Po prehistorycznej przygodzie w Jaskini Mylodona, gdzie olbrzymie leniwce (Krzyś i Tomek?) na zawsze wryły się w naszą pamięć (a Mylodon stał się nową miarą „dużości”), apetyt na więcej Patagonii wzrósł. Zwłaszcza, że zza chmur, raz po raz, wyłaniały się strzeliste szczyty, które obiecywały jeszcze więcej wrażeń. Nie mogło być inaczej – czas na Park Narodowy Torres del Paine. Miejsce, które na każdej pocztówce wygląda jak raj, a w rzeczywistości… cóż, przekonaliśmy się, że to raj z wiatrem, wyzwaniami i, jak się potem okaże, z zaskakującymi problemami z logistyką. Ale o tym później!

🏞️ Pętla Dookoła Jezior – Wjazd do Pocztówki, Proszę!

Wiedzieliśmy, że jedziemy do miejsca ikonicznego. Tego dnia mieliśmy zamiar zrobić pętlę dookoła jezior w parku, aby jak najlepiej nasycić się jego surowym pięknem. Sama myśl o tym, że wjeżdżamy do Torres del Paine, budziła we mnie ekscytację na poziomie dziecka, które dostało nową zabawkę. To przecież jedno z tych miejsc, które widzi się na filmach przyrodniczych, marzy o nich nocami i odhacza jako „koniecznie do zobaczenia przed śmiercią”. A przecież jesteśmy w Patagonii, miejscu, które nie potrzebuje filtrów na Instagramie.

Wreszcie dojechaliśmy do Parku Torres del Paine. Już samo przekroczenie bramy wjazdowej było jak wejście do innego świata. Krajobraz zmienił się natychmiast – z otwartej pampy wjechaliśmy w królestwo potężnych gór, krystalicznie czystych jezior o nierealnych odcieniach błękitu i turkusu, oraz wszechobecnego wiatru, który zdawał się śpiewać pradawne pieśni, a jednocześnie próbował oderwać nam głowy. Każdy zakręt oferował nowy, zapierający dech w piersiach widok, a aparat w mojej dłoni aż drżał z niecierpliwości. Jechałem trzymając w jednej dłoni kierownicę, w drugiej aparat. I tak wiem, tak nie można…

„O rany, ale tu widoki! Patrzcie, góry, jezioro! I te kolory wody!” – krzyknął Tomek, prawie przyklejony do szyby, a jego oczy błyszczały z zachwytu. Już widziałem, jak w jego głowie powstają kolejne vlogi z „dzikiej przyrody”. Krzysiek, jak zwykle, musiał dodać swój sarkastyczny komentarz, próbując zachować pozory obojętności: „No dobra, jest ładnie. Ale czy jest Wi-Fi? Bo jak nie, to te zdjęcia nawet na insta nie wejdą”. Nina tylko westchnęła, widząc jego minę. „Nie ma tu Wi-Fi, Krzysiek. Jest natura. Wdech i wydech. I ciesz się tym, zanim zamarzniemy.” A ja w myślach dodałem: „I miej nadzieję, że wytrzymamy do końca dnia bez focha i awantury o zasięg.” (no dobra, lekko naciągam. ale tylko lekko…)

🚶‍♂️ Wodospad Salto Chico – Patagońska Grzmotnięcie Natury

Pierwszym punktem, który sobie zaplanowaliśmy na naszej pętli, był hotel Explora Patagonia Torres del Paine. To miejsce strategiczne – wygodny parking, można też zanocować – albo, jak my, wybrać się na krótki spacer do imponującego wodospadu Salto Chico (znaczy małego. duży jest większy, jak sama nazwa wskazuje). Parking był już dość zatłoczony, co było dobrym znakiem – znaczy, że nie tylko my jesteśmy takimi „freakami” od natury.

Zatrzymaliśmy auto. Wiatr, jak zwykle, powitał nas z otwartymi ramionami, próbując wyrwać nam drzwi i czapki, a także porwać wszelkie luźne papiery i niestabilnych członków rodziny. „Tata, ale wieje! Jak w suszarce do włosów, tylko zimnej!” – krzyknął Tomek, trzymając się mnie kurczowo, jakby próbował przylgnąć do ziemi. „Tak, synu. To Patagonia. Tu zawsze wieje. To taki jej znak rozpoznawczy, jak twoje marudzenie o słodycze” – odpowiedziałem, czując, jak moje włosy próbują uciec w nieznane, a czapka ledwo trzyma się na głowie. Nina, widząc moją walkę z czapką, tylko się uśmiechnęła.

Z parkingu poszliśmy ścieżką drewnianą, a potem pomostem wzdłuż jeziora. To był cudowny spacer – relatywnie łatwy, nawet jak na nasze możliwości, a widoki… Niesamowite! Jezioro Pehoé, z wodą o nierealnym, mleczno-turkusowym kolorze, który wyglądał, jakby ktoś wsypał do niego miliardy tabletek Alka-Seltzer, było otoczone z każdej strony potężnymi górami. W oddali, za taflą wody, widać było nawet fragmenty lodowca Gray, świecące błękitem w słońcu. To wyglądało jak pocztówka, ale w wersji 4D, z wiatrem w tle i świeżym powietrzem, które próbowało wyrwać płuca.

A potem usłyszeliśmy. Jeszcze zanim go zobaczyliśmy, usłyszeliśmy go. To był on. Wodospad. Z każdym krokiem huk narastał, stawał się coraz potężniejszy, wypełniając powietrze wibracjami, jakby cała ziemia drżała w posadach. To był Wodospad Salto Grande – Wielki Skok (podobno on się nie nzywa, to tylko nazwa punktu widokowego. nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Piękny jest.) I rzeczywiście, był wielki i skoczył nam do uszu z całą mocą. „Ale on jest głośny! Nic nie słyszę!” – krzyknęła Nina, próbując przekrzyczeć huk spadającej wody, machając rękami, jakby chciała odgonić decybele. „Co mówisz????” – odpowiedziałem, ale chyba mnie nie usłyszała, bo tylko pokazała mi kciukiem w dół. Krzysiek, który zazwyczaj reaguje na takie rzeczy krótkim „meh” albo „nuuuda”, tym razem naprawdę się poruszył. Jego mina mówiła: „Dobra, to jest imponujące. Nawet ja to przyznaję.” „Ale siła! Jakby natura puściła wodę z kranu na maxa, i to nie byle jakiego kranu, ale takiego gigantycznego!” Tomek za to, jak zwykle, był w swoim żywiole. Podbiegł najbliżej, jak się dało, i zaczął krzyczeć do wody: „Woda, leć! Leć!” „Tata, mogę wejść do środka? Mogę poczuć, jak leci woda? Jak w basenie, tylko większym?”. Oczywiście, że nie mógł. Ale jego entuzjazm był zaraźliwy. Staliśmy tam chwilę, chłonąc ten widok i dźwięk. Woda wpadała z hukiem do jeziora, tworząc oszałamiający spektakl natury. Czułem się, jakbym stał na krawędzi świata, a cała moc Patagonii skupiła się w tym jednym miejscu.

Po nasyceniu się widokiem i hukiem wodospadu, wracamy do auta. To był dopiero początek naszej przygody w Torres del Paine. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że natura przygotowała dla nas jeszcze kilka niespodzianek, które sprawdzą naszą logistykę i nerwy. Ale o tym już w kolejnym wpisie…

Jaskinia Mylodona gigantyczny prehistoryczny leniwiec[Chile 2025]
Torres del Paine – pętla wokół jezior[Chile 2025]

Zostaw po sobie ślad