję, że kolejny przystanek nie okaże się miejscem, gdzie trzeba wspinać się przez trzy kilometry po piasku z gruzem.
No i trafiliśmy.
A. zapomniałem. pierwsze jezioro to Laguna Miscanti.
Zatrzymujemy się. Parking przyzwoity, żadnej hordy ludzi, ścieżka prosta, krótka i co najważniejsze – NIE W DÓŁ. PO PŁASKIM!
Krzyś zerka w bok i mówi:
– „To tutaj?”
– Tak.
– „To… może pójdę.”
Tomek:
– „Jak Krzyś idzie, to ja też!”
I wtedy wydarzył się cud.
Nina wyszła z auta. (zabije mnie jak to przeczyta. posadzcie orchidee na moim grobie…)
Bez słowa.
W milczeniu, w jakimś takim majestacie i determinacji, z ruchem przypominającym slow motion z filmów o superbohaterkach. Tylko zamiast peleryny miała kurtkę przeciwwiatrową, która trzepotała jak flaga ONZ na szczycie góry.
– „To blisko, nie?” – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
– „Jak na 4400 m n.p.m., to całkiem blisko” – odpowiedziałem, próbując brzmieć jak przewodnik, a nie jak typ, który przed chwilą został odesłany przez strażniczkę niczym niegrzeczne dziecko spod osiedlowego trzepaka.
Wysmarowała dzieci i siebie centymetrową warstwą olejku SPF50, mi udało się tego uniknąć, udając, że robię zdjęcia.
Ruszyliśmy.
Pierwsze 50 metrów – bajka.
Widok rozpościerający się przed nami był jak z jakiegoś Photoshopa w wersji „Chilijskie Cuda Natury Ultimate Edition”.
Kolor jeziora? Nie błękit, nie granat – coś pomiędzy ultramaryną a ciemną atramentową farbą.
W tle – wulkany. Pięknie, strasznie, imponująco.
Tafla wody mocno falowała, więc nie było odbić, ale efekt wciąż był kosmiczny.
Wikunie – elegancko przechadzały się tuż przy brzegu.
Flamingi – tu i ówdzie, brodzące we wodzie jak nieśmiali turyści w Bałtyku w czerwcu.
I nagle, zupełnie znikąd: jaszczurka. Mała, zwinna, zielona jak neon w sklepie z chińszczyzną.
Krzyś z zachwytem:
– „Ej, tato, ona chyba mnie obserwuje!”
Tomek:
– „Może szuka znajomych?”
Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia.
Nina:
– „Zrób mi jedno z tymi górami, ale tak, żebym nie wyglądała jak aborygen z kurtką.”
– „Ale jesteśmy na pustyni, nie w dżungli…”
– „Zrób i nie gadaj.”
Krzyś przez chwilę był naprawdę w trybie „wow”. Po traumie z czapką, chyba pogodził się z losem i stwierdził, że jak już tu jest, to może być fajnie. Nawet się uśmiechał. Nawet coś tam komentował.
Tomek udawał, że kręcił filmiki telefonem i robił własne vlogi w stylu:
– „Dzisiaj jesteśmy na jeziorze. Nie pływamy. Tato nie pozwala. Mama też nie.”
Spacer był krótki, ale idealny.
Nie za długi, nie za krótki.
Idealna długość, żeby poczuć wysokość, ale nie paść jak mucha na asfalcie w lipcu.
Na koniec, gdy wracaliśmy do auta, Nina rzuciła:
– „Wiesz co, dobrze, że tu pojechaliśmy. Tylko po co był ten pierwszy punkt?”
A ja tylko spojrzałem w niebo i pomyślałem:
„Następny wyjazd, Ty planujesz…”
🟫 Punkt trzeci – Laguna Miñiques, czyli jak mnie zawrócili, chociaż nie chciałem
Po Laguna Miscanti, gdzie każdy członek rodziny – nawet Nina – wysiadł z auta i przeszedł te 200 metrów z godnością i aparatem (lub przynajmniej z telefonem), myśleliśmy, że teraz już tylko bonus.
Kolejna laguna – Miñiques – leży przecież tuż obok.
No dobra – „tuż” w chilijskim rozumieniu, czyli kilometr prosto z czego 200 metrów w górę. Ale co tam, auto ciągnęło dzielnie, dzieci wciąż nie prosiły o bajki, a Nina nie mówiła „zawracamy” – więc jechaliśmy.
🚙 Zatrzymanie przodem do widoku? Błąd roku.
Zatrzymujemy się na parkingu.
Wokół pusto. Pusto tak bardzo, że echo się odbijało od flaminga.
Zatrzymuję auto.
Przodem do jeziora. Bo przecież… normalnie. Tak się robi. Tak każdy robi. Tak człowiek parkuje, żeby w razie „nie wysiadamy” chociaż sobie popatrzeć z pierwszego rzędu.
– Dzieci: „Nie wysiadamy.”
– Nina: „Zimno. Ja tu zostaję.”
– Ja: „To tylko zdjęcie zrobię.”
No i wychodzę. Czapka dobrze dociśnięta, aparat pod pachą.
Wieje jakby ktoś się grochówki najadł.
Idę kilka kroków, próbuję ustawić się do zdjęcia.
I wtedy…
Z budki wybiega strażnik.
Ręce w górze.
Krzyczy coś.
Macha jakby prowadził lądowanie śmigłowca.
Zatrzymuję się z aparatem w pół drogi. Myślę:
– „O cholera. Może coś z biletem. Może źle zaparkowałem. Może… nie wiem. Może to teren święty, a ja mam czapkę nie w tę stronę.”
Gość dopada do mnie i wydaje komendę:
– „Auto! ¡Atrás! No así.” (Kochanie! naprawdę, nie zmam żadnej Asi!!!)
Ja:
– „Eeeee…”
– „¡Mueva el coche!”
Czyli jednak chodzi o… parkowanie.
Musiałem zawrócić auto. Serio.
Musiałem wsiąść, odpalić, przestawić auto tyłem do jeziora.
Dlaczego? Nie wiem.
Może to względy ekologiczne. Może bezpieczeństwo.
Może ten strażnik miał zły dzień i potrzebował odrobiny sensu w życiu.
Nie wiem.
Wiem tylko, że jak zawróciłem – puścił mnie bez słowa.
🌊 I znowu wiatr. Ale warto.
Wysiadamy.
Tym razem Nina też.
Nie wiem, czy dla towarzystwa, czy dla zasady, ale wyszła i stanęła obok mnie, nawet zdjęła kaptur aby na zdjęciach nie wyglądać jak pustynny mnich.
Laguna Miñiques jest… mała.
W sumie teraz jak patrzę to nawet nazywa się Mini, nie?
Woda spokojniejsza, ciemniejsza, a dookoła – pustka i przestrzeń, które sprawiają, że człowiek automatycznie przestaje mówić. (Ale nie Tomek, albo Nina. Albo Krzyś)
– „Tato, a jakby tu zrobić zjeżdżalnię?”
– „Na co? Na wikunie?”
– „Nie, z góry do jeziora.”
– „Bez pozwolenia? Nie ma opcji. Zaraz przybiegnie ten typ, że zjeżdzalnia musi być tyłem do jeziora…”
Były flamingi, znowu wikunie.
Jakieś dziwne czarne ptaki przemykały bokiem.
Nieziemsko. Dosłownie.
Nina w końcu przyznała:
– „Tu mi się bardziej podoba.”
– „Bo mniej ludzi?”
– „Bo tak! Ale w sumie i tak cie kocham.”
W momencie, gdy wracaliśmy do auta, przy samochodzie stanęła mewa.
Serio.
Patrzyła na nas tak, jakby miała plakietkę „kontrola biletów”.
Nie ruszała się, tylko przekrzywiała głowę i patrzyła, aż każdy wsiądzie.
Tomek był pewien, że chce chipsa.
Krzyś twierdził, że „ona pilnuje, żebyśmy tyłem stali”.
🍼 Bonusowy punkt – karmiące wikunie, czyli najsłodszy widok dnia
Wracając z ostatniego punktu, w aucie zapanowała cisza. I to nie ta wymuszona – tylko taka prawdziwa, turystyczna cisza zadowolenia. Każdy miał co chciał:
- Tomek miał swój tajny vlog i mewę inspektora,
- Krzyś zdjęcia flamingów i jaszczurki,
- Nina… satysfakcję z tego, że jednak wyszła i przeżyła,
- ja? No ja miałem całą galerię zdjęć i kilka dodatkowych siwych włosów od kontaktów ze strażnikami.
Jedziemy sobie więc powoli, droga już znajoma. Zjazd spokojny, żadnych niespodzianek – i nagle Nina mówi:
– „Stój! Z lewej! nie tej, tej drugiej!!!”
Hamuję.
Patrzymy.
A tam – stado wikuni.
Nie byle jakie, bo z maluchami.
Małe, puchate kule z patykowatymi nóżkami, które właśnie… ssą (ssają?) mleko!
Tak po prostu, przy drodze, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Zaczynamy nagrywać, dzieci szeptem komentują:
– „Zobacz, ona się do niej przytula! O jaaa…”
– „Ale serio, to mleko leci? Mama, a jak smakuje mleko wikuni?”
– „Nie wiem, synu. I nie planuję testować.”
Nina stoi obok mnie, łapie mnie za ramię i mówi:
– „To był dobry dzień.”
Ja tylko kiwam głową. Bo co więcej powiedzieć?
W tej chwili to one – te mikro-wikunie – skradły show całego dnia.
Piedras Rojas?
Miñiques?
Miscanti?
Pfff. Wikunie ssące mleko od matki na tle wulkanu – i tyle.
Staliśmy dobre 10 minut. Ani za blisko, ani za daleko.
🏁 Droga do domu – pełna karta, pełne serce
W końcu ruszyliśmy.
Powrót do San Pedro de Atacama przebiegał w trybie „niech ktoś teraz prowadzi za mnie”.
Silnik mruczał leniwie, Nina już przysypiała, dzieci przeżywały na nowo wszystko, co widziały, komentując z punktu widzenia „profesjonalnych vlogerów dzikiej przyrody”.
– Tomek: „Nazwijmy to: Dzień z życia pustynnego ssaka.”
– Krzyś: „A ja zrobię slideshow z muzyką dramatyczną.”
– Ja: „A ja zrobię sobie kawę, jak wrócimy.”
A ja jeszcze miałem jeden punkt do odhaczenia po drodze…