🌋 Z gejzerów nici – czyli jak nie pojechać, nie wyspać się, ale jednak zrobić coś fajnego
Plan był prosty: wstać o czwartej rano i pojechać do gejzerów El Tatio. Bo żeby zobaczyć je sensownie, trzeba być tam przed świtem – o tej porze mgły pary unoszą się malowniczo nad ziemią, kontrastując z lodowatym powietrzem i gotującą się wodą. Magia. Cuda. National Geographic.
Ale żeby tam być o tej porze, trzeba wyjechać z San Pedro około czwartej rano, czyli wstać około trzeciej trzydzieści. Czyli położyć się spać wcześniej. Czyli nie być turystą.
😵 Zasnąć nie mogę, a turyści urządzili after party
Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, że nie mogłem zasnąć. Najpierw po prostu z ekscytacji – jak dziecko dzień przed Wigilią – bo wiadomo: gejzery. Ale potem doszli jeszcze goście z piekła rodem, czyli nowa grupa turystów, która przyjechała wieczorem i rozsiadła się z piwkiem tuż obok naszego pokoju.
Przy stoliku. Z muzyką. Ze śmiechem. I z podejściem „czym głośniej, tym lepiej”.
Godzina 23:00 – „Zaraz zasnę, niech tylko trochę ściszą”.
Godzina 00:00 – „No to już chyba trochę przesada, ale dam im jeszcze chwilę.”
Godzina 00:45 – „A może zrobimy z tego nowy wpis: ’Jak NIE spać w San Pedro – poradnik survivalowy’?”
💥 A wtedy wstała Nina
Około pierwszej trzydzieści w nocy nastąpił przełom.
Nina – która do tej pory spała jak skała – nagle się zbudziła, usiadła na łóżku, poprawiła rozwichrzoną grzywę i… ruszyła do ataku.
Wyszła z pokoju, niczym Matka Smoków, i wygłosiła tyradę, która przyniosła skutki natychmiastowe. Turyści się uciszyli. A po chwili poszli spać.
– „Zrobiłam porządek.” – oznajmiła z godnością cesarzowej wracającej z bitwy.
– „Szacunek.” – wymamrotałem.
– „Ale teraz ja nie mogę zasnąć.”
– „Idealnie.”
⏰ Budzik o czwartej. Mnie trzeba było ściągać łomem
Zasnęliśmy jakoś po drugiej.
O 3:45 – budzik.
Otworzyłem jedno oko, próbując sobie przypomnieć, gdzie jestem, kim jestem i czemu się tak źle czuję. Nina też otwarła jedno oko. Spojrzała na mnie jak lekarz na pacjenta, który próbuje sam sobie zrobić operację.
– „Naprawdę chcesz jechać?”
– „Oczywiście. Trzeba walczyć o marzenia!”
– „Wyglądasz, jakbyś walczył raczej o poduszkę.”
– „Nie szkodzi. Dam radę.”
Nie dałem. Po 3 minutach negocjacji, Nina wyperswadowała mi wyjazd. Powiedziała coś o odpowiedzialności, o tym, że dzieci i tak nie wyjdą z auta przy -5°C i że wycieczka bez snu może się skończyć tym, że zaparkuję na gejzerze. Albo w. Zgodziłem się. Poszedłem spać. Obrażony na wszystko. Na turystów. Na siebie. Na fakt, że moje gejzerowe marzenie wyparowało jak te pary nad El Tatio.
🌵 Kaktusy zamiast gejzerów – czyli plan B, który uratował dzień
Obudziliśmy się około 10:00. Dzień już trwał w najlepsze. Dzieci siedziały z telefonami, Nina robiła śniadanie, ja piłem kawę i siedziałem z miną „człowiek z wielkim planem i wielką porażką”.
Ale zamiast siedzieć i jęczeć, zacząłem grzebać w głowie po wspomnieniach i przypomniałem sobie o czymś:
Dolina Kaktusów!
Była gdzieś po drodze do gejzerów – i wtedy ją pominęliśmy, bo jechaliśmy po ciemku.
– „To może chociaż tam?”
– „Czy to oznacza, że się ogarnąłeś?” – zapytała Nina z podejrzliwością.
– „Tak. Ale tylko trochę.”
Zwinęliśmy się w miarę szybko. Spakowaliśmy wodę, czapki, aparat. Dzieci dostały komunikat:
„Wyjazd za 5 minut. Nie – nie ma opcji: ‘jeszcze jedna gra’.”
🛻 Droga do nikąd – czyli jak wygląda „najgorsza droga w okolicy”
No więc pojechaliśmy.
I teraz uwaga – ta droga to taki klasyk Atacamy. Asfalt się kończy, jakby miał ważność tylko do 2023 roku, a potem już tylko żwir, piach, kamienie, kratery po meteorytach i drogowe szachy.
– „Tata, czemu jedziemy zygzakiem?”
– „Bo tak lubi zawieszenie.”
– „Aha. A czemu mama znowu mówi, że to był zły pomysł?”
– „Bo mamy różne podejścia do adrenaliny.”
Ale o dziwo – nasz SUV dawał radę. Trochę trzęsło, trochę piszczało coś w drzwiach, ale jechaliśmy. Otaczał nas krajobraz jak z Marsa – kamienie, pył, zerowa roślinność i od czasu do czasu… kaktus.
No właśnie.
🌵 I nagle… kaktusy. I woda. Na pustyni!
Po jakimś czasie – nie wiadomo jak długo (na Atacamie czas liczy się raczej w liczbie podskoków amortyzatorów niż minutach) – dojechaliśmy. Tabliczki żadnej. Oznaczeń brak. Ale był mały parking, kilka roślin i coś, co wyglądało jak początek ścieżki.
– „To tutaj?”
– „No nie wiem, ale… parkują tu auta, więc chyba nikt jeszcze nie zginął.”
– „To przekonujący argument.”
I nie ma sępów.
A przynajmniej nie widać.
Może gdzieś ucztują na ludziach, którzy przyjechali wcześniej?
Wysiadamy. Gorąco, ale nie ściana ognia. Za to cisza. Taka prawdziwa. Żadnych ludzi, żadnych turystów. Tylko wiatr, kaktusy i odgłos kroków po piachu.
Ewidentnie sępy się tymi turystami zaopiekowały…
Weszliśmy w ścieżkę prowadzącą do wąwozu. Z jednej strony zbocza z roślinami – może nie las, ale taki pustynny zaroślak kaktusowy, z drugiej – mały strumień.
💧 Strumień! Na pustyni!
Tomek stanął i zapytał:
– „Ej, ale skąd ta woda? Przecież to pustynia.”
– „Może się zagubiła.”
– „Haha. To teraz się nawadnia?”
Szliśmy wzdłuż tego strumyka. Po drodze co chwila pojawiały się małe kaskady, głazy, ścieżki bokiem – wszystko to prowadziło w dół wąwozu.
I nagle – mały wodospad.
Nie, nie Niagara. Ale coś pięknego w tym surowym krajobrazie. Przy nim siedziała grupka lokalnych – ewidentnie nie pierwsi raz tu przyszli. Moczyli nogi, śmiali się, mieli ze sobą jakieś przekąski.
Czyli sępy nie dały rady.
Krzyś szepnął:
– „Tata, tu mieszkają ludzie?”
– „Nie, po prostu znaleźli chill level: expert.”
📷 Widoki, których nie planowaliśmy
Zrobiliśmy kilka zdjęć. Pokręciliśmy się jeszcze po okolicy. Trawa przy strumieniu aż raziła zielenią – tak nienaturalną w tym świecie skał i kurzu. Kaktusy na zboczach wyglądały jak jakieś prehistoryczne straże, a niebo – czyste, głębokoniebieskie. Zero smogu, zero hałasu. Tylko my i natura.
W pewnym momencie Nina usiadła na kamieniu, wyjęła butelkę z wodą i stwierdziła:
– „Nie wiem co to było, ale to był dobry pomysł.”
– „Czyli?”
– „No to. Kaktusy. Strumień. Niegejzery.”
– „Dziękuję, dziękuję. Robię też wesela i chrzciny.”
🎒 Powrót i pakowanie – czyli klasyczna rodzinna logistyka
Wróciliśmy do hostelu gdzieś koło 16:00, może 16:30. Słońce jeszcze dość wysoko, ale widać już było, że dzień się kończy. W środku – klasyczne pobojowisko po porannej krzątaninie. Buty gdzie popadnie, powerbanki na wszystkich gniazdkach, ładowarka do drona w ganku, ładowarka do Kindle’a w łazience (bo tam była jedyna wolna wtyczka), Krzyś i Tomek siedzący jakby nigdy nie ruszali się z miejsca, choć przecież przed chwilą chodzili po wąwozie jak kozice.
– „Dobra, trzeba się pakować. Jutro zmiana miejscówki.”
– „Już?” – westchnęłem.
– „Jeszcze nie. Najpierw usiądźmy i poudawajmy, że mamy plan.”
Tomek stwierdził, że on to by został, bo „tu jest fajnie, a nie trzeba chodzić”.
Nina miała już w głowie logistykę:
– „Ubrania brudne do niebieskiej torby, czyste do czerwonej. Ładowarki razem z elektroniką. Kremy i filtry do kosmetyczki, ale z zatyczkami, bo znowu coś się rozleje”
– „Nie wiesz jeszcze co, ale na pewno się rozleje?”
– „Na pewno.”
☀️ I wtedy stało się niebo
Około 18:00 coś się zaczęło zmieniać. Światło, które wpadało przez okna, zrobiło się… dziwne. Złote, czerwone, jakby ktoś postanowił przefiltrować rzeczywistość przez Instagram z lat 2013.
– „Idę zobaczę, co się dzieje.” – rzuciłem. „To może być ostatni zachód tutaj.”
– „To właśnie dlatego idź go sfotografować, zanim przeoczymy coś wielkiego.”
Wyszedłem na zewnątrz i… stanąłem jak wryty.
🌇 Niebo, które wyglądało jak koniec świata i początek filmu przygodowego
Z jednej strony niebo jak rozpalona miedź – pomarańcz, róż, rudy, złoto. Jakby słońce postanowiło dać ostatni koncert z pełną oprawą świetlną. Z drugiej – nadciągający burzowy front. Ciemne, ciężkie chmury wlewały się zza gór, wyglądając jak tsunami na niebie. Gdzieś w tle przemykały błyski, niegroźne, ale dramatyczne.
To było coś pomiędzy sceną z „Władcy Pierścieni”, a kadrem z dokumentu BBC o najbardziej spektakularnych zjawiskach pogodowych.
– „Nina!!! Wyłaź, nie uwierzysz!”
– „Tylko nie mów, że znowu flamingi przeszły przez ogródek!”
– „Nie, tym razem naprawdę musisz zobaczyć!”
Nie wyszła. Wysłała dzieci. Kompletny brak zaufania. Dzieci zatrzymały się w drzwiach, spojrzały, spojrzały drugi raz i rzuciły:
– „O żesz…”
– „No.”
📷 Kadry, które nie potrzebują filtra
Złapałem aparat i zacząłem pstrykać jak opętany. Krzyś wyszedł i próbował zrobić zdjęcie telefonem, ale po chwili tylko stwierdził:
– „To się nie da uchwycić. To trzeba widzieć. Ty mi zrób” – powiedział do mnie.
Tomek dołączył chwilę później, z ręcznikiem na głowie (nie pytaj), patrząc jakby widział swoje pierwsze fajerwerki.
– „Czy to może się zapalić?”
– „Nie, to się właśnie gaśnie.”
Spędziliśmy tam dobre 20 minut – nie mówiąc zbyt wiele, po prostu chłonąc ten moment.
A potem Nina weszła z powrotem do pokoju, spojrzała na walizki i westchnęła:
– „No dobra. Magicznie było. Ale nikt się sam nie spakuje.”
🧳 Wieczór jak zwykle
Reszta wieczoru upłynęła pod znakiem nerwowego dopasowywania przedmiotów do miejsc, upychania skarpetek w buty, szukania tej jednej ładowarki „co zawsze jest w bocznej kieszeni”. Ostatecznie, zanim poszliśmy spać, wszystko było gotowe. Znaczy prawie. Znaczy – „wystarczająco”.