O hostelu rozpisywałem się wcześniej, pewnie później też coś będzie, więc przejdę do rzeczy. Wczoraj w hostelu kupiliśmy wycieczkę do Leshan. Tak naprawdę to nie tyle wycieczkę, co transport. Zastanawialiśmy się nad zrobieniem sobie dnia wolnego, ale względy „**** z kasą i z brakiem odpoczynku, w Chinach jest się tylko raz, a kasę da się zarobić, a odpocząć po powrocie do pracy” przeważyły, że zdecydowaliśmy się. Z uwagi na małą ilość czasu oraz przemiłą obsługę w hostelu, zdecydowaliśmy się dać im zarobić. Koszt transportu, to 600RMB za busik – 2,5h jazdy w jedną stronę to jednak sporo kasy – co prawda obsługa usiłowała nam znaleźć jeszcze 2 osoby, by koszty się rozłożyły, ale było już za późno. W każdym razie, by uniknąć tłumu, trzeba było wyjechać o 6:30.
O ile noclegi są w rozsądnych cenach (10 – 30pln), jedzenie od tanio do pol darmo, to niestety za atrakcje turystyczne i transport płaci się słono. Zobaczymy jak wyszło, gdy przeliczymy po powrocie.
Powyższy busik natomiast co ciekawe był nielegalny, o czym zostaliśmy poinformowani. Kierowca nie miał zezwolenia na przewóz turystów, w związku z czym w razie kontroli policji mieliśmy udawać, że wiezie nas za darmo. Z zezwoleniem kosztowałoby to 3 razy tyle. Podpisaliśmy też oświadczenia, że hostel nie bierze za nic odpowiedzialności.
Nina okazała się najlepszą z moich żon i wstała 5:45, ubrała się i pobiegła upolować jedzenie. Wraz z jakimś nieznanym mi z nazwiska Malezyjczykiem, upolowała bułeczki – acz bardziej takie cos pampuchopodobnego niż bułeczki. Na łebka wypadało po pampuchu słonym ze szczypiorkiem i pampuchu pseudosłodkim lekko dżemowym. Lipek dostał jednego dodatkowego, chyba po znajomości z Niną. Za całość zapłaciła całe 3RMB – to jest niecałe 1,5 złotego. W busiku zabraliśmy się za to, co misie lubią najbardziej – znaczy spaliśmy. Dlatego też podróż przebiegła bez większych problemów i udziwnień.
W Leshan kupiliśmy bilet za 160 RMB – na Buddę i na ogrody – Lipek pomstował, że bez sensu te ogrody, bo może tam nie trafimy, patrząc na ich oznakowanie, ale został olany.
Zaraz pomstował. Po prostu rozsądnie byłoby kupować bilet przed wejściem do przybytku, bo znalezienie czegokolwiek w Chinach graniczy z cudem :-).
Weszliśmy. I znów w górę. Na szczęście schody nie były jakieś trudne i męczące. Po drodze spotkaliśmy kamiennego tygrysa, którego Iwona chciała ujeżdżać. Wyżej była świątynia buddyjska i miejsce na kolejkę do Wielkiego Buddy. Dobrze, że przyjechaliśmy tak wcześnie, bo miejsce na kolejkę było pokaźne – na jakieś 2h stania. Zza krzaków wyłoniła nam się Glowa Buddy. Nie robiła jakiegoś monumentalnego wrażenia. Glowa jak głowa, dość duża. Dopiero, gdy podeszliśmy do barierki i spojrzeliśmy w dół, zobaczyliśmy jakieś mrówki przy stopach posągu, dotarła do nas wielkość statuy. Powoli, wąską ścieżką, schodami schodziliśmy w dół. Wąsko i wysoko – skoro ma 71 metrów, to do zejścia było jakieś 60. Naprawdę, posag robi wrażenie. Detale, takie jak paznokcie były wielkości człowieka. Naprawdę, warto tu przyjechać i to zobaczyć. I zaopatrzyć się w szerokokątny obiektyw, by z dołu objąć cały posąg. Potem podreptaliśmy w górę – co w sumie było łatwiejsze niż schodzenie.
Następnie zabraliśmy się za szukanie drugiej atrakcji, za która zapłaciliśmy, ale ani nie wiedzieliśmy co to jest, ani gdzie. Ponoć jakieś ogrody. W sumie najpierw dotarliśmy na szczyt wzgórza, do przepięknego miejsca – skałki, na nich pagoda, ze skał wypływał strumień, płynący między małymi bonzajami.
To był wodospad, a nawet dwa! Do tego kamienie w wodzie do przechodzenia a niżej mostek. Urokliwe miejsce.
Później, poszlajaliśmy się po górze, aż udało nam się znaleźć wejście do kolejnej atrakcji. Idąc grzbietem góry dotarliśmy do jaskiń z posągami, fajne fajne. Idąc jaskiniami, doszliśmy do małej świątyni – do której prowadziły z dołu schody. SCHODY chciałem napisać, bo było ich jakieś 2,5miliarda. Dobrze, że szliśmy w dół, a nie w górę. Acz zejście też było całkiem uciążliwe. Ciężko opisać to miejsce – trzeba to zobaczyć – podobne do inkaskich świątyń, pełne spokoju i majestatu. Na dole znaleźliśmy ogromną misę, zalaną wodą a w środku żaba. Lokalesi wrzucali tam monety, starając się trafić w usta żaby. Czy cokolwiek ta żaba ma. Trudne to, w wodzie monety dziwnie się zachowują. I lokalne monety lepiej się zachowują, niż nasze pięciogroszówki. Bo oczywiście musieliśmy sprawdzić nasze szczęście. Niestety, szczęśliwe gacie Lipka nie przyniosły go nam.
Padł pomysł przedsięwzięcia czynności odwrotnej – wyłowienia wszystkich monet; ale raz że nikomu nie chciało się moczyć ręki po same ramie, a dwa że lokalesi rozmieniający pieniądze na wrzucane monety zaczęli się na nas podejrzliwie patrzeć.
Powędrowaliśmy dalej, dotarliśmy do ogrodu, gdzie stał posąg Sivy – 4 łapki, 2 nóżki – postanowiliśmy zapozować w podobnej pozie – do czego było potrzeba 2 osób – śmiechu było sporo.
Nie napisałeś, że Siva był w dość roztańczonej pozycji co nastręczyło dodatkowych problemów.
Potem szukaliśmy 170metrowego Buddy, którego nie mogliśmy dłuższy czas znaleźć, mimo drogowskazów.
Może wydawać się śmieszne szukanie czegoś o wielkości małego stadionu, ale to są właśnie Chiny: jest na mapie, ale na żywo znaleźć to inna bajka ;-). W każdym razie budda jest i robi monumentalne wrażenie, podobnie jak poprzedni. Pod warunkiem, że odnajdzie się miejsce, skąd go widać ;-).
Okazało się, że znajduje się wysoko, na górze, w pozycji leżącej – a widać było tylko stopy i twarz. Uznaliśmy, że były to w miarę w porządku wydane pieniądze. Zadowoleni wróciliśmy do hostelu. Dotarliśmy koło 15, czekaliśmy na żarełko z pół godziny, bo kuchcik miał kurs gotowania i odpoczywaliśmy. W sumie kurs gotowania prowadził kuchcik, a nie kuchcik się szkolił. Nina kazała napisać, że dostała nie to danie co zamówiła – dostała droższe, ale łaskawie się zgodziła na taka zamianę. Wypiliśmy White Russian – drink – nawet nawet, ale ichnia wódka jakaś taka ostra w smaku jest. Nina wrobiła Iwonę w grę w bilard z recepcjonistą Ray’em. Pierwszą partię zlitował się nad Iwoną i wygrała – później nastąpi rewanż… sromotny, Potem obijaliśmy się do końca dnia. I to było dobre zakończenie…
Jedzenie w hostelu było dobre i nie za drogie. Piwo 6 Yuanow. Kogo i jak szkolił (się?) kuchcik, mieliśmy przekonać się następnego dnia. Ale o tym później.
26.09.2010 Chengdu
Pobudka o 6.00, bo o 6.30 mamy zamówiony transport do Leshan 6-osobowym busikiem (600 Y – drogo, ale o 23.00 trudno było dokoptować jakieś 2 osoby do transportu, żeby obniżyć koszty). Nina jako wstająca najwcześniej poszła z misją zakupu śniadania i przyniosła 10 ciepłych bułeczek, będących bardziej kluskami na parze – jedna na słodko, druga z cebulką. Pożarliśmy je w busie, po czym ja smacznie zasnęłam i z małymi przerwami obudziłam się w Leshan około 2 h później. Kierowca pokazał nam wejście, gdzie zakupiliśmy najdroższe jak dotąd bilety – 90 Y za Wielkiego Buddę i 70 Y za park, którego nazwy nie pomnę, a na bilecie jest tylko po chińsku. Na wejściu powkurzaliśmy się na grupki Chińczyków z przewodniczkami przekrzykującymi się przez mikrofony, ale potem było już tylko lepiej. Przede wszystkim nie padało! Z rzeźb po drodze fajny był smok i biały tygrys (zupełnie jak mój mount w WOW’ie!), ale zmierzaliśmy w kierunku Wielkiego Buddy, bo po to przyjechaliśmy wcześnie, żeby być tam przed dzikimi tłumami. Z jakiejś odległości już było widać jego gigantyczną głowę. Oj, Chińczycy to jednak wszystko muszą robić olbrzymie (choć, a może właśnie dlatego, że sami są niewielcy)!
Wielki Budda (Da Fo) ma 71 m wysokości i jest największym siedzącym Buddą na świecie. Powstawał od 713 r. n.e. we wzgórzu nad połączeniem dwóch rzek, aby strzec przed prądami, powodziami i innymi nieszczęściami. Trzeba przyznać, że robi wielkie wrażenie wykuty w skale, z poprowadzoną wzdłuż jego całej wysokości kamienną ścieżką, która przybliża do kolejnych, olbrzymich części jego ciała. Oko ma ponoć 3 m, palec u nogi 8,5 m.
Reszta tej części parku przyjemna, ale już nie tak spektakularna, natomiast ta druga, za którą zapłaciliśmy 70 Y, bardzo interesująca. Oczywiście jest to znowu milion posągów Buddy, co już trochę monotonne się robi, ale całe otoczenie sprawiało ogólne wrażenie jak z Indiany Jonesa i kojarzyło się z Ameryką Południową. Taka trochę dżungla, co chwilę groty z omszałymi, bardzo dużymi rzeźbami w czerwonawej skale, ludzi nawet wyjątkowo mało jak na Chiny. Pokręciliśmy się nawet dość niespiesznym tempem, porozkoszowaliśmy się spokojem i ciekawym klimatem. Potem uchichraliśmy się pod posągiem Sziwy usiłując odtworzyć jego pozycję z 4 rękami, robiąc z 2 osób jedną. Próbowaliśmy też zatopionej w dużym glinianym dzbanie żabie wrzucić w paszczę monety, co zdaje się było celem wszystkich pochylających się nad nią Chińczyków, ale chyba nasze 5-groszówki są za ciężkie, albo wszyscy mamy kiepska celność. Na koniec odnaleźliśmy, nie bez trudu, 170-metrowego Buddę! Jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, to o mały włos byśmy go przegapili. Po pierwsze leży, po drugie jest przysłonięty drzewami (rzekomo, żeby mu drzewa zasłaniały to, co mężczyzna powinien mieć zasłonięte, ale nie wiedziałam, iż to oznacza od szyi po kolana), więc gdyby nie mapka i jej szczegółowa analiza, to nie zauważylibyśmy kolejnego naj- Buddy na świecie.
Wracaliśmy do busa po obwodzie parku, co chwilę zaczepiani prze kierowców, kelnerów, sprzedawców pamiątek, dlatego gdy w końcu wypatrzył nas nasz kierowca i podszedł, powiedzieliśmy mu „no, thank you” i prawie poszliśmy dalej . Chińczycy są bardzo do siebie podobni, a i odruch odpędzania się od nagabywaczy silnie już w nas ukształtowany. Po początkowo ożywionych rozmowach w busiku, pozasypialiśmy chyba w większości, podróż znowu zleciała więc szybko.
Po powrocie był quest z wymianą pieniędzy. Dziś niedziela, więc w normalnym kraju wszystkie banki byłyby nieczynne, ale to są Chiny i już po drodze widzieliśmy, że niektóre były otwarte. Wyruszyliśmy więc do Bank of China, który jako jedyny wymienia obcą walutę. Oj, co za długotrwała procedura! Były potrzebne 2 kserokopie paszportu, wypisany formularz z wszystkimi danymi (nie wpisałam drugiego imienia, co pani w kasie potem skrupulatnie uzupełniała z paszportu), pomoc 3 Chińczyków i zaliczenie 2 okienek. Kurs jakiś z kosmosu, bo na tablicy wyświetlały się 4 różne, z policzono nam jeszcze inny. No ale trudno protestować, jak od 3 dni nie umiemy wymienić kasy, bo zawsze jesteśmy za późno i już 2 razy Adam wypłacał w bankomacie z karty. Dziwnie tak, mieć ponad 1000 dolców w kieszeni i nic nie móc sobie kupić. Uzbrojeni w grubaśny plik banknotów (prawie 9300 Y), przemaszerowaliśmy do hostelu, gdzie nastąpił podział i uzupełniania zapasów w tzw. kasie wspólnej. Znów głodni chcieliśmy zamówić obiad w hostelu, ale okazało się, że kucharz będzie za ½ h. Normalnie kłody pod nogi z tym żarciem! Skorzystaliśmy z jeszcze jednej miłej rzeczy w tym hostelu, czyli darmowej „welcome coffee”, zamówiliśmy wycieczkę do pand na jutro i zaczęliśmy z nudów oglądać zrobione zdjęcia. Ależ tego, masakra! Po pierwszym tysiącu, a może wcześniej, przyszedł obiad: ja i Nina – kawałki wieprzowiny w zielonej papryce i ryż, Grześ – ryż z warzywami i szynką, Adam – z owocami morza. Smaczne – zwłaszcza moje, ale bez takich fajerwerków jak już to się parę razy zachwycałam.
A potem było pierwsze na wakacjach leniwe popołudnie, zamówiliśmy sobie po drinku (White Russian), pograliśmy w bilarda (też darmowy, kocham ten hostel), dooglądaliśmy zdjęcia. Pełen relaks. Żeby nie było za dobrze, jutro znów pobudka przed 7.00, bo pandy są rano najaktywniejsze i wtedy się je ogląda.