✈️ Przed lotem – czyli klasyczne „plan był prosty…”
Pobudka koło 6:30. Co ciekawe, wszyscy nawet jakoś się zebrali. Nina otworzyła oczy i westchnęła z rezygnacją. Krzyś jęknął „jeszcze pięć minut…”, Tomek nie zdążył nawet zaprotestować, bo jego pluszak wypadł z łóżka i trzeba go było ratować. Ja też udawałem, że wstałem – głównie po to, by nikt mi nie powiedział, że się guzdrzę.
7:00 – siedzimy już w aucie, w trybie „czy aby na pewno mamy wszystko?”. Nina grzebie w plecaku z dokumentami, ja próbuję sobie przypomnieć, czy zamknąłem drzwi od pokoju, a dzieci w tle już toczą pierwszą wojnę. Pierwsze 10 minut jazdy upłynęło w rytmie „daj mi!”, „nie ruszaj!”, „bo powiem mamie!”, czyli klasyka rodzinnej podróży.
I wtedy dopada nas prawda – jest niedziela. W Chile. A Chile w niedzielę przypomina Polskę w Wigilię: wszystko zamknięte na głucho. Czas na plan awaryjny: stacja benzynowa. Tam zawsze da się coś kupić. Choćby ciastka z ryżem i empanady, które pamiętają Pinocheta.
⛽ Stacja benzynowa – brunch w stylu survivalowym
Podjeżdżamy. Otwarta – bingo! Wchodzę do środka i czuję się jak Indiana Jones w supermarkecie po apokalipsie. Biorę kanapki z lodówki, empanady pakowane próżniowo i butelkę czegoś, co która wygląda jak syrop na kaszel, ale podobno ma kofeinę, czyli coś, co może mnie obudzić.
Dobrze, że sam poszedłem. Oczyma wyobraźni zobaczyłem scenę:
Dzieci przyklejone do witryny z lodami – Nina mówi „tylko jedno!”. Tomek słyszy „trzy!” i wychodzi z największym Magnumem w historii. Płacę, wychodzimy, zaczynamy jeść na parkingu. Słońce już wyżej, ciepło, lekki wiatr. Lód spada.
Dramat rodzinny.
Otwieram oczy, wsiadam do auta.
Jedziemy dalej.
🛫 Lotnisko Calama – pożegnanie z Atacamą
Droga do Calamy przebiegła zaskakująco spokojnie. Audiobook w tle, taki miks Tolkiena i Fallouta, a dzieci z zaskoczenia zapomniały się kłócić. Dojeżdżamy na lotnisko z zapasem. Zwrot auta? 5 minut. Pan nawet nie spojrzał na auto – chyba nie zależało mu na drobnych otarciach. W sumie, to nawet nie sprawdził, czy auto dotarło na parking.
Plecaki przypięte, bilety gotowe, kontrola bezpieczeństwa przeszliśmy bez alarmu – chociaż Krzyś miał w plecaku różne dziwactwa.
🛍️ Terminal i zakupy bez zakupu
Lotnisko nie było duże, ale sklepik z pamiątkami mieli. Przez 15 minut udawaliśmy, że jesteśmy poważnymi klientami, szukając „czegoś wyjątkowego”. Dzieci oglądały każde stoisko 4 razy, Nina przymierzyła 6 naszyjników z kamienia księżycowego, a ja po prostu chciałem butelkę wody, która – jak się okazało – kosztowała tyle, co bilet autobusowy do innego miasta. Albo kraju. W końcu kupiliśmy wodę i jakieś babeczki.
✈️ Lot #1 – Calama → Santiago de Chile
No więc… Zabrzmiał komunikat o rozpoczęciu boardingu. Dzieci rzuciły się do bramki, jakby rozdawali darmowe LEGO, a nie tylko pozwalali wejść na pokład Airbusa. Nina spokojnie, z klasą. Ja – z trzema plecakami, paszportami i nadzieją, że nikt nie zapyta mnie, gdzie mamy kartę pokładową, bo ją wcisnąłem do tylnej kieszeni, razem z kanapką „na potem”. (Spoiler: potem jej nie zjadłem. Miała kontakt z paszportem. I z tyłkiem.)
Wsiadamy do samolotu. Dzieci – środek rzędu, wiadomo, żeby nikt z zewnątrz nie uciekł. Nina – z brzegu. A ja? Oczywiście przy oknie. Bo dzieci niby chcą widoków, a potem siedzą wlepione w ekran, jakby od tego zależało ich życie.
Ja za to – nos przy szybie, aparat gotowy, broda odbita na plastiku. Widok miałem na stronę wschodnią, więc tym razem Andy były w pełnej krasie.
Krzyś, kątem oka:
– „Tato, co tam widać?”
– „Góry, skały, śnieg, lodowce”
– „Czyli jak zawsze?”
Zamilkłem. No tak, może nie brzmi to ekscytująco, ale JAKIE to były góry i skały!
Siedzę więc i cykam zdjęcia. Próbuję uchwycić ten jeden kadr, w którym światło pięknie załamuje się na śniegu, cień chmury tańczy po zboczu, a z tyłu – może jakiś kondor? Ale nie. Zamiast tego na każdej fotce mam: 1) refleks z szyby, 2) kawałek mojego nosa, 3) palec Tomka w kadrze.
A Nina? Czyta. Jakby nic się nie działo. Jakbyśmy nie przelatywali nad jedną z najbardziej surowych krain świata. W końcu pytam:
– „Widzisz te kolory? Tę głębię? To światło?”
– „Mhm… Aha… Wiesz, że zabili drugoplanowego bohatera?”
– „Że co?”
– „W książce. Zabił go dzbanek z wrzątkiem. Przez przypadek.”
Zamilkłem po raz drugi. Pustynia vs. dzbanek – wygrał dzbanek.
Po około godzinie lecimy już nad zielonym terenem. Gdzieś tam w dole mignęły wioski, kręte drogi, pasma wzgórz. Dzieci powoli zaczęły się nudzić, więc zapytały, czy to już. Powiedziałem, że prawie. Że jeszcze 20 minut. (Było 40. Ale kto by liczył.)
Wreszcie: „Drodzy pasażerowie, za chwilę rozpoczniemy schodzenie do lądowania w Santiago de Chile.” Dzieci ożywione. Nina zapakowała telefon. Ja zrobiłem jeszcze trzy zdjęcia na chybił-trafił. Oczywiście – każde z plamą po palcu na szybie. Jak widać po prawej.
Samolot schodził powoli. Santiago wyłaniało się zza horyzontu – wielkie, dymne, wciśnięte między wzgórza. Już z góry było widać korki, i ludzi spieszących się gdzieś, gdzie trzeba być „na czas”. A my? My byliśmy tylko w przelocie. I całe szczęście.
Lądowanie – miękkie. Aplauzu brak. Trochę szkoda, bo pilot się postarał. Wyszliśmy bez dramatów, dzieci zgodnie, Nina z kontrolowanym wyrazem twarzy, acz Krzyś… z jednym butem lekko niedopiętym, bo „nie opłaca się przecież zakładać dobrze, skoro zaraz zdejmę znowu”.
🍕 Lotnisko Santiago – Pizza i szybki reset
Wysiadamy. Terminal w Santiago de Chile przywitał nas chłodnym powiewem klimatyzacji, zapachem mokrej podłogi i dźwiękiem stukających kółek walizek o nierówne kafelki. Niby zwykłe lotnisko, a jednak – jak się człowiek tak tłucze po górach, pustyniach i solniskach, to nagle każda cywilizacja ma w sobie coś luksusowego. Nawet światło LED.
Zgodnie z planem – nie wychodziliśmy z lotniska. Transfer był szybki, bez bagażu rejestrowanego do odbioru, więc ruszyliśmy w stronę gastronomicznego „haju” – czyli strefy food court. Dzieci miały tylko jeden cel: pizza.
Nie jakakolwiek pizza. Nie taka z oliwkami, rukolą czy innym piekłem węglowodanowym. Nie. Chodziło o klasykę – sos, ser i ciasto. I najlepiej – dużo sera.
Wybór padł na jakąś lotniskową wersję „trattorii”, z wystrojem udającym włoskie miasteczko, ale z kelnerem, który bardziej wyglądał jakby dopiero co skończył kurs pilotażu dronów. Menu proste: pizza Margherita oraz pizza Pepperoni.
Zamówiliśmy dwie średnie, bo wiadomo – niby nikt nie głodny, ale potem zaczyna się: „A mogę gryza?”, „Zostaw mi kawałek”, „Właściwie to ja jednak jestem głodny”.
Pizza przyszła. Wyglądała… no, była. Ser się ciągnął, ciasto chrupało, a sos miał ten lotniskowy smak: niby pomidor, ale z nutą konserwantów i plastiku z podgrzewanej tacki. Ale w tamtej chwili to była uczta. Tomek zjadł swoją część w 45 sekund, po czym z błagalnym spojrzeniem spytał:
– „To mogę jeszcze kawałek?”
– „Nie.”
– „Ale serio, ostatni…”
– „Nie.”
– „A jak będziesz robił sobie kanapkę później, to ja nie będę prosił.”
– „Nie.”
Krzyś zjadł wolniej, ale za to z namaszczeniem. Po każdym kęsie komentował:
– „Trochę jak z mikrofali… Ale taka dobra mikrofala. Taka… droższa.”
Nina piła swoją colę przez słomkę, patrząc na nas z wyrazem twarzy „nie wierzę, że jeszcze mamy dwa loty przed sobą”. Ja piłem napój, który miał więcej podejrzanych składników niż przeciętne chipsy o smaku „krewetki i majonez”.
Po obiedzie – szybki spacer po sklepie z pamiątkami. Dzieci przepadły między pluszowymi alpaki, Nina zakochała się w wełnianym szalu za równowartość pół noclegu w hostelu, ja zaś… stałem przy stoisku z magnesami. Przez dziesięć minut. Wpatrzony w „San Pedro de Atacama” z wulkanem na tle. Już prawie miałem kupić, ale potem zobaczyłem cenę i stwierdziłem, że zrobię sobie magnes w domu, z kartonu i zdjęcia. I za chwilę – znów do samolotu.
🛫 Lot #2 – Santiago → Punta Arenas (czyli Andy, lodowce i znowu siedzę przy oknie)
Nie wiem, jak to się stało, ale po raz trzeci z rzędu wygrałem los na loteryjce „kto siedzi przy oknie”. Dzieci oczywiście bez entuzjazmu – Tomek rzucił tylko:
– „I tak będziesz robił zdjęcia co 5 sekund.”
A Krzyś dodał:
– „To weź mnie nie zasłaniaj.”
Ale ja już siedziałem. Miejsce przy oknie to mój moment. Moment, kiedy człowiek może spojrzeć na świat z góry – dosłownie i metaforycznie – i przez chwilę udawać fotografa National Geographic, mimo że aparat zaparowany, szyba brudna, a na zdjęciach widać odbicie własnej twarzy.
Samolot wystartował bez problemów. A potem… zaczął się spektakl. Okno – z lewej strony samolotu. A po lewej – tak – Andy. Takie prawdziwe Andy. Nie „góry gdzieś w tle”, tylko konkretne, monumentalne, pokryte śniegiem, wyciągające się aż po horyzont. Ich czubki wystawały ponad puchate chmury, jakby Matka Natura grała w „który szczyt dotknie nieba jako pierwszy”.
W pewnym momencie Nina spojrzała mi przez ramię i rzuciła:
– „To wygląda jak wygaszacz ekranu Windowsa.”
Na co Krzyś, nie odrywając wzroku od telefonu:
– „A u mnie wygląda jak Minecraft na shaderach.”
Dzieci, proszę państwa. Pokolenie, które zjadło emocje.
A ja siedzę, pstrykam jak szalony. Z jednej strony mam przed sobą góry, które wyglądają jak torty śmietanowe posypane wulkanami. Z drugiej – rodzinę, która przysypia i marzy o hotdogu z benzynowej stacji. I tak się człowiek uczy pokory.
Zrobiłem jakieś 250 zdjęć. Większość z nich wyglądała tak:
-
jedno ucho (moje),
-
odbicie plastykowego kubka po kawie,
-
kawałek włosa Tomka na pierwszym planie,
-
oraz klasyka: odbicie lampki nad fotelem, robiącej za UFO na zdjęciu.
Ale wśród nich były też perełki – lodowce w kształcie języków śniegu, wijące się przez góry, rzeki przypominające węże z kryształów i doliny, które wyglądały jakby ktoś je wyrzeźbił dłutem z lodu.
Na wysokości około 10 000 metrów zaczął się prawdziwy pokaz: niebo przeszło w błękit z nutką fioletu, a śnieg na szczytach błyszczał w popołudniowym słońcu jak lukier na pierniku. W tle widoczne były stożki wulkanów – samotne, majestatyczne, trochę jak strażnicy tej krainy lodu i kamienia.
Tomek spojrzał, westchnął i powiedział:
– „Jakbym miał teraz ciastko, to byłby idealny moment.”
I może miał rację. Widoki – spektakularne. Ale człowiek zawsze jakoś głodny.
Lot trwał około trzech godzin z hakiem, z krótkim międzylądowaniem (o którym za chwilę). Pod koniec pojawiły się pierwsze oznaki południa Chile – krajobraz zaczął się zmieniać. I wtedy pomyślałem, że warto było siedzieć przy tym oknie. Bo może dzieci nie zapamiętają, może telefon przysłonił im pół Andów – ale ja zobaczyłem. I zapamiętam. A potem, rzecz jasna, napiszę bloga. A i tak nikt nie przeczyta, więc mogę ich wszystkich oczerniać. Po mojej śmierci przeczytają i już mi nic nie zrobią.
✈️ Międzylądowanie – czy to już? Nie, to jeszcze nie…
Silniki samolotu cicho zawarczały, nos maszyny uniósł się lekko, a w oddali zaczęło pojawiać się… lądowanie. Tak, wiem – lądujemy. Ale to nie nasze lądowanie.
Samolot gładko dotknął pasa. Dzieci automatycznie zaczęły się zbierać, Krzyś już łapał za plecak, Tomek odpinał pas z taką szybkością, jakby chodziło o życie, a Nina spojrzała na mnie pytająco:
– „To już?”
– „Nie, tylko międzylądowanie.”
– „Czyli…?”
– „Czyli siedzimy i nie wychodzimy.”
Krzyś z rozczarowaniem rzucił plecak z powrotem na podłogę:
– „Bez sensu.”
Pasażerowie obok nas – głównie miejscowi – wstali, rozciągnęli się i zaczęli pakować swoje manele z półek. Torby, torbiszcza, walizki z lamą, plecaki z naklejkami z Patagonii – wszystko to wysypało się na wąski korytarzyk. My, twardo, siedzimy. Wzrok wbity w fotel przed sobą i energię skupiamy na nie wstawaniu. Bo przecież i tak nie wolno.
Obsługa samolotu – z minami jakby to była już czwarta zmiana i szóste espresso – spacerowała w w tą i z powrotem, sprawdzając, czy ktoś nie próbuje zostać na gapę, albo odwrotnie – wysiąść, mimo że miał lecieć dalej. Jedna stewardessa spojrzała na nas z rozbawieniem i rzuciła:
– „Ustedes siguen hasta Punta Arenas, ¿cierto?”
Nina z błyskiem profesjonalnego turysty odpowiada:
– „¡Sí, claro!”
Chyba dobrze powiedziała, bo stewardessa się uśmiechnęła i poszła dalej.
Zrobił się moment pustki. Taki pół-lotniczy limbo. Z jednej strony – nie jesteśmy już w powietrzu, z drugiej – jeszcze nie tam, gdzie trzeba. Samolot pustoszeje.
Przez kilka minut panowała dziwna cisza – nowi pasażerowie jeszcze nie weszli, starzy już wyszli, a my trwaliśmy jak bohaterowie w środku trylogii: ani początek, ani koniec. Tylko klimatyzacja dmuchała nam w kark jak duch zimy.
W końcu zaczęli się pojawiać nowi ludzie – spokojnie, kulturalnie, z walizkami, które wyglądają jakby przeżyły już niejedną andyjską przygodę. Szybkie spojrzenia: kto tu siedzi, kto nie, gdzie ten rząd, a czy to 17B to to samo co 17C? Totalny zamęt w zwolnionym tempie.
Nowy pan siada niedaleko. Uśmiecha się, mówi „buenas”, po czym wyciąga krzyżówkę i zaczyna ją rozwiązywać z powagą, jakby to był test do NASA. Tomek:
– „Ciekawe, czy zna słowo ‘guanako’.”
A Krzyś:
– „To pewnie ma w poziomie. Albo w pionie. A jak mu nie pasuje, to niech ścieśnia”.
Wreszcie pilot coś zapowiada, wszyscy przypinają pasy, stewardesy robią rundkę z rutynowym „proszę się nie bawić klamrą” i… znowu ruszamy. Koła odrywają się od ziemi, widok za oknem zmienia się z „lotnisko” na „tu znowu góry!” i lecimy dalej.
A ja? A ja znowu patrzę przez szybę. Bo przecież teraz – teraz dopiero zaczną się lodowce.
🏔️ Lot nad lodowcami – ostatni etap podróży, czyli lećmy w stylu „epicko”
Silniki samolotu westchnęły ponownie i… lecimy dalej. Ostatni odcinek. Czuliśmy się jak bohaterowie filmu przygodowego w trzecim akcie, tuż przed wielkim finałem. Z tą różnicą, że zamiast mieczy mieliśmy czekoladowe batony i zmęczenie wypisane na twarzach.
Ja, tradycyjnie już, przy oknie. Bo jak to tak, lecieć nad Patagonią i nie siedzieć przy oknie? Dzieci – rozłożone jak koty na słońcu – coś tam jeszcze grzebały w telefonach, Nina z nosem w książce, a ja… ja patrzyłem. I było co oglądać.
❄️ Lodowce z lotu ptaka – „o ja cie…”
Zaledwie kilka minut po starcie pojawiły się pierwsze cuda – ogromne, majestatyczne lodowce. Jak jęzory lodu, które ktoś zsunął z gór prosto w doliny. Jasnobłękitne smugi przecinające granatowe zbocza. Patrzyłem przez szybę, oczarowany jak dziecko przed witryną sklepu z Lego.
– „Zobaczcie! Lodowiec! Kolejny! I ten tam wygląda jak… smoczy ogon!”
Tomek nie podniósł wzroku.
– „Spoko, tata, fajne.”
Krzyś, nie patrząc:
– „Ej, czy to nie jest ten, co był w National Geographic?”
Nie był, ale brzmiało dobrze, więc przytaknąłem.
Zdjęcia? Oczywiście, że robiłem. Z poświęceniem, wklejony nosem w szybę, manewrując aparatem tak, żeby uniknąć odblasków i żeby w kadrze nie było kawałka mojej brody.
Czy wyszły? Jasne, że nie. Ale próbowałem.
🌊 Cieśnina Magellana i zachód słońca, czyli kino klasy premium
I wtedy – zupełnie jakby ktoś to zaplanował – pojawiła się Cieśnina Magellana. Rozległa, ciemna, przecinająca kontynent jak pęknięcie. Po jednej stronie – lodowce, po drugiej – otwarta woda. A nad tym wszystkim – zachód słońca.
Nina odłożyła książkę. Spojrzała przez okno.
– „Wow.”
Jedno słowo. Tylko tyle. Ale z ust mojej żony, która widziała już niejedno, to oznacza 10/10.
🛬 Lądowanie w Punta Arenas – bajka się kończy, zaczyna logistyka
Samolot powoli zaczął schodzić. Widoki ustępowały miejsca realiom: dachy, światła miasta, pierwsze oznaki cywilizacji. Czuć było, że lecimy na południe. Światła były chłodniejsze, kolory bardziej stonowane, jakby słońce tu już miało dość.
Dotknęliśmy pasa. Delikatnie, bez dramatów. Za oknami już ciemno. Wysiedliśmy – nie bez bólu pleców – i ruszyliśmy po bagaże.
I tu… klasyka. Nasze walizki? Oczywiście ostatnie.
Staliśmy przy taśmie jak ostatnie ziemniaki w skrzynce – dzieci jęczały, Nina zaczęła skanować wzrokiem alternatywy typu „co zrobimy, jak zaginą?”, a ja udawałem optymizm. Po 20 minutach – są. Radość. Ulga. I natychmiastowe zmęczenie.
Na szczęście, pani którą wysłała pani z wypożyczalni czekała. Z tabliczką. I uśmiechem.
– „Hola, familia…”
Chwała jej.
🚗 Punta Arenas – auto, hot dogi i pierwsze zderzenie z południem świata
🧊 Pierwszy krok: zima w twarz
Wyszedłem z lotniska pewnym krokiem. W końcu to już nie pierwszy nasz przylot w nieznane. Ale… nie pierwszy raz zderzamy się ze ścianą wiatru, który próbuje zedrzeć z człowieka skarpetki przez buty.
– „Zamknij drzwi, zimno!” – rzuciła Nina, kiedy jeszcze drzwi się nie otworzyły.
Krzyś aż się cofnął. Tomek wyciągnął kaptur i zasłonił połowę twarzy.
– „To my dalej w Chile?” – zapytał z powątpiewaniem.
No, dalej. Ale tu Chile zaczyna mieć przebłyski Antarktydy.
To nie był chłód jak o poranku w górach. To był wiatr – przenikliwy, zdecydowany, mający własne zdanie i plan na wieczór. A plan ten zakładał zdemontowanie fryzury każdemu z osobna.
📦 Odbiór auta – „przygodowość w wersji deluxe”
Na szczęście pani z wypożyczalni nie tylko była urocza i cierpliwa (a czekała na nas długo), ale też miała świetny humor.
– „No change, no drama,” powiedziała z uśmiechem, gdy okazało się, że nie ma jak wydać nam z dolarów.
Ale dramatu nie było. Ustaliliśmy, że dowiezie nam resztę do hotelu. Chile na totalnym luzie.
Auto? Czyste, pachnące, trochę większe niż poprzednie – co biorąc pod uwagę nasze bagaże, dwa plecaki przypominające skład narciarski i cztery osobowości, które aktualnie nie znoszą się dotykać, było na wagę złota.
Krótka kontrola – czy wszystko działa, czy nie odpada zderzak i czy klimatyzacja da się przestawić na „grzej jakby to był piec kaflowy z XIX wieku” – i ruszamy.
⛽ Stacja benzynowa – nasze ukochane hot dogi
Po drodze – szybka decyzja: stacja benzynowa.
Bo głodni. Bo dzieci marudzą. Bo Nina stwierdziła, że „albo teraz coś zjem, albo będziesz opiekował się dziećmi”. A wiadomo, że w takich sprawach nie ma żartów.
Weszliśmy. I jak zawsze, wybór był prosty: hot dogi.
Tomek wziął jednego. Krzyś wziął jednego. Nina wzięła… jednego.
A ja wziąłem dwa.
Bo wiadomo – ja prowadzę. A człowiek głodny, to człowiek zły, a kierowca zły to rzecz niepożądana w okolicach Ziemi Ognistej.
– „To najlepsza kolacja w życiu!” – rzucił Tomek z buzią pełną musztardy.
Krzyś oblizywał palce, jakby nie jadł od wczoraj.
– „Tata, jak wrócimy do Polski, to zróbmy hot dogi na święta!”
Hmm. Święta w wersji benzynowo-parówkowo-orlenowej. Czemu nie?
🏨 Hotel – grzejniki, padnięcie i błoga cisza
Dojechaliśmy do noclegu późnym wieczorem. Światła miasta, które wcześniej wydawały się takie surowe, teraz mrugały ciepło i przyjaźnie.
Zatrzymaliśmy się, rozpakowaliśmy. Dzieci – padły natychmiast.
Nina rozstawiała kosmetyczki, ja szukałem grzejnika i… znalazłem.
I odpaliłem go na maksa.
W pokoju pachniało nowością, pieczywem i kurtkami. Zrzuciliśmy warstwy z siebie jak węże ze skóry. I… usiedliśmy.
– „To był długi dzień,” powiedziała Nina.
– „To był dzień pełen lotów, lodowców i hot-dogów na stacji benzynowej,” dopowiedziałem.
– „I lodowców, nie zapomnij o lodowcach!” – odezwał się Tomek z poduszki.
Krzyś już spał.
Zgasiłem światło. Głowa wciąż miała przed oczami cieśninę Magellana i różowo-pomarańczowe niebo.
Patagonia. Nadeszliśmy.