Z Iriną dogadaliśmy się, że za pół ceny noclegu, będziemy mogli zostać u niej. Świetnie, bo nie będziemy musieli koczować na lotnisku. W związku z tym, że niestety deszcz przestał padać, zostałem zmuszony do czynności turystycznych. Zebraliśmy się najpierw i podreptaliśmy na rynek. Albo Targ, jak mawia ukryta opcja niemiecka, czyli Śląsk. Rany boskie, jestem kioskiem. Doszliśmy do targu z zamiarem zrobienia zakupów, a tam… pustka. Nic. Zero, Null. Stał tylko jeden pan z dyniami we wszelkich rozmiarach. Pokręciliśmy się trochę, doszliśmy do dworca kolejowego… i nic. W końcu zapytaliśmy o drogę. W sumie okazało się, że tamten pusty targ to tylko dwa razy w tygodniu jest, a tam, gdzie doszliśmy handlują codziennie. Ryneczek wielkością przypomina średniej wielkości miasteczko. Zgubić można się w nim i przez tydzień nie wyjść. Osoba logicznie myśląca (ja) spodziewałaby się, ze będzie część spożywcza, część rtv/agd, część odzieżowa… A figę! wszędzie mydło i powidło, spożywczych rzeczy w sumie bardzo mało, ogrom zaś ubrań. Między ubraniami gdzieś co jakiś czas jakieś jadło. Masakra.
Uparliśmy się i zjedliśmy kebaba. Turek zrobił, zapytał kulturalnie ile papryczek włożyć do środka. Wzieliśmy z Michałem po pięć. Pan popatrzył dziwnie, ale nie zaprotestował. Świetny kebab wyszedł. papryczki były smaczne. Niam.
Wreszcie Lipek z Michałem doprowadzeni do ostateczności uznali, ze dość, że Nie, że AAAArgggggh!!!!! i wróciliśmy do hostelu. Za mało chłopaki na zakupy chodzą z kobietami…
Niestety nie naodpoczywaliśmy się. Zwiedzać, zwiedzać! nie spać! zwiedzać! Pojechaliśmy do centrum. Metrem ma szczęście. Pierwsza cerkiew i co? Kogo widzimy? Czecha Mirka z dziewczynami. Świat jest jednak bardzo mały
Przyjechali zwiedzać Tbilisi, Mirek zaś leci dalej. Na odchodne Mirek zaproponował poczęstunek z piersiówki… Sam był na antybiotykach i dziewczyny zabraniały mu pić. Szczęśliwy był strasznie, bo za chwile odlatuje i jak doleci, nikt nie będzie go kontrolował. Pożegnaliśmy się z Mirkami i przeszliśmy rzekę. Naszym celem była Matka Gruzja – posąg górujący nad całym Tbilisi. I skoro górujący, to trzeba było iść pod górę. Nawet nieźle się szło, pod dość ostrą górkę, aż okazało się, że dalej iść się nie da. Trzeba zejść prawie na sam dół, przejść kawałek i znów pod górę. Tego Michałowi i mi było za wiele. Uznaliśmy, że przeczekamy wybuchy turystyczności na płaskim, pijąc kawę po turecku, której nagle nam się zachciało.
Nie mogło nam nic głupszego przyjść do głowy. Zwiedziliśmy 3/4 starówki nie znajdując kawy po turecku. Pod wszelkimi innymi postaciami była. Nawet w ziarnach. Po turecku nie. Nogi właziły nam w kadłubki, 2h przeznaczone drużynie pierścienia, znaczy dla Lipków i Niny na zwiedzanie kończyło się, a my dalej łazimy. I co z tego, że po płaskim, jak nastawiliśmy się na siedzenie? W końcu usiedliśmy w knajpie, w której byliśmy przy pierwszym pobycie w Tbilisi – Jaffa Shawarma. Zamówiliśmy piwo i czekaliśmy. I czekaliśmy. Brody nam rosły, starość nas dopadała, a grupa nie nadchodziła. W pewnym momencie dostałem sms, że trafili na sklep z pamiątkami. Więc kolejna prawie godzina czekania… Dobrze, że jedzonko było zmaczne.
Z ciekawszych rzeczy, poza kawą po turecku i ciastkiem czekoladowym, były chinkali zapiekane w oleju. smaczne, moim zdaniem nawet smaczniejsze od gotowanych.
Następnie zebraliśmy się i poszliśmy zwiedzać nocne Tbilisi. Podobało nam się to, że praktycznie każdy udynek, każdy zabytek jest podświetlony. Każda fontanna podświetlona. Nawet most w kształcie podpaski świeci się i mruga. Szkoda, że już chłodno było, bo byśmy położyli się w parku i oglądali nocną Gruzji stolicę…
O 2 w nocy zostaliśmy zabrani rozpadającym się autem, przez tego samego kierowcę, który nas przywiózł pierwszego dnia. W 6 osób, w czymś w rodzaju Opla Astry, z plecakami… przeżycie niezapomniane. Iwona na kolanach Lipka i częściowo naszych, zgięta w paragraf, auto skrzypi i powoli gubi części… Ja trzymałem plecaki, by w razie czego nie wypadły… 30 minut udręki i lotnisko.
Mimo wszystko – warto było. Nawet więcej niż warto. Niezapomniane przeżycie, świetna przygoda.
Czego i wam życzymy…
Nahvamdiz