🗺️ Poranny reset i plan, który miał być prosty
Po porannym zdobyciu Castillo Hidalgo, zrobiliśmy szybki przegląd planu na resztę dnia. Lista była dość prosta: kantor, karta SIM, coś zjeść i może jeszcze zdążyć zobaczyć wzgórze Cerro San Cristóbal. Problem w tym, że nasze podejście do realizacji planu było, jak to powiedzieć… dość płynne. Czyli trochę błądzenia, trochę improwizacji, trochę “idziemy tam, gdzie nas poniesie Google”. Najpierw ruszyliśmy w stronę Plaza de Armas, bo z tego co Nina wyczytała, to tam powinny być kantory. W praktyce okazało się, że Google nie do końca ogarnia, co w Santiago aktualnie istnieje. Co chwila trafialiśmy do miejsc, gdzie według mapy miał być kantor, a zamiast tego była brama z kłódką, sklepik z plastikowymi zabawkami albo coś, co przypominało opuszczony punkt usługowy z lat 90. Przeszliśmy chyba z pięćdziesiąt takich miejsc i powoli zaczynało to wyglądać jak jakiś happening uliczny z udziałem turystów. Krzyś co chwilę pytał “Daleko jeszcze?”, a Tomek trzymał się kurczowo naszej ręki i cicho powtarzał “gorąco…”. Sami też powoli zaczynaliśmy mieć dość. Nie pomagało to, że chodziliśmy bez celu, w upale, wraz z tłumem ludzi, którzy zdawali się wiedzieć dokładnie, gdzie idą – w przeciwieństwie do nas. No, oczywiście poza tymi, którzy wyluzowani siedzieli na wszystkich płaskich powierzchniach. A tych, było znacznie wiecej. Próbowałem jeszcze chwilę być tym rozsądnym i mówiłem sobie, że znajdziemy kantor za następnym rogiem. Ale po kolejnym „następnym” rogu był kolejny…
📶 Próba ogarnięcia internetu, czyli dzień bez systemu
Po drodze próbowaliśmy jeszcze rozwiązać temat internetu. Skoro nie możemy wymienić waluty, to może chociaż kupimy kartę SIM. Plan dobry, ale i tu pod górkę. W każdym punkcie słyszeliśmy tę samą historię – „dzisiaj się nie da, system nie działa”. Najpierw myśleliśmy, że to jakiś lokalny problem, ale szybko okazało się, że padł system w całym kraju i nie można zarejestrować nowego numeru. Żadna sieć nie działała. Fajnie. To już nawet nie było irytujące, tylko po prostu zabawne w swojej absurdalności. Nina zrobiła tylko głęboki wydech i powiedziała: “dobra, jedzmy coś, bo umrę” (kusiła, kusiła…). Byliśmy spoceni, dzieci głodne i powoli zaczęliśmy łapać to znane uczucie rodzinnego przesilenia: wszyscy coś chcą, ale nikt już nie ma siły walczyć o sensowną decyzję. Był taki moment, że dosłownie stanęliśmy na skrzyżowaniu i przez dwie minuty patrzyliśmy w cztery różne strony – każdy z innego powodu. Krzyś chciał lody, Tomek pić, Nina szukała cienia, a ja szukałem jakiegokolwiek znaku, że idziemy w dobrą stronę.
🌭 Completos – chilijski fast food w cieniu fontanny
Plaza de Armas okazał się wtedy zbawieniem. Główny plac miasta – pełen ludzi, ulicznych grajków, gołębi, hałasu, ale i jedzenia. Pod arkadami ciągnęły się stoiska z jedzeniem, każde reklamujące completos gigantes. Hot dogi na sterydach. Dzieci nie były przekonane, więc Nina kupiła im coś prostszego – makarony z jakimś sosem i napojem, a ja dostałem zadanie: przynieść hot dogi. Niby nic wielkiego, ale jak człowiek nie zna hiszpańskiego, to każde takie zamówienie to mini wyprawa survivalowa. Chodzisz od stoiska do stoiska, próbując dowiedzieć się, czy sprzedają same hot dogi, czy tylko zestawy z colą, i jak powiedzieć “bez coli”, kiedy zna się tylko “hola” i “gracias” (no i jeszcze „ceviche błeeee błeee” – to takie nawiązanie do przygód Lipków którzy będąc w Ameryce Południowej zatruli się ceviche i jedyna osoba któa jakoś funkcjonowała, nie znająca hiszpańskiego musiała powiedzieć obsłudze, że potrzebują pomocy). Pokazywałem palcem, kiwałem głową, uśmiechałem się głupkowato, a w końcu jakoś się udało – wróciłem do rodziny z czterema completosami i dwiema colami. Bohater dnia. No dobra, może trochę koloryzuję, ale na pewno byłem z siebie zadowolony. I chyba nie tylko ja – dzieci wciągnęły swoje makarony, a moje completo zniknęło równie szybko. W smaku? Zaskakująco dobre. Połączenie parówki z awokado i pomidorem może wydawać się dziwne, ale tutaj działało. Na koniec i tak wszystko zdominował majonez, ale taki lokalny, gęsty i tłusty nie jakiś winiary. Jedliśmy na podeście pod daszkiem, to była jakaś scena, ale w cieniu, z widokiem na przechodniów, gołębie i zieleń.
💵 Kantor, którego prawie nie było
W końcu zrobiło się cicho. Dzieci się najadły, przestały narzekać, a my mogliśmy przez chwilę usiąść i nie myśleć o tym, co dalej. Po krótkim odpoczynku zrobiłem jeszcze jedną próbę znalezienia kantoru. Tym razem ruszyłem dalej, w mniej turystyczne okolice. Przeszedłem kilka przecznic, przez uliczki, które wyglądały jakby czas się tam zatrzymał. Sklepiki, warsztaty, starsze panie siedzące na plastikowych krzesłach i gadające przez telefon. Wszystko na nic.
Wróciłem do Niny i postanowiliśmy opuścić nasze zacienione miejsce. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, co robić dalej, czy wracamy do hostelu, czy idziemy na wzgórze Krzysztofa 😊 (Cerro San Cristóbal). Dzieci jednak uznały, że wracamy do hostelu trochę odpocząć. Nina usiłowała ciągnąć nas do metra, ponieważ doktoryzowała się z tematu metra i ogólnie transportu publicznego – doprowadziła mnie do łez, twierdząc, że trzeba kupić kartę BIP. Chodziłem i robiłem jej bip bip… jak dziecko 😊Ale nawet się nie fochnęła 😊
Ruszyliśmy się jednak w drogę i dotarliśmy po drodze do miejsca, które wyglądało jak mini galeria handlowa sprzed dwudziestu lat – korytarz, w którym było wszystko: od telefonów komórkowych, przez sznurówki, po akcesoria erotyczne. Zostawiłem Ninę i dzieci przy wejściu i sam ruszyłem na poszukiwania. Gdzieś między tym wszystkim, w cieniu klimatyzatora, zobaczyłem szyld “Casa de Cambio”. Aby to znaleźć musiałem posiłkować się zdjęciami z google jak to miejsce wygląda. Bingo. Wszedłem, zapytałem o kurs, pan kiwnął głową i powiedział, że może mi wymienić 100 dolarów, bo więcej gotówki nie ma. Trochę absurdalne, i tak to był sukces. Wymieniłem, włożyłem pieniądze głęboko do kieszeni i wróciłem na plac jak zdobywca. Dzieci siedziały na ziemi, hgrając na telefonach, , a Nina patrzyła na mnie z miną „no i co, udało się?”. Udało się, w połowie. Ale i tak byłem bohaterem (ale bez peleryny).
🧉 Napój z pszenicy, czyli mote con huesillo w praktyce
W drodze powrotnej z Plaza de Armas do hostelu, kiedy już praktycznie pogodziliśmy się z tym, że dzisiaj nie będzie ani pełnowymiarowego kantoru (100USD to jednak ciut mało), ani SIM-a, zatrzymaliśmy się jeszcze przy małym, metalowym wózku z napojami. Wyglądał trochę jak takie nasze budki z watą cukrową na festynie – tylko że w środku zamiast waty, znajdowały się wielkie, szklane akwarium z ziarnem, które z daleka wyglądało jak mała kukurydza, oraz termos z z brązowym płynem i pływającymi wewnątrz czymś, co wyglądało jak rzadki kisiel z ryżem. Albo kompot na święta, z suszu.
To było właśnie mote con huesillo – klasyk chilijskiej ulicznej gastronomii. Wyglądało dziwnie, pachniało nie wiadomo czym (smacznie), ale byłem ciekaw. Krzyś od razu powiedział: „chcę tą herbatę z kuleczkami! – bubble tea!!!”, więc decyzja zapadła. Nina dała mu resztki peso, które jeszcze mieliśmy z Polski i powiedziała, żeby sam kupił. Trochę się wahał, ale w końcu poszedł do lady, powiedział „uno” i pokazał palcem. Dostał duży plastikowy kubek, w którym pływały pszeniczne ziarna i suszona brzoskwinia. Duma? Ogromna. Dla niego, bo sam kupił. Dla nas, bo jednak coś mu te nasze podróże dają.
Spróbowaliśmy wszyscy po kolei. Napój sam w sobie był orzeźwiający – lekko słodki, owocowy, mocno schłodzony. Brzoskwinia całkiem dobra, ale ziarna pszenicy… no cóż. Dla dzieci to był jakiś inny świat: „to się je?” – pytał Tomek. Jedli, ale trochę z obowiązku. W końcu skończyło się tak, że dzieci wypiły płyn, a ja zostałem z „deserem z ziaren”. Konsystencja trochę jak niedogotowany ryż, ale do zniesienia. Nie wiem, czy zamówiłbym drugi raz – ale jedno wiem na pewno: warto było spróbować. Znaczy zamówiłbym bez mrugnięcia okiem – ale tylko do picia, nie do wyjadania nasion jak wróbel.
Stoisko z mote było ustawione tuż przy alejce w pobliżu Cerro Santa Lucía. Przed nami mote kupiła dwójka Chilijczyków, i popijali ten napój jak u nas herbatę z cytryną. Dla nich – klasyka. Dla nas – dziwne, ale lokalne. Po takim pitstopie dzieci dostały energii, my trochę mniej, ale zgodnie stwierdziliśmy, że czas wracać do hostelu i złapać chwilę oddechu przed popołudniową misją.
🛏️ Pół godziny dla słoninki, czyli chwilowy reset
Wróciliśmy do hostelu. W drzwiach nikt nie powiedział ani słowa – wszyscy padliśmy na łóżka jak ścięci. Pół godziny w wentylowanym pokoju z zamkniętymi oczami – to był luksus. Zgrałem zdjęcia z aparatu, a dzieci grały w gry na telefonie. Taki moment, w którym nikt nie musi z nikim rozmawiać, ale wszyscy wiedzą, że to był dobry pomysł. Może ktoś powiedzieć, że niewychowawcze. To niech pierwszy rzuci kamieniem. Szczególnie po męczącym maratonie zwiedzania.
🚠 Wyprawa na wzgórze Krzysztofa – czyli jak nie czytać instrukcji
Po odpoczynku zaczęliśmy się zbierać. Kolejny punkt dnia: Cerro San Cristóbal. Albo jak Tomek go nazwał: „wielka górka z antenką”. Spakowaliśmy się w 15 minut, wyszliśmy z hostelu i ruszyliśmy w stronę dolnej stacji kolejki. Plan był prosty: wjeżdżamy szynową kolejką na wzgórze, potem może przejedziemy się gondolą i wrócimy pieszo albo Uberem. Prosto, prawda?
Na miejscu okazało się, że jednak nie do końca czytaliśmy przewodniki. Kupiliśmy bilety: jeden na funicular (kolejkę szynową), drugi na teleférico (kolejkę linową), myśląc, że to jedna trasa z przesiadką pośrodku. Jak się okazało – to dwie różne trasy, prowadzące z dwóch różnych miejsc. Nie szkodzi. Wjechaliśmy funicularem. Krzyś był zachwycony – stara konstrukcja, trzeszczące drewno, metalowe łańcuchy – jak żywcem wyjęte z filmów. Dla Tomka też to była mega frajda bo można było wychulać się przez okna w czasie jazdy. Ogólnie, to taka kolejka jak na Gubałówkę, ale w Chile. W środku ciasno, gorąco, fajnie.
Na szczycie zrobiło się luźniej. Widok? Konkret. Santiago rozciągało się przed nami aż po horyzont. W tle Andy, jeszcze z resztkami śniegu na wyższych partiach, a w dole – morze domów. Miasto ogromne, ale z góry wydawało się trochę spokojniejsze. Wszędzie widać było wieżowce, ale też sporo zieleni. Na placu przy figurze Matki Boskiej było dość tłoczno, ale dało się znaleźć cień pod drzewem, usiąść na murku i chwilę po prostu nic nie robić. Zrobiliśmy milion zdjęć. Jednak moja żona ciągnęła mnie już na dół, nie czekając na zachód słońca. Za chwilę miała być złota godzina, a ta myślała o tak przyziemnych rzeczach jak jedzenie czy dotarcie do hostelu. Jak z nią żyć…
🚡 Zjazd teleferico
Zjazd planowaliśmy zrobić teleférico – czyli gondolą zawieszoną na linie. Dojście do kolejki było krótkie, ale sama kolejka… wyglądała całkiem nowocześnie. Kabiny były z dużymi szybami, przeszklone dookoła. Dla Tomka? Mega frajda. Dla Krzysia? Nie bardzo. Po wejściu do kabiny złapał się poręczy i powiedział tylko „chyba nie chcę patrzeć w dół”. Uspokajaliśmy go, gadaliśmy o pierdołach, odwracaliśmy uwagę. Ostatecznie dał radę, ale przez większość trasy patrzył na sufit. Po wszystkim sam był z siebie dumny. Powiedział tylko: „Następnym razem jadę z zamkniętymi oczami”. No cóż – uczymy się, nie?
Widoki z gondoli były naprawdę solidne. Z góry widać było nie tylko miasto, ale też parki, boiska, dachy domów, drogi i dziwne układy ulic, które z dołu były zupełnie nieczytelne.
🦜 Papugi w centrum miasta – czyli nieoczekiwane safari miejskie
Po zjeździe z Cerro San Cristóbal plan był prosty: iść coś zjeść, a potem wrócić do hotelu, zanim padniemy. Ale jak to z planami bywa – życie lubi dorzucić coś od siebie. Zeszliśmy na dół jednym z bocznych szlaków prowadzących przez park. Słońce już chyliło się ku zachodowi, cienie się wydłużały, powietrze trochę odetchnęło po południowym upale. Wszyscy szliśmy w milczeniu, trochę zmęczeni, dzieci nie kłóciły się (co było znakiem, że są naprawdę wyczerpane), a ja właśnie zacząłem myśleć o pizzy… i wtedy to się wydarzyło.
Najpierw jedno, krótkie skrzeczenie. Potem kilka kolejnych, głośniejszych. Wszyscy podnieśliśmy głowy. Nad naszymi głowami przelatywały zielone papugi. Na początku myślałem, że to jakieś ozdobne ptaki z czyjegoś podwórka, ale nie – tych było więcej. Po chwili okazało się, że całe stado siedzi na drzewach wzdłuż alejki. Zielone, z żółtymi brzuszkami, niektóre z czerwonymi dziobami. Skrzeczały, przelatywały z gałęzi na gałąź, siadały na kablach i ogólnie robiły spore zamieszanie.
Krzyś otworzył oczy jak pięciozłotówki i powiedział tylko: „Tata! One są na wolności?!”. Tomek nie mówił nic, tylko stał z głową zadartą do góry i próbował je liczyć. Ja i Nina spojrzeliśmy na siebie, lekko zaskoczeni – tego się nie spodziewaliśmy. Papugi w centrum wielomilionowego miasta. Żadne zoo, żadna ptaszarnia – po prostu dzikie, wolne, hałasujące. Staliśmy tam dobre pięć minut, robiąc zdjęcia i patrząc, jak sobie latają nad głowami. Trochę surrealistyczne, ale właśnie dzięki takim momentom te podróże tak zapadają w pamięć.
🍕 Kolacja z głodu, nie z zachwytu
Z papugami za plecami ruszyliśmy w stronę jakiejkolwiek knajpy, która spełniała trzy kryteria: była otwarta, miała jedzenie, miała miejsca siedzące. Nie szukaliśmy „smaków Chile”, żadnych fusionów, ceviche i czarnych fasoli. Po całym dniu przede wszystkim dzieci miały ochotę na coś znanego i bezpiecznego. Zdecydowaliśmy się na włoską pizzerię, która miała dobre opinie w Google i nie odstraszała cenami.
Usiedliśmy, zamówiliśmy pizze , do tego napoje i wodę. Czekaliśmy jakieś 25 minut, w czasie których dzieci zaczęły wracać do życia. Tomek gadał o minecrafcie, Krzyś o Brawl Starsie. Ja przeglądałem zdjęcia z telefonu, a Nina chyba myślała czy się nie da zdrzemnąć przy stole. Pizza przyszła – smaczna, ale wiadomo, że wszystko smakuje lepiej, jak człowiek jest głodny. Prawdziwa ocena? Solidna, ale bez zachwytów. Takie jedzenie, które człowiek je i wie, że jest potrzebne.
Na koniec Nina znowu próbowała namówić nas na metro. Bo taniej, bo trzeba się nauczyć, bo karta BIP to klasyk. Ja z kolei już miałem w oczach Ubera i wizję, że nie muszę się pchać w tłumie z dwójką dzieci, które za chwilę zasną na stojąco. I tym razem udało mi się przeforsować swoją wersję. Nina nie protestowała – szczególnie że cena Ubera była podobna do ceny metra. BIP BIP!!!
🛸 Wieczorne latanie dronem nad Santiago
Po powrocie do hostelu dzieci dosłownie padły na łóżka i po chwili już ich nie było. Nawet nie zgasiliśmy światła w łazience – nie przeszkadzało im nic. Zostaliśmy z Niną we dwójkę, ale ona też po chwili położyła się „na moment” i planowała odpłynąć. Ja za to wyjąłem drona i wyszedłem jeszcze raz – do parku, z którego było widać fragment centrum miasta. Chciałem zobaczyć, jak Santiago wygląda nocą z góry. Za dnia miasto wyglądało całkiem całkiem – jak na miasto (no co ja poradzę, że nie przepadam za miastami?)
O tej porze było już spokojnie. Ciepło, ale nie gorąco. Ludzie wracali z pracy, w parkach siedzieli zakochani, dzieci jeździły na rowerkach, a ja – odpaliłem drona. Wzbił się cicho w powietrze, coraz wyżej, aż w końcu miałem przed oczami miasto, które wyglądało jak siatka świateł. Albo mrowisko w nocy. Albo po prostu – jak z filmu s-f. Migające punkty, czerwone ogony aut, pulsujące sygnały na skrzyżowaniach, a w tle czarne zarysy gór. Nad głową – ciemne niebo bez zanieczyszczeń świetlnych, jakiego się w Europie nie widzi.
Zrobiłem kilka ujęć, nagrałem panoramę, parę razy obleciałem okolicę i po zużyciu dwóch baterii wylądowałem. To był dobry koniec dnia – cicho, spokojne, bez tłumów. Tylko ja, dron i miasto pod spodem. Wróciłem do hostelu, zgrałem materiał i padłem. Krzyś chrapał, Tomek spał w poprzek, Nina przykryta kocem. Następnego dnia mieliśmy wylot na Atakamę, ale o tym jeszcze wtedy nie myślałem. Acz w sumie powinienem, wszak rano trzeba było wstać i ruszyć na lotnisko…