Patagonia to nie jest miejsce dla śpiochów. Albo, co gorsza, dla ludzi, którzy cenią sobie poranki z kawą w spokoju i bez dram. U nas „spokój” to pojęcie abstrakcyjne, a „bez dram” to już science fiction, zwłaszcza gdy w grę wchodzi wczesna pobudka i perspektywa kolejnych setek kilometrów w samochodzie, a wczorajsza ekscytacja lotem do Punta Arenas wciąż jeszcze buzuje w żyłach.
🌅 Poranek i pożegnanie z Punta Arenas
Obudziliśmy się, jak zawsze, skoro świt. Dosłownie. Słońce jeszcze nieśmiało próbowało przebić się przez zasłony noclegu w Punta Arenas, ale w naszych głowach już dzwonił budzik wewnętrzny – ten, który odzywa się po zbyt wielu dniach w drodze i po wczorajszym do najdalszego chilijskiego miasta kontynentu. Nina, mistrzyni organizacji i cierpliwości (limitowanej), już krzątała się po pokoju, pakując resztki do plecaków. Zwykle punktualna jak szwajcarski zegarek, tym razem miała minę mówiącą: „Chcę jeszcze 5 minut snu, ale wiem, że to niemożliwe.”
„Krzysiek, wstajemy! Tomek, no już! Nie udawajcie trupów!” – jej głos, choć jeszcze zaspany, niósł w sobie ten specyficzny ton, który jasno komunikował: „Nie ma zmiłuj”. Krzysiek oczywiście, zgodnie z tradycją, jęknął coś niezrozumiale spod kołdry. Pewnie coś o tym, że jego „godziny snu są święte i podlegają ochronie UNESCO, a mama jest największym zamachowcem na kulturę snu”. Tomek za to, jak zwykle pełen dziecięcego entuzjazmu (albo po prostu niekumający, co to zmęczenie, bo w jego głowie chyba wbudowano generator energii odnawialnej), już radośnie podskakiwał, gotowy na kolejne przygody.
Śniadanie było szybkie, żeby nie powiedzieć „ekspresowe”, a nawet „polowe”. Resztki wczorajszych bułek, trochę dżemu wyciągniętego z dna plecaka i kawa, która smakowała jak rozpuszczalna rozpuszczona w zimnej wodzie, ale była. Nina popijała zaś herbatę z miną, która mówiła: „Dajcie mi siłę na ten dzień i na tych dwóch małych mężczyzn”, ja próbowałem zrobić zdjęcie Tomkowi, który smarował nos dżemem, udając malarza-abstrakcjonistę, a Krzysiek ostentacyjnie przeglądał coś w telefonie, jakby od tego zależało przetrwanie ludzkości.
„Oj, żeby mi tylko nie zabrakło baterii do słuchawek w drodze!” – rzucił Krzysiek, nie odrywając wzroku od ekranu, a Nina od razu podchwyciła: „A mówiłam, żebyś ładował w nocy! Znowu będzie 'nuda, nuddaaaaaa!’ i ja będę musiała słuchać twojego marudzenia przez 200 kilometrów!”
🦙 Drogowe safari na drodze do Puerto Natales i wiatr we włosach
Wcisnęliśmy się w auto, które już zdążyło się stać naszym drugim domem – już nawet trochę zagraconym, trochę brudnym, ale swoim, z zapachem Patagonii w środku. Ruszyliśmy w drogę z Punta Arenas, obierając kurs na północ, w kierunku Puerto Natales. Krajobraz za oknem zaczął zmieniać się z minuty na minutę. Z pozoru monotonna pampa zaczęła nabierać głębi, gdzieniegdzie pojawiały się zielone kępy i kępki buszu, a horyzont stawał się coraz bardziej malowniczy, z pasmami wzgórz w oddali.
I wtedy szok! Pokazywałem palcem, aż mało nie wypadłem przez okno. „Tata! Tata! Patrz! WIELKIE PTAKI!” Przy drodze, dosłownie na wyciągnięcie ręki, pasły się… strusie. A właściwie nandu, bo to patagońskie strusie, ale dla nas, niewyspanych turystów, strusie jak strusie. Wysokie, z długimi szyjami, poruszające się z gracją, która nijak nie pasowała do wizerunku ptaka, który nie potrafi latać. Wyglądało to, jakby ktoś niechcący wrzucił afrykańskie zwierzęta w chilijskie realia, a te wcale się tym nie przejęły. Krzysiek, pomimo swojego fochowego nastroju, nawet oderwał się od telefonu, a to już było osiągnięcie na miarę zdobycia Everestu. „No popatrz, jakie dziwne! A to dobre do jedzenia?” – zapytał, a Nina tylko westchnęła, przewracając oczami: „Krzysiek, proszę cię… Nie wszystko na świecie służy do jedzenia.”
Ale prawdziwa Patagońska przygoda zaczęła się chwilę później. Nagle, dosłownie znikąd, zerwał się wiatr. Nie taki tam wiosenny wiaterek, co lekko rozwiewa włosy. To był wiatr, który próbował nas zdmuchnąć z asfaltu. Ten, o którym czytałem w przewodnikach, ale myślałem, że to przesada. Przy naszych 100 km/h (bo mniej się nie dało, żeby w ogóle jechać, a więcej było czystym samobójstwem), rzucało nami po całej drodze, jakby ktoś rzucił puszką po piwie na autostradę i czekał, gdzie się potoczy. Musiałem kurczowo trzymać kierownicę, Nina co chwilę sprawdzała, czy Krzysiek i Tomek są przypięci, a chłopaki, zamiast narzekać, cieszyli się, że tata nie potrafi jeździć, gdy auto delikatnie zmieniało pas, niczym kajak na wzburzonych wodach.
„To wygląda, jakbyśmy grali w symulatorze rajdów, tylko bez kontrolera!” – krzyknął Krzysiek, a ja pomyślałem, że chyba zaraz skończymy w rowie, albo co gorsza, w jakimś zagubionym ranczu pełnym lam. Nina, która zawsze jest tą racjonalną, próbowała zachować spokój, ale widziałem, jak jej palce zaciskały się na klamce. „Uważaj, kochanie, nie śpieszmy się tak… Mamy czas.” Ale jak się nie spieszyć, gdy wiatr popycha cię z taką siłą?!
☕ Przystanek na kawę w barze „na końcu świata”
Po godzinie walki z żywiołem nasze żołądki zaczęły protestować. A może to był tylko odruch obronny, żeby uciec od wiatru? Przy drodze, pośrodku niczego, nagle jak fatamorgana pojawił się mały bar. Taki, co to z zewnątrz wygląda jak zapomniana stacja benzynowa z poprzedniego wieku, albo barak robotników, a w środku pachnie kurzem, starą kawą i nadzieją na coś ciepłego. Zaparkowałem auto, a wiatr próbował oderwać nam drzwi, a potem porwać czapkę Tomka, która jakimś cudem wciąż trzymała się jego głowy.
Tomek z entuzjazmem pobiegł do lady, jakby odkrył tam jakiś skarb. W środku panowała półmrok i cisza, przerywana tylko szumem wiatru za oknem i delikatnym brzęczeniem starej lodówki. Za ladą stała starsza pani o zmęczonej twarzy, ale z ciepłym, patagońskim uśmiechem. Kupiliśmy sobie kanapki i kawę. Kanapki, czyli kawałki bułki z czymś, co nazywało się chorizo ale nie było było wędliną, ale na pewno było ciepłe. I kawa, która smakowała, o jaksmakowała. W tamtym momencie była to najsmaczniejsza kawa na świecie, bo rozgrzewała od środka.
Nina, po pierwszym łyku, spojrzała na mnie z miną „przetrwamy wszystko, nawet to”. „No i co, Krzysiek, nie jest tak źle, prawda?” – zapytałem, próbując wywołać pozytywną reakcję. „Ujdzie. Ale wolałbym jakąś pizzę, a nie to coś” – burknął, wskazując na swój kawałek bułkią, który z jakiegoś powodu mu nie pasował. „I czy tu nie mają Wi-Fi?”
Wiatr na zewnątrz nie ustawał. Wręcz przeciwnie, wydawał się zyskiwać na sile, jakby Patagonia chciała nam przypomnieć, kto tu rządzi. Czułem, jak budynek delikatnie drży, a szyby rezonują. To było jak próba sił: Patagoński wiatr kontra my, czteroosobowa załoga w poszukiwaniu przygód (i kanapki). W sumie wygraliśmy, bo kanapki były syte.
📍 Puerto Natales – Brama do Patagonii
Po kolejnych godzinach jazdy, która momentami przypominała walkę o życie (albo przynajmniej o utrzymanie się na pasie), w końcu dojechaliśmy do Puerto Natales. Miasto, które jest prawdziwą bramą do słynnego Parku Narodowego Torres del Paine, powitało nas miasteczkiem, które wyglądało, jakby ktoś je postawił na końcu świata, tuż przed fiordami i lodowcami. Niskie, kolorowe domki, wiatr szalejący w ulicach i ten specyficzny klimat miejsca, które żyje z turystyki, ale jednocześnie zachowuje swój surowy, lokalny charakter.
Za wcześnie było na zameldowanie się w hotelu, więc wyprawiliśy się do sklepu spożywczego. Tak, wiem, brzmi to mało ekscytująco, ale dla nas każdy lokalny supermarket to małe centrum kultury, a także pole bitwy. Poszukiwania lokalnych przysmaków, negocjacje z Krzysiem o ilość słodyczy i Tomka, który próbował wsadzić do koszyka wszystko, co kolorowe, niezależnie od przeznaczenia.
„Mówiłam, że batoniki tylko dwa! Dwa, Krzysiek! Nie osiem!” – Nina, w swoim żywiole, przemierzała alejki z listą zakupów w ręce, wyglądając, jak generał na polu bitwy, strategicznie rozmieszczając pieczywo i owoce. Krzysiek, oczywiście, próbował przemycić paczkę chipsów „na dno koszyka, nikt nie zauważy”. „Ale mamo! Tam są takie o smaku alpaki! Muszę sprawdzić, czy są prawdziwe!” – próbował, a ja tylko się uśmiechnąłem pod nosem. W sumie sam bym spróbował.
Po drodze do sklepu zahaczyliśmy jeszcze o kantor. I tutaj pojawiła się kolejna, nieśmiertelna lekcja podróżowania: wymiana waluty. Niestety, okazało się, że mamy gorszy kurs niż wcześniej. Nina skrzywiła się, a jej brwi spotkały się w złości. „No tak, jak zawsze! Zawsze musi być coś! W Punta Arenas było lepiej, powinniśmy byli wymienić więcej!” „Ale co się martwisz, Ninuś, przecież i tak musimy wymienić. Chyba, że chcesz płacić strusiami, które widzieliśmy po drodze” – zażartowałem, próbując rozładować napięcie, na co Krzysiek od razu podchwycił: „To ja chcę tego strusia! Będę nim płacił za słodycze, a co!”. W sumie to ja mógłbym wymienić dziecko na strusia. Albo nawet dwójkę dzieci na jednego strusia. I tak byłbym zarobiony.
🏞️ Fiord Última Esperanza – Po Prostu WOW
Zmęczeni, ale szczęśliwi, po ogarnięciu sprawunków i walizkowych perypetii, ruszyliśmy dalej w trasę. Po drodze zobaczyliśmy wybrzeże Puerto Natales i majestatyczny fiord Última Esperanza. I to był moment, który wynagrodził nam cały poranek walki z wiatrem i problemami.
Pierwszy widok na fiord sprawił, że na chwilę wszyscy zamilkli. Potężne, granatowe wody fiordu, otoczone majestatycznymi, surowymi górami, które zdawały się wyrastać wprost z toni, mieniły się odcieniami granatu i turkusu. Woda była tak spokojna, że odbijała niebo i chmury jak gigantyczne lustro, tworząc malowniczy, prawie nierealny obraz. Słońce, już nisko nad horyzontem, rzucało długie cienie, a w tle widać było pasmo Andów, pokryte jeszcze resztkami śniegu, które wydawały się wyciągać dłonie do nieba.
Nie „piękny krajobraz”, nie. To wyglądało, jakby ktoś wziął wszystkie odcienie błękitu i zieleni, dorzucił trochę szarości skał i bieli śniegu, a potem wrzucił je na jeden obraz, przesadzając ze wszystkimi suwakami w Photoshopie, dodając szczyptę magii. Totalny, absolutny WOW. Po prostu zaniemówiliśmy.
Tomek, po raz pierwszy od rana, przestał marudzić i otworzył buzię z zachwytu. „Ale pięknie! Tata, zrób zdjęcie! I ja też chcę!” Krzysiek, który zwykle był odporny na widoki, bo przecież „widział już ładniejsze rzeczy w internecie”, też stał w milczeniu, wpatrzony w horyzont, a jego telefon spoczywał zapomniany w kieszeni. Nawet Nina, która marzyła już o gorącej herbacie i wygodnym łóżku, uśmiechnęła się i chwyciła moją rękę.
„No, i dla takich widoków się jeździ, prawda?”