Jak Torres del Paine: Pętla Uciekinierów
Po grzmiącym powitaniu przez Salto Grande, gdzie decybele wody usiłowały zresetować nam uszy, wróciliśmy do naszego wiernego samochodu. Plan był prosty, jak budowa cepa: kontynuujemy pętlę dookoła jezior w Torres del Paine, podziwiamy piękne krajobrazy, gdzie widać szczyty i lodowiec, a potem spokojnie wracamy do Puerto Natales. Brzmiało jak przepis na idealne popołudnie, prawda? No cóż, Patagonia lubi pisać własne scenariusze, a nasz właśnie przybrał formę survivalowego dramatu.
🏔️ Malownicze Pułapki i Znikające Drogi
Wyruszyliśmy z Salto Chico, pełni entuzjazmu, choć lekko ogłuszeni. Pierwsze kilometry były dokładnie takie, jak obiecywały przewodniki: piękne krajobrazy, rodem z National Geographic. Przed nami wznosiły się majestatyczne, zębate szczyty masywu Paine, a z lewej, w oddali, majestatycznie prezentował się lodowiec – biało-błękitna masa lodu, która zdawała się wisieć w powietrzu, przypominając, że jesteśmy naprawdę na krańcu świata.
„O patrz, tata! Tam jest lód! Prawdziwy lód, nie tylko w lodówce!” – wykrzyknął Tomek, a jego głos, jak zwykle, był pełen dziecięcego zachwytu. „Widzę, Tomku. To lodowiec. Jest ogromny, prawda?” – odpowiedziałem, chłonąc ten widok, który rekompensował wszystkie trudy podróży. Krzysiek nawet na chwilę odłożył telefon, co w jego przypadku oznaczało maksymalne zaangażowanie. „Ej, to wygląda jak z Gry o Tron, tylko bez smoków… Albo z bajki o Elzie.” Nina tylko uśmiechała się pod nosem, fotografując wszystko, co się dało. Sielanka. Prawie.
Nasza idylla skończyła się równie nagle, jak zaczęła. Po kilku kilometrach, ku mojemu zaskoczeniu, natrafiliśmy na znak: „Duży wodospad zamknięty – naprawa drogi”. Chodziło o Salto Grande, który miał być kolejnym punktem widokowym na naszej trasie. „No nic, zdarza się, remonty są wszędzie” – pomyślałem, z lekkim zacięciem, ale wciąż optymistycznie. Przecież to tylko jeden punkt. Objazd pewnie jest.
Jedziemy dalej. Chwilę później kolejny znak. Wielki, czerwony. Przetłumaczyłem go w głowie na „TU KONIEC ŚWIATA, ZAWRACAJ!”. Dokładnie tak: „Kolejna droga też zamknięta”. W tym momencie poczułem, jak pot spływa mi po plecach, a optymizm ulatnia się z taką samą prędkością, jak wiatr zdmuchuje piasek z pampy. „Kochanie, czy to znaczy, że musimy zawrócić? Cały ten odcinek?!” – zapytała Nina, a ja wiedziałem, że jej ton oznacza: „Masz to natychmiast ogarnąć, bo inaczej… Będę marudzić do końca wyjazdu. I po wyjeździe też.” „Wygląda na to, że tak” – odparłem z miną eksperta od katastrof drogowych, który właśnie przewrócił statek wycieczkowy. „Musimy wracać dłuższą drogą. I to sporo dłuższą.”
🔥 Adrenalina i Puste Baki – Patagoński Rajd Paliwowy
I tutaj zaczęły się schody. A raczej kilometry bezdroży, które nagle nabrały dramatycznego znaczenia. Na szczęście znalazłem jakąś drogę, może nie najlepszą, ale krótszą. Szybko zorientowałem się, że paliwo się kończy. Wskaźnik, ten mały, ale diaboliczny, powoli, ale nieubłaganie, opadał, zbliżając się do czerwonej strefy niczym drapieżnik do ofiary. „Ile nam zostało paliwa, tato?” – zapytał Krzysiek, który, o dziwo, zauważył problem szybciej niż ja, chyba aktywował się w nim instynkt przetrwania. „Spokojnie, Krzysiek. Mamy jeszcze trochę. A potem będziecie pchać do stacji” – powiedziałem, próbując brzmieć pewnie, choć w środku już włączał mi się tryb „gdzie jest najbliższa oaza?! I kto dostanie ostatni łyk wody? Kogo zjeść pierwszego?”. Jedziemy i jedziemy. Droga ciągnęła się w nieskończoność, a każdy mijany zakręt wydawał się zwiastować… nic. Tylko kolejne pustkowia, rzadkie guanako i wzmagający się wiatr. Stacji brak. Absolutny. Zero. Czułem, jak Nina wierci we mnie dziurę wzrokiem, a jej milczenie było głośniejsze niż huk wodospadu Salto Grande. „A nie mówiłam, żeby zatankować wcześniej? Mówiłam! No, mówiłam, prawda?!”. Oczywiście, że nie mówiła. Ale to mój błąd. Ale kto by pomyślał, że w tak popularnym parku nie ma stacji?!
Każdy kilometr był walką. Wskaźnik paliwa tańczył na granicy zero, a ja co chwilę nerwowo na niego zerkałem. Krzysiek co chwilę komentował: „Pali się rezerwa! Mama, umrzemy z głodu i pragnienia na pustyni! To będzie najgorszy film survivalowy w historii!”. Tomek, nie rozumiejąc do końca dramatyzmu sytuacji, po prostu powtarzał: „Chcę jeść!” i „Kiedy stacja? Tam są lody?”. Nina za to milczała, a jej milczenie było głośniejsze niż huk wodospadu.
W głowie już układałem plan awaryjny: „Czołganie się do najbliższego domu? Machanie na auta? A może spróbuję pociągnąć auto na ostatniej kropli? Tylko jak to wytłumaczę dzieciom? ’Tata oszczędzał paliwo, żebyście mogli zjeść więcej słodyczy?’ Nie, to nie przejdzie.” – Ale w sumie nieźle będzie brzmieć na nagrobku.
🏁 Upragniony Finał w Puerto Natales – Zbawienna Oaza
I wtedy, gdy już traciłem nadzieję, a auto zaczęło delikatnie kaszleć, wydając dźwięki, jakby miało zaraz zemdleć, na horyzoncie pojawiło się światełko w tunelu. A raczej… szyld. Wielki, zielono-biały szyld „YPF”. To była stacja benzynowa! Dojechaliśmy do Puerto Natales – uratowani! To było jak widok oazy na Saharze, jak woda na pustyni, jak pierwszy łyk kawy o poranku. Czysta, niczym nieskrępowana radość i ulga.
Zatankowaliśmy na wjeździe do miasta, niemalże wbiegając na stację jak na metę maratonu, z ulgą większą niż po zdobyciu szczytu. To paliwo smakowało jak nektar bogów, a bak, który zapełniał się z sykiem, był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem tego dnia. Czułem, jak napięcie schodzi ze mnie z każdym mililitrem paliwa.
Po tej, nazwijmy to „paliwowej przygodzie”, jedyne, o czym marzyliśmy, to ciepłe łóżko. Dotarliśmy do hostelu padnięci, ale szczęśliwi, że dotarliśmy w jednym kawałku, z pełnym bakiem i bez utraty dzieci wpatrujących się w prehistoryczne leniwce.
„Uff, to był dzień! Myślałem, że będziemy musieli spać w aucie, pośrodku niczego!” – powiedziałem, opadając na łóżko, jakbym ważył tonę. „Ważne, że jesteśmy. Ale jutro tankujemy na full, zanim wyjedziemy z miasta, tak?” – zapytała Nina, a w jej głosie słychać było nutkę zmęczenia i determinacji, która mówiła: „Jeśli tego nie zrobisz, sam będziesz pchał auto!”. „Tak, kochanie. Jak tylko zobaczę dystrybutor, to wjadę tam z piskiem opon i zatankuję do pełna. Tak pełna, że aż się przeleje.” I tak, po kolejnym dniu pełnym patagońskich niespodzianek, z problemami, które stały się anegdotami, i widokami, które wynagrodziły wszystko, w końcu mogliśmy spać. I śniło mi się, że gonię Mylodona po pustyni, a on prowadzi mnie prosto do stacji benzynowej, która zawsze ma wolny dystrybutor.
I w sumie nie pisałem o zachwytach przyrodą. Ale od tego macie zdjęcia…