2025 Chile i Argentyna2025-04-27T13:59:08+01:00
Countries
1202, 2025

Droga do Puerto Natales – wiatr, strusie i Patagoński klimat [Chile 2025]

Patagonia to nie jest miejsce dla śpiochów. Albo, co gorsza, dla ludzi, którzy cenią sobie poranki z kawą w spokoju i bez dram. U nas „spokój” to pojęcie abstrakcyjne, a „bez dram” to już science fiction, zwłaszcza gdy w grę wchodzi wczesna pobudka i perspektywa kolejnych setek kilometrów w samochodzie, a wczorajsza ekscytacja lotem do Punta Arenas wciąż jeszcze buzuje w żyłach.

🌅 Poranek i pożegnanie z Punta Arenas

Obudziliśmy się, jak zawsze, skoro świt. Dosłownie. Słońce jeszcze nieśmiało próbowało przebić się przez zasłony noclegu w Punta Arenas, ale w naszych głowach już dzwonił budzik wewnętrzny – ten, który odzywa się po zbyt wielu dniach w drodze i po wczorajszym do najdalszego chilijskiego miasta kontynentu. Nina, mistrzyni organizacji i cierpliwości (limitowanej), już krzątała się po pokoju, pakując resztki do plecaków. Zwykle punktualna jak szwajcarski zegarek, tym razem miała minę mówiącą: „Chcę jeszcze 5 minut snu, ale wiem, że to niemożliwe.”

„Krzysiek, wstajemy! Tomek, no już! Nie udawajcie trupów!” – jej głos, choć jeszcze zaspany, niósł w sobie ten specyficzny ton, który jasno komunikował: „Nie ma zmiłuj”. Krzysiek oczywiście, zgodnie z tradycją, jęknął coś niezrozumiale spod kołdry. Pewnie coś o tym, że jego „godziny snu są święte i podlegają ochronie UNESCO, a mama jest największym zamachowcem na kulturę snu”. Tomek za to, jak zwykle pełen dziecięcego entuzjazmu (albo po prostu niekumający, co to zmęczenie, bo w jego głowie chyba wbudowano generator energii odnawialnej), już radośnie podskakiwał, gotowy na kolejne przygody.

Śniadanie było szybkie, żeby nie powiedzieć „ekspresowe”, a nawet „polowe”. Resztki wczorajszych bułek, trochę dżemu wyciągniętego z dna plecaka i kawa, która smakowała jak rozpuszczalna rozpuszczona w zimnej wodzie, ale była. Nina popijała zaś herbatę z miną, która mówiła: „Dajcie mi siłę na ten dzień i na tych dwóch małych mężczyzn”, ja próbowałem zrobić zdjęcie Tomkowi, który smarował nos dżemem, udając malarza-abstrakcjonistę, a Krzysiek ostentacyjnie przeglądał coś w telefonie, jakby od tego zależało przetrwanie ludzkości.

„Oj, żeby mi tylko nie zabrakło baterii do słuchawek w drodze!” – rzucił Krzysiek, nie odrywając wzroku od ekranu, a Nina od razu podchwyciła: „A mówiłam, żebyś ładował w nocy! Znowu będzie 'nuda, nuddaaaaaa!’ i ja będę musiała słuchać twojego marudzenia przez 200 kilometrów!”

🦙 Drogowe safari na drodze do Puerto Natales i wiatr we włosach

Wcisnęliśmy się w auto, które już zdążyło się stać naszym drugim domem – już nawet trochę zagraconym, trochę brudnym, ale swoim, z zapachem Patagonii w środku. Ruszyliśmy w drogę z Punta Arenas, obierając kurs na północ, w kierunku Puerto Natales. Krajobraz za oknem zaczął zmieniać się z minuty na minutę. Z pozoru monotonna pampa zaczęła nabierać głębi, gdzieniegdzie pojawiały się zielone kępy i kępki buszu, a horyzont stawał się coraz bardziej malowniczy, z pasmami wzgórz w oddali.

I wtedy szok! Pokazywałem palcem, aż mało nie wypadłem przez okno. „Tata! Tata! Patrz! WIELKIE PTAKI!” Przy drodze, dosłownie na wyciągnięcie ręki, pasły się… strusie. A właściwie nandu, bo to patagońskie strusie, ale dla nas, niewyspanych turystów, strusie jak strusie. Wysokie, z długimi szyjami, poruszające się z gracją, która nijak nie pasowała do wizerunku ptaka, który nie potrafi latać. Wyglądało to, jakby ktoś niechcący wrzucił afrykańskie zwierzęta w chilijskie realia, a te wcale się tym nie przejęły. Krzysiek, pomimo swojego fochowego nastroju, nawet oderwał się od telefonu, a to już było osiągnięcie na miarę zdobycia Everestu. „No popatrz, jakie dziwne! A to dobre do jedzenia?” – zapytał, a Nina tylko westchnęła, przewracając oczami: „Krzysiek, proszę cię… Nie wszystko na świecie służy do jedzenia.”

Ale prawdziwa Patagońska przygoda zaczęła się chwilę później. Nagle, dosłownie znikąd, zerwał się wiatr. Nie taki tam wiosenny wiaterek, co lekko rozwiewa włosy. To był wiatr, który próbował nas zdmuchnąć z asfaltu. Ten, o którym czytałem w przewodnikach, ale myślałem, że to przesada. Przy naszych 100 km/h (bo mniej się nie dało, żeby w ogóle jechać, a więcej było czystym samobójstwem), rzucało nami po całej drodze, jakby ktoś rzucił puszką po piwie na autostradę i czekał, gdzie się potoczy. Musiałem kurczowo trzymać kierownicę, Nina co chwilę sprawdzała, czy Krzysiek i Tomek są przypięci, a chłopaki, zamiast narzekać, cieszyli się, że tata nie potrafi jeździć, gdy auto delikatnie zmieniało pas, niczym kajak na wzburzonych wodach.

„To wygląda, jakbyśmy grali w symulatorze rajdów, tylko bez kontrolera!” – krzyknął Krzysiek, a ja pomyślałem, że chyba zaraz skończymy w rowie, albo co gorsza, w jakimś zagubionym ranczu pełnym lam. Nina, która zawsze jest tą racjonalną, próbowała zachować spokój, ale widziałem, jak jej palce zaciskały się na klamce. „Uważaj, kochanie, nie śpieszmy się tak… Mamy czas.” Ale jak się nie spieszyć, gdy wiatr popycha cię z taką siłą?!

☕ Przystanek na kawę w barze „na końcu świata”

Po godzinie walki z żywiołem nasze żołądki zaczęły protestować. A może to był tylko odruch obronny, żeby uciec od wiatru? Przy drodze, pośrodku niczego, nagle jak fatamorgana pojawił się mały bar. Taki, co to z zewnątrz wygląda jak zapomniana stacja benzynowa z poprzedniego wieku, albo barak robotników, a w środku pachnie kurzem, starą kawą i nadzieją na coś ciepłego. Zaparkowałem auto, a wiatr próbował oderwać nam drzwi, a potem porwać czapkę Tomka, która jakimś cudem wciąż trzymała się jego głowy.

Tomek z entuzjazmem pobiegł do lady, jakby odkrył tam jakiś skarb. W środku panowała półmrok i cisza, przerywana tylko szumem wiatru za oknem i delikatnym brzęczeniem starej lodówki. Za ladą stała starsza pani o zmęczonej twarzy, ale z ciepłym, patagońskim uśmiechem. Kupiliśmy sobie kanapki i kawę. Kanapki, czyli kawałki bułki z czymś, co nazywało się chorizo ale nie było było wędliną, ale na pewno było ciepłe. I kawa, która smakowała, o jaksmakowała. W tamtym momencie była to najsmaczniejsza kawa na świecie, bo rozgrzewała od środka.

Nina, po pierwszym łyku, spojrzała na mnie z miną „przetrwamy wszystko, nawet to”. „No i co, Krzysiek, nie jest tak źle, prawda?” – zapytałem, próbując wywołać pozytywną reakcję. „Ujdzie. Ale wolałbym jakąś pizzę, a nie to coś” – burknął, wskazując na swój kawałek bułkią, który z jakiegoś powodu mu nie pasował. „I czy tu nie mają Wi-Fi?”

Wiatr na zewnątrz nie ustawał. Wręcz przeciwnie, wydawał się zyskiwać na sile, jakby Patagonia chciała nam przypomnieć, kto tu rządzi. Czułem, jak budynek delikatnie drży, a szyby rezonują. To było jak próba sił: Patagoński wiatr kontra my, czteroosobowa załoga w poszukiwaniu przygód (i kanapki). W sumie wygraliśmy, bo kanapki były syte.

📍 Puerto Natales – Brama do Patagonii

Po kolejnych godzinach jazdy, która momentami przypominała walkę o życie (albo przynajmniej o utrzymanie się na pasie), w końcu dojechaliśmy do Puerto Natales. Miasto, które jest prawdziwą bramą do słynnego Parku Narodowego Torres del Paine, powitało nas miasteczkiem, które wyglądało, jakby ktoś je postawił na końcu świata, tuż przed fiordami i lodowcami. Niskie, kolorowe domki, wiatr szalejący w ulicach i ten specyficzny klimat miejsca, które żyje z turystyki, ale jednocześnie zachowuje swój surowy, lokalny charakter.

Za wcześnie było na zameldowanie się w hotelu, więc wyprawiliśy się do sklepu spożywczego. Tak, wiem, brzmi to mało ekscytująco, ale dla nas każdy lokalny supermarket to małe centrum kultury, a także pole bitwy. Poszukiwania lokalnych przysmaków, negocjacje z Krzysiem o ilość słodyczy i Tomka, który próbował wsadzić do koszyka wszystko, co kolorowe, niezależnie od przeznaczenia.

„Mówiłam, że batoniki tylko dwa! Dwa, Krzysiek! Nie osiem!” – Nina, w swoim żywiole, przemierzała alejki z listą zakupów w ręce, wyglądając, jak generał na polu bitwy, strategicznie rozmieszczając pieczywo i owoce. Krzysiek, oczywiście, próbował przemycić paczkę chipsów „na dno koszyka, nikt nie zauważy”. „Ale mamo! Tam są takie o smaku alpaki! Muszę sprawdzić, czy są prawdziwe!” – próbował, a ja tylko się uśmiechnąłem pod nosem. W sumie sam bym spróbował.

Po drodze do sklepu zahaczyliśmy jeszcze o kantor. I tutaj pojawiła się kolejna, nieśmiertelna lekcja podróżowania: wymiana waluty. Niestety, okazało się, że mamy gorszy kurs niż wcześniej. Nina skrzywiła się, a jej brwi spotkały się w złości. „No tak, jak zawsze! Zawsze musi być coś! W Punta Arenas było lepiej, powinniśmy byli wymienić więcej!” „Ale co się martwisz, Ninuś, przecież i tak musimy wymienić. Chyba, że chcesz płacić strusiami, które widzieliśmy po drodze” – zażartowałem, próbując rozładować napięcie, na co Krzysiek od razu podchwycił: „To ja chcę tego strusia! Będę nim płacił za słodycze, a co!”. W sumie to ja mógłbym wymienić dziecko na strusia. Albo nawet dwójkę dzieci na jednego strusia. I tak byłbym zarobiony.

🏞️ Fiord Última Esperanza – Po Prostu WOW

Zmęczeni, ale szczęśliwi, po ogarnięciu sprawunków i walizkowych perypetii, ruszyliśmy dalej w trasę. Po drodze zobaczyliśmy wybrzeże Puerto Natales i majestatyczny fiord Última Esperanza. I to był moment, który wynagrodził nam cały poranek walki z wiatrem i problemami.

Pierwszy widok na fiord sprawił, że na chwilę wszyscy zamilkli. Potężne, granatowe wody fiordu, otoczone majestatycznymi, surowymi górami, które zdawały się wyrastać wprost z toni, mieniły się odcieniami granatu i turkusu. Woda była tak spokojna, że odbijała niebo i chmury jak gigantyczne lustro, tworząc malowniczy, prawie nierealny obraz. Słońce, już nisko nad horyzontem, rzucało długie cienie, a w tle widać było pasmo Andów, pokryte jeszcze resztkami śniegu, które wydawały się wyciągać dłonie do nieba.

Nie „piękny krajobraz”, nie. To wyglądało, jakby ktoś wziął wszystkie odcienie błękitu i zieleni, dorzucił trochę szarości skał i bieli śniegu, a potem wrzucił je na jeden obraz, przesadzając ze wszystkimi suwakami w Photoshopie, dodając szczyptę magii. Totalny, absolutny WOW. Po prostu zaniemówiliśmy.

Tomek, po raz pierwszy od rana, przestał marudzić i otworzył buzię z zachwytu. „Ale pięknie! Tata, zrób zdjęcie! I ja też chcę!” Krzysiek, który zwykle był odporny na widoki, bo przecież „widział już ładniejsze rzeczy w internecie”, też stał w milczeniu, wpatrzony w horyzont, a jego telefon spoczywał zapomniany w kieszeni. Nawet Nina, która marzyła już o gorącej herbacie i wygodnym łóżku, uśmiechnęła się i chwyciła moją rękę.

„No, i dla takich widoków się jeździ, prawda?”

1202, 2025

Jaskinia Mylodona gigantyczny prehistoryczny leniwiec[Chile 2025]

Po porannym wietrznym boju, fiordzie, który urzekł wszystkich, i drobnych perypetiach walutowo-zakupowych, kolejny dzień w Patagonii zapowiadał się… Cóż, po prostu patagońsko. Czyli pewnie wietrznie, z epickimi widokami i z jakimś elementem niespodzianki. I oczywiście, BACZNOŚĆ! z moją kochaną rodziną, SPOCZNIJ.

🏔️ Prosta Droga do Serca Gór – Patagoński Kręgosłup

Po szybkiej przerwie na oglądanie jeziora, ruszyliśmy dalej. Samochód mruczał zadowolony, pokonując kolejne kilometry z Puerto Natales.

Droga przed nami to jeden z tych widoków, które wrzynają się w pamięć i zostają tam na długo. Nie ma tu zakrętów, skomplikowanych skrzyżowań czy zawiłych objazdów. Jest za to prosta droga, ciągnąca się w nieskończoność przez bezkresną pampę, jakby ktoś gigantyczną linijką narysował kreskę na mapie, a potem zapomniał ją usunąć. Ale to, co sprawia, że ta „prosta” droga jest absolutnie spektakularna, to to, co jawi się na jej końcu.

Na horyzoncie, coraz bliżej i wyraźniej, piętrzyły się szczyty gór. To nie były zwykłe wzgórza, jakie widuje się za miastem w Polsce; to były majestatyczne, potężne granie, ośnieżone wierzchołki, które wyglądały, jakby czekały na nas, by pochłonąć nas w swojej dzikiej, pierwotnej chwale. Wyglądały jak gigantyczne zęby wyrastające z ziemi. Mówię wam, mega widok! To było tak, jakby natura postanowiła zagrać symfonię, a te góry były jej kulminacją.

„No, w końcu jakieś prawdziwe góry, a nie tylko pagórki!” – Krzysiek, co zdarzało mu się rzadko, zerknął przez szybę (ale trzeba oddać mu sprawiedliwość, że ostatnio coraz więcej zerka). Chyba nawet lekko się uśmiechnął, a to już było coś! Jego mina mówiła: „Dobra, może ten wyjazd nie jest totalną klapą”. Nina, która zwykle woli trzymać się rzeczywistości i nie narzekać na niedogodności, tym razem też zaniemówiła, wpatrując się w majestatyczne szczyty. „Wow… Aż chce się oddychać głęboko. Tylko szkoda, że tak wieje.” Tomek za to, jak zwykle, po prostu klaskał i wykrzykiwał „GÓRY! DUŻE GÓRY! Wchodzimy tam?”.

Samochód pochłaniał kolejne kilometry, a góry rosły przed nami, stając się coraz bardziej szczegółowe, coraz bardziej monumentalne. Widziałem rysy skalne, szczeliny, a nawet plamy śniegu i lodu, które mimo słońca nie chciały topnieć. Ten widok sprawiał, że czułem się mały, ale jednocześnie częścią czegoś wielkiego. I to jest właśnie Patagonia w pigułce – nieokiełznana, dzika i potężna, zmuszająca do pokory.

I wtedy skręciliśmy w lewo…

🦖 Jaskinia Mylodona – Gdzie Prehistoria Mówi „Buenos Días!”

Po tej wizualnej uczcie dotarliśmy do kolejnego punktu naszej podróży – Jaskini Mylodona (Cueva del Milodón). Od razu powiem: to miejsce ma w sobie coś z tajemnicy i dzikiej historii. To nie jest po prostu „jaskinia”, to miejsce, które przenosi cię w czasie, prosto do epoki lodowcowej, gdzie gigantyczne leniwce spotykały ludzi. Pewnie kojarzycie film „Epoka Lodowcowa”? To macie to na żywo.

Co to jest Mylodon? No właśnie! Przyznam szczerze, że przed wyjazdem też nie byłem pewien, czy Mylodon to jakaś nowa aplikacja do zarządzania czasem, czy może danie kuchni lokalnej. Otóż, Mylodon (a dokładnie Mylodon darwini) to wymarły olbrzymi leniwiec naziemny(Nie mylić z Ninuś Leniwuś)! Tak, dobrze czytacie. Wyobraźcie sobie leniwca, tego wolno poruszającego się stwora, ale w wersji gigantycznej – wielkości niedźwiedzia grizzly, z potężnymi pazurami i futrem, które pewnie mogłoby służyć za kołdrę dla całej rodziny. Żył sobie w Patagonii tysiące lat temu i był prawdziwym kolosem. I to właśnie tutaj, w tej jaskini, odkryto jego doskonale zachowane szczątki, a nawet kawałki skóry i futra. To było jedno z najważniejszych odkryć paleontologicznych w historii Ameryki Południowej. I nagle z mojego „przewodnickiego” trybu, przełączyłem się na „dziecięcy” – znowu poczułem się jak Indiana Jones, tylko z plecakiem pełnym kanapek i z mapą skarbów.

Przy wejściu do kompleksu znajduje się małe muzeum. Typowo chilijskie – skromne, ale z sercem i pasją. Można tam zobaczyć rekonstrukcje, zdjęcia, trochę kości i fragmenty futra. Krzysiek udawał, że go to nie interesuje, ale widziałem, jak jego oczy śledziły każdy eksponat, a pod nosem mruczał coś o „ciekawych faktach na TikToku”. Tomek za to biegał od gabloty do gabloty, zadając milion pytań: „A czy on jadł liście? A czy gryzł? A czy był miły? A czy go bolało, jak wymarł?”. Nina, z kolei, próbowała zrozumieć, jak to możliwe, że taki gigantyczny leniwiec mógł sobie biegać po Patagonii. „Wyobrażasz sobie, żeby taki stwór wlazł do naszego namiotu, gdybyśmy tu spali?” – zapytała. „Raczej nie miałby szans, by się zmieścić, kochanie, prędzej by nam namiot zwinął ze sobą” – odparłem z uśmiechem.

🚶‍♂️ Ścieżka do Jaskini i Gigantyczne Wrota

Po dawce teorii i prehistorycznej nauki, ruszyliśmy ścieżką do jaskini. Wiatr, który wciąż był naszym stałym towarzyszem, próbował nam wyrwać włosy z głowy/pleców i zepchnąć nas ze ścieżki, jakby chciał sprawdzić, czy umiemy latać. Krzysiek, zgodnie z przewidywaniami, zaczął narzekać, że „wieje, piasek w oczy leci i w ogóle nudy, bo tu nie ma McDonald’s”, ale już po kilku krokach, gdy zobaczył cel, zmienił zdanie.

„O rany, ale tu… olbrzymio!” – powiedział, widząc z daleka ogromne wejście do jaskini. To nie była zwykła dziura w skale, do której trzeba się przeciskać na czworakach. To były potężne wrota, wykute przez naturę, wysokie na kilkadziesiąt metrów i szerokie, jakby ktoś chciał wpuścić do środka cały prehistoryczny autokar z wycieczką Mylodonów. Czuło się od razu, że wchodzi się w coś naprawdę starego i ważnego, coś, co widziało eony i było świadkiem dawnych epok.

W środku Jaskini Mylodona wytyczona jest ścieżka w jedną stronę wzdłuż ścian, do końca i z powrotem. To nie jest labirynt, w którym można się zgubić i spędzić resztę życia, żywiąc się wilgocią i brakiem światła. Ale i tak czuje się tę przestrzeń, tę potęgę natury. Światło słoneczne ledwo wpadało przez ogromne wejście, oświetlając wnętrze, a im dalej się szło, tym bardziej czuło się chłód i wilgoć. Powietrze było ciężkie, przesycone zapachem ziemi i historii, jak stare księgi w bibliotece. Na ścianach widać było ślady tysięcy lat, a wyobraźnia podsuwała obrazy pradawnych zwierząt i ludzi, którzy szukali tu schronienia.

„Tata, czy tu mieszkał Mylodon?” – zapytał Tomek, a jego głos odbijał się echem od skał. „Tak, Tomku. Tutaj znaleziono jego kości i kawałki futra” – odpowiedziałem, a Nina dodała: „Wyobrażasz sobie, żeby on tu chodził? Musiało być głośno! I śmierdząco, pewnie”. Krzysiek tym razem milczał, rozglądając się z wyraźnym zainteresowaniem, a nawet lekko otwartymi ustami. Chyba nawet on poczuł magię tego miejsca, pomimo braku Wi-Fi.

A zaraz przy wejściu do jaskini stała figura Mylodona naturalnej wielkości. I tu dopiero uświadomiliśmy sobie jego rozmiar! Duży był! Ogromny! Z potężnymi, zakrzywionymi pazurami i łapami, które wyglądały, jakby mogły zmiażdżyć auto. Uświadomiłem sobie, że dobrze, że to stworzenie już wymarło, bo spotkanie go na spacerze po parku byłoby… co najmniej zaskakujące, a może nawet wymagałoby biegu sprinterskiego. Tomek próbował go pogłaskać po łapie, pytając, czy jest „pluszowy”, a Krzysiek robił mu zdjęcia, ale z bezpiecznej odległości, jakby bał się, że Mylodon nagle ożyje i poprosi o pożyczenie telefonu.

✨ Powrót do Rzeczywistości, czyli Patagońskie Punkty

Po wyjściu z jaskini, wracając ścieżką do auta, wiatr znów nas ocucił, przypominając, że wróciliśmy do współczesności. Otrząsnęliśmy się z prehistorycznego transu i poszliśmy do samochodu. Chyba każdy przetwarzał to, co zobaczył, a może po prostu zbierał siły na kolejny etap podróży.

W końcu Krzysiek przerwał milczenie, co zawsze jest sygnałem do rozpoczęcia jakiejś nowej dyskusji. „No dobra, tato. Ranking dnia. Jak oceniamy Patagonię?” Nina od razu podchwyciła: „Ja daję trójkę. Za wiatr odejmuję punkt. Za jaskinię dwa, plus dwa za widoki, minus że trzeba było iść. Razem 10/10” Tomek, oczywiście: „Pięć gwiazdek! Za Mylodona i te wielkie ptaki! I za to, że było strasznie! ale minus za nie wiem co, Atacama lepsza. 5/10!” Ja, po krótkiej kontemplacji: „Ja dam cztery. Za góry, za Mylodona… ale ten wiatr i brak gorącej, prawdziwej kawy…” Krzysiek zaśmiał się z satysfakcją: „Kurcze – w rankingu najładniejszych miejsc Patagonii, Patagonia uzyskała 2 punkty na 4 możliwe (4 nas jest).” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Co?! Jak to dwa? Przecież to był genialny dzień! Mylodon, te widoki…” „No wiesz, Tato. Ty minus, Mama plus, Tomek minus, to ja plus. Ale ten wiatr był irytujący, a kanapka w barze taka sobie, no i Mylodon nie miał zjeżdżalni” – odparł złośliwie, z miną zwycięzcy. Typowy Krzysiek. Czyli remis, ale ja pytałem, więc ja decyduję!

Westchnąłem. Tak to już jest z tymi rankingami w rodzinie. Zawsze ktoś musi zaniżyć średnią, żeby zachować równowagę we wszechświecie. Ale mimo wszystko, ten dzień był kolejnym dowodem na to, że Patagonia, nawet ze swoim wiatrem i prehistorycznymi leniwcami, potrafi zaskoczyć i zachwycić, a każda minuta jest pełna przygód.

Czekamy na więcej! Następnym razem może znajdziemy jakieś wymarłe gatunki dinozaurów, które nie będą miały pretensji o wiatr i brak Wi-Fi.

1202, 2025

Torres del Paine – wodospad Salto Chico [Chile 2025]

Po prehistorycznej przygodzie w Jaskini Mylodona, gdzie olbrzymie leniwce (Krzyś i Tomek?) na zawsze wryły się w naszą pamięć (a Mylodon stał się nową miarą „dużości”), apetyt na więcej Patagonii wzrósł. Zwłaszcza, że zza chmur, raz po raz, wyłaniały się strzeliste szczyty, które obiecywały jeszcze więcej wrażeń. Nie mogło być inaczej – czas na Park Narodowy Torres del Paine. Miejsce, które na każdej pocztówce wygląda jak raj, a w rzeczywistości… cóż, przekonaliśmy się, że to raj z wiatrem, wyzwaniami i, jak się potem okaże, z zaskakującymi problemami z logistyką. Ale o tym później!

🏞️ Pętla Dookoła Jezior – Wjazd do Pocztówki, Proszę!

Wiedzieliśmy, że jedziemy do miejsca ikonicznego. Tego dnia mieliśmy zamiar zrobić pętlę dookoła jezior w parku, aby jak najlepiej nasycić się jego surowym pięknem. Sama myśl o tym, że wjeżdżamy do Torres del Paine, budziła we mnie ekscytację na poziomie dziecka, które dostało nową zabawkę. To przecież jedno z tych miejsc, które widzi się na filmach przyrodniczych, marzy o nich nocami i odhacza jako „koniecznie do zobaczenia przed śmiercią”. A przecież jesteśmy w Patagonii, miejscu, które nie potrzebuje filtrów na Instagramie.

Wreszcie dojechaliśmy do Parku Torres del Paine. Już samo przekroczenie bramy wjazdowej było jak wejście do innego świata. Krajobraz zmienił się natychmiast – z otwartej pampy wjechaliśmy w królestwo potężnych gór, krystalicznie czystych jezior o nierealnych odcieniach błękitu i turkusu, oraz wszechobecnego wiatru, który zdawał się śpiewać pradawne pieśni, a jednocześnie próbował oderwać nam głowy. Każdy zakręt oferował nowy, zapierający dech w piersiach widok, a aparat w mojej dłoni aż drżał z niecierpliwości. Jechałem trzymając w jednej dłoni kierownicę, w drugiej aparat. I tak wiem, tak nie można…

„O rany, ale tu widoki! Patrzcie, góry, jezioro! I te kolory wody!” – krzyknął Tomek, prawie przyklejony do szyby, a jego oczy błyszczały z zachwytu. Już widziałem, jak w jego głowie powstają kolejne vlogi z „dzikiej przyrody”. Krzysiek, jak zwykle, musiał dodać swój sarkastyczny komentarz, próbując zachować pozory obojętności: „No dobra, jest ładnie. Ale czy jest Wi-Fi? Bo jak nie, to te zdjęcia nawet na insta nie wejdą”. Nina tylko westchnęła, widząc jego minę. „Nie ma tu Wi-Fi, Krzysiek. Jest natura. Wdech i wydech. I ciesz się tym, zanim zamarzniemy.” A ja w myślach dodałem: „I miej nadzieję, że wytrzymamy do końca dnia bez focha i awantury o zasięg.” (no dobra, lekko naciągam. ale tylko lekko…)

🚶‍♂️ Wodospad Salto Chico – Patagońska Grzmotnięcie Natury

Pierwszym punktem, który sobie zaplanowaliśmy na naszej pętli, był hotel Explora Patagonia Torres del Paine. To miejsce strategiczne – wygodny parking, można też zanocować – albo, jak my, wybrać się na krótki spacer do imponującego wodospadu Salto Chico (znaczy małego. duży jest większy, jak sama nazwa wskazuje). Parking był już dość zatłoczony, co było dobrym znakiem – znaczy, że nie tylko my jesteśmy takimi „freakami” od natury.

Zatrzymaliśmy auto. Wiatr, jak zwykle, powitał nas z otwartymi ramionami, próbując wyrwać nam drzwi i czapki, a także porwać wszelkie luźne papiery i niestabilnych członków rodziny. „Tata, ale wieje! Jak w suszarce do włosów, tylko zimnej!” – krzyknął Tomek, trzymając się mnie kurczowo, jakby próbował przylgnąć do ziemi. „Tak, synu. To Patagonia. Tu zawsze wieje. To taki jej znak rozpoznawczy, jak twoje marudzenie o słodycze” – odpowiedziałem, czując, jak moje włosy próbują uciec w nieznane, a czapka ledwo trzyma się na głowie. Nina, widząc moją walkę z czapką, tylko się uśmiechnęła.

Z parkingu poszliśmy ścieżką drewnianą, a potem pomostem wzdłuż jeziora. To był cudowny spacer – relatywnie łatwy, nawet jak na nasze możliwości, a widoki… Niesamowite! Jezioro Pehoé, z wodą o nierealnym, mleczno-turkusowym kolorze, który wyglądał, jakby ktoś wsypał do niego miliardy tabletek Alka-Seltzer, było otoczone z każdej strony potężnymi górami. W oddali, za taflą wody, widać było nawet fragmenty lodowca Gray, świecące błękitem w słońcu. To wyglądało jak pocztówka, ale w wersji 4D, z wiatrem w tle i świeżym powietrzem, które próbowało wyrwać płuca.

A potem usłyszeliśmy. Jeszcze zanim go zobaczyliśmy, usłyszeliśmy go. To był on. Wodospad. Z każdym krokiem huk narastał, stawał się coraz potężniejszy, wypełniając powietrze wibracjami, jakby cała ziemia drżała w posadach. To był Wodospad Salto Grande – Wielki Skok (podobno on się nie nzywa, to tylko nazwa punktu widokowego. nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem. Piękny jest.) I rzeczywiście, był wielki i skoczył nam do uszu z całą mocą. „Ale on jest głośny! Nic nie słyszę!” – krzyknęła Nina, próbując przekrzyczeć huk spadającej wody, machając rękami, jakby chciała odgonić decybele. „Co mówisz????” – odpowiedziałem, ale chyba mnie nie usłyszała, bo tylko pokazała mi kciukiem w dół. Krzysiek, który zazwyczaj reaguje na takie rzeczy krótkim „meh” albo „nuuuda”, tym razem naprawdę się poruszył. Jego mina mówiła: „Dobra, to jest imponujące. Nawet ja to przyznaję.” „Ale siła! Jakby natura puściła wodę z kranu na maxa, i to nie byle jakiego kranu, ale takiego gigantycznego!” Tomek za to, jak zwykle, był w swoim żywiole. Podbiegł najbliżej, jak się dało, i zaczął krzyczeć do wody: „Woda, leć! Leć!” „Tata, mogę wejść do środka? Mogę poczuć, jak leci woda? Jak w basenie, tylko większym?”. Oczywiście, że nie mógł. Ale jego entuzjazm był zaraźliwy. Staliśmy tam chwilę, chłonąc ten widok i dźwięk. Woda wpadała z hukiem do jeziora, tworząc oszałamiający spektakl natury. Czułem się, jakbym stał na krawędzi świata, a cała moc Patagonii skupiła się w tym jednym miejscu.

Po nasyceniu się widokiem i hukiem wodospadu, wracamy do auta. To był dopiero początek naszej przygody w Torres del Paine. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że natura przygotowała dla nas jeszcze kilka niespodzianek, które sprawdzą naszą logistykę i nerwy. Ale o tym już w kolejnym wpisie…

1202, 2025

Torres del Paine – pętla wokół jezior[Chile 2025]

Jak Torres del Paine: Pętla Uciekinierów

Po grzmiącym powitaniu przez Salto Grande, gdzie decybele wody usiłowały zresetować nam uszy, wróciliśmy do naszego wiernego samochodu. Plan był prosty, jak budowa cepa: kontynuujemy pętlę dookoła jezior w Torres del Paine, podziwiamy piękne krajobrazy, gdzie widać szczyty i lodowiec, a potem spokojnie wracamy do Puerto Natales. Brzmiało jak przepis na idealne popołudnie, prawda? No cóż, Patagonia lubi pisać własne scenariusze, a nasz właśnie przybrał formę survivalowego dramatu.

🏔️ Malownicze Pułapki i Znikające Drogi

Wyruszyliśmy z Salto Chico, pełni entuzjazmu, choć lekko ogłuszeni. Pierwsze kilometry były dokładnie takie, jak obiecywały przewodniki: piękne krajobrazy, rodem z National Geographic. Przed nami wznosiły się majestatyczne, zębate szczyty masywu Paine, a z lewej, w oddali, majestatycznie prezentował się lodowiec – biało-błękitna masa lodu, która zdawała się wisieć w powietrzu, przypominając, że jesteśmy naprawdę na krańcu świata.

„O patrz, tata! Tam jest lód! Prawdziwy lód, nie tylko w lodówce!” – wykrzyknął Tomek, a jego głos, jak zwykle, był pełen dziecięcego zachwytu. „Widzę, Tomku. To lodowiec. Jest ogromny, prawda?” – odpowiedziałem, chłonąc ten widok, który rekompensował wszystkie trudy podróży. Krzysiek nawet na chwilę odłożył telefon, co w jego przypadku oznaczało maksymalne zaangażowanie. „Ej, to wygląda jak z Gry o Tron, tylko bez smoków… Albo z bajki o Elzie.” Nina tylko uśmiechała się pod nosem, fotografując wszystko, co się dało. Sielanka. Prawie.

Nasza idylla skończyła się równie nagle, jak zaczęła. Po kilku kilometrach, ku mojemu zaskoczeniu, natrafiliśmy na znak: „Duży wodospad zamknięty – naprawa drogi”. Chodziło o Salto Grande, który miał być kolejnym punktem widokowym na naszej trasie. „No nic, zdarza się, remonty są wszędzie” – pomyślałem, z lekkim zacięciem, ale wciąż optymistycznie. Przecież to tylko jeden punkt. Objazd pewnie jest.

Jedziemy dalej. Chwilę później kolejny znak. Wielki, czerwony. Przetłumaczyłem go w głowie na „TU KONIEC ŚWIATA, ZAWRACAJ!”. Dokładnie tak: „Kolejna droga też zamknięta”. W tym momencie poczułem, jak pot spływa mi po plecach, a optymizm ulatnia się z taką samą prędkością, jak wiatr zdmuchuje piasek z pampy. „Kochanie, czy to znaczy, że musimy zawrócić? Cały ten odcinek?!” – zapytała Nina, a ja wiedziałem, że jej ton oznacza: „Masz to natychmiast ogarnąć, bo inaczej… Będę marudzić do końca wyjazdu. I po wyjeździe też.” „Wygląda na to, że tak” – odparłem z miną eksperta od katastrof drogowych, który właśnie przewrócił statek wycieczkowy. „Musimy wracać dłuższą drogą. I to sporo dłuższą.”

🔥 Adrenalina i Puste Baki – Patagoński Rajd Paliwowy

I tutaj zaczęły się schody. A raczej kilometry bezdroży, które nagle nabrały dramatycznego znaczenia. Na szczęście znalazłem jakąś drogę, może nie najlepszą, ale krótszą. Szybko zorientowałem się, że paliwo się kończy. Wskaźnik, ten mały, ale diaboliczny, powoli, ale nieubłaganie, opadał, zbliżając się do czerwonej strefy niczym drapieżnik do ofiary. „Ile nam zostało paliwa, tato?” – zapytał Krzysiek, który, o dziwo, zauważył problem szybciej niż ja, chyba aktywował się w nim instynkt przetrwania. „Spokojnie, Krzysiek. Mamy jeszcze trochę. A potem będziecie pchać do stacji” – powiedziałem, próbując brzmieć pewnie, choć w środku już włączał mi się tryb „gdzie jest najbliższa oaza?! I kto dostanie ostatni łyk wody? Kogo zjeść pierwszego?”. Jedziemy i jedziemy. Droga ciągnęła się w nieskończoność, a każdy mijany zakręt wydawał się zwiastować… nic. Tylko kolejne pustkowia, rzadkie guanako i wzmagający się wiatr. Stacji brak. Absolutny. Zero. Czułem, jak Nina wierci we mnie dziurę wzrokiem, a jej milczenie było głośniejsze niż huk wodospadu Salto Grande. „A nie mówiłam, żeby zatankować wcześniej? Mówiłam! No, mówiłam, prawda?!”. Oczywiście, że nie mówiła. Ale to mój błąd. Ale kto by pomyślał, że w tak popularnym parku nie ma stacji?!

Każdy kilometr był walką. Wskaźnik paliwa tańczył na granicy zero, a ja co chwilę nerwowo na niego zerkałem. Krzysiek co chwilę komentował: „Pali się rezerwa! Mama, umrzemy z głodu i pragnienia na pustyni! To będzie najgorszy film survivalowy w historii!”. Tomek, nie rozumiejąc do końca dramatyzmu sytuacji, po prostu powtarzał: „Chcę jeść!” i „Kiedy stacja? Tam są lody?”. Nina za to milczała, a jej milczenie było głośniejsze niż huk wodospadu.

W głowie już układałem plan awaryjny: „Czołganie się do najbliższego domu? Machanie na auta? A może spróbuję pociągnąć auto na ostatniej kropli? Tylko jak to wytłumaczę dzieciom? ’Tata oszczędzał paliwo, żebyście mogli zjeść więcej słodyczy?’ Nie, to nie przejdzie.” – Ale w sumie nieźle będzie brzmieć na nagrobku.

🏁 Upragniony Finał w Puerto Natales – Zbawienna Oaza

I wtedy, gdy już traciłem nadzieję, a auto zaczęło delikatnie kaszleć, wydając dźwięki, jakby miało zaraz zemdleć, na horyzoncie pojawiło się światełko w tunelu. A raczej… szyld. Wielki, zielono-biały szyld „YPF”. To była stacja benzynowa! Dojechaliśmy do Puerto Natales – uratowani! To było jak widok oazy na Saharze, jak woda na pustyni, jak pierwszy łyk kawy o poranku. Czysta, niczym nieskrępowana radość i ulga.

Zatankowaliśmy na wjeździe do miasta, niemalże wbiegając na stację jak na metę maratonu, z ulgą większą niż po zdobyciu szczytu. To paliwo smakowało jak nektar bogów, a bak, który zapełniał się z sykiem, był najpiękniejszym dźwiękiem, jaki słyszałem tego dnia. Czułem, jak napięcie schodzi ze mnie z każdym mililitrem paliwa.

Po tej, nazwijmy to „paliwowej przygodzie”, jedyne, o czym marzyliśmy, to ciepłe łóżko. Dotarliśmy do hostelu padnięci, ale szczęśliwi, że dotarliśmy w jednym kawałku, z pełnym bakiem i bez utraty dzieci wpatrujących się w prehistoryczne leniwce.

„Uff, to był dzień! Myślałem, że będziemy musieli spać w aucie, pośrodku niczego!” – powiedziałem, opadając na łóżko, jakbym ważył tonę. „Ważne, że jesteśmy. Ale jutro tankujemy na full, zanim wyjedziemy z miasta, tak?” – zapytała Nina, a w jej głosie słychać było nutkę zmęczenia i determinacji, która mówiła: „Jeśli tego nie zrobisz, sam będziesz pchał auto!”. „Tak, kochanie. Jak tylko zobaczę dystrybutor, to wjadę tam z piskiem opon i zatankuję do pełna. Tak pełna, że aż się przeleje.” I tak, po kolejnym dniu pełnym patagońskich niespodzianek, z problemami, które stały się anegdotami, i widokami, które wynagrodziły wszystko, w końcu mogliśmy spać. I śniło mi się, że gonię Mylodona po pustyni, a on prowadzi mnie prosto do stacji benzynowej, która zawsze ma wolny dystrybutor.

I w sumie nie pisałem o zachwytach przyrodą. Ale od tego macie zdjęcia…

1302, 2025

Rejs po Torres del Paine – lodowiec, trekking [Chile 2025]

Po wczorajszym paliwowym horrorze i wietrznym powitaniu przez Torres del Paine, nadszedł dzień, który od dawna figurował w moim kalendarzu jako „REJS ŻYCIA”. Brzmiało to epicko i drogo. Bardzo drogo. Ale ja, mistrz optymalizacji budżetu, miałem już swój tajny plan, który miał sprawić, że ten „rejs życia” nie okaże się „bankructwem życia”.

💸 Rejs Życia – Jak zaoszczędzić 4000 złotych i nie zginąć.

Zaczęło się od klasycznego dylematu: cena. Szukając rejsu po lodowcach i jeziorach Patagonii, natknąłem się na GetYourGuide. Pięknie, intuicyjnie, mnóstwo zdjęć, ale cena… O mój Boże. Cena za całą naszą rodzinę to było coś w okolicach 6000 złotych. Tak, dobrze czytacie. Sześć tysięcy. Poczułem, jak pot spływa mi po plecach, a portfel zaczyna płakać. „Nina, kochanie, znalazłem rejs życia! Tylko on kosztuje… cenę ma. Nooooo maaaa cenę.” – rzuciłem ostrożnie. Nina spojrzała na mnie, a jej wzrok mówił: „No i co z tego? Raz się żyje. Ale jak nie kupisz, to ja Cię zabiję.” „Raz się żyje, prawda?” – odpowiedziałem sam sobie, czując, jak moje wewnętrzne skąpstwo walczy z chęcią zobaczenia czegoś naprawdę epickiego. Postanowiłem kupić. Ale. Ale najpierw postanowiłem poszperać. Ktoś w tej rodzinie do cholery musi być rozsądny. I niestety znów padło na mnie.

I to było najlepsze poszperanie w życiu. Zagłębiłem się w zdjęcia z GetYourGuide, szukając logo agencji, nazw statków, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi pójść o krok dalej. I znalazłem! Znalazłem agencję, której statki pływały po tych trasach. Wejście na ich stronę… i szok. Cena za ten sam program, za tę samą trasę, za wszystkich nas? 2000 złotych! „Niemożliwe!” – pomyślałem. „Coś tu jest nie tak. To musi być jakaś pułapka. Pewnie statek się rozpadnie, albo rzucą nas rekinom.” Ale ciekawość i chęć zaoszczędzenia 4000 złotych wygrały. Nie wierzyliśmy, ale kupiłem. I okazało się, że dobrze zrobiłem. To była jedna z moich najlepszych decyzji finansowych na tym wyjeździe! Sześćset litrów paliwa, albo ileś tam ton mięsa!

🌅 Poranek Na Krawędzi – Pościg za Autobusem

Wstaliśmy bardzo rano (zaskoczenie?). No dobra, żadne zaskoczenie. W Patagonii „rano” to stan umysłu, a „wcześnie” to po prostu „okolice wschodu słońca”. Zresztą, z takimi widokami i przygodami, szkoda spać. Budzik zadzwonił, a ja, po wczorajszym paliwowym stresie, byłem gotowy na wszystko.

O ósmej byliśmy pod agencją. Już z daleka widziałem, że autobus czeka, a my jesteśmy… no cóż, „ostatni” to eufemizm. Wyglądało na to, że autobus zaraz odjedzie, zostawiając nas z naszymi marzeniami o lodowcach. „Nina, biegnij! Jesteśmy ostatni! Masz ich zatrzymać, użyj swojego spojrzenia Matki Polki oraz godności osobistej!” – krzyknąłem, a Nina, z torbą pełną kanapek i miną „ja wam pokażę”, pobiegła w stronę agencji turystycznej a następnie autobusu, niczym zawodowy sprinter. Ja w tym czasie, z godnością ojca rodziny, który dźwiga ciężary (dosłownie i w przenośni), wypakowałem rzeczy z bagażnika. Krzysiek i Tomek zostawili mnie samego i rączo pomknęli za mamą.

Gdy w końcu doszedłem do autobusu, Nina już rozmawiała z kierowcą, a jej mina mówiła: „Poczekajcie, bo inaczej…”. W środku autobusu było już gwarno i ciepło – z ulgą zajęliśmy miejsca.

I wtedy Nina, która zawsze ma ten „dodatkowy instynkt”, rzuciła: „Kochanie, może byś jeszcze kurtki zabrał! Na statku będzie zimno, a ty wiecznie nieubrany!”. O rany. . W ferworze porannych walk o punktualność. „Ależ oczywiście, Ninusiu! Już!” – rzuciłem nie chcąc wszczynać awantury, bo w aucie pytałem, czy zabrać i usłyszałem, że nie. Z uśmiechem, choć w myślach przeklinałem, wyskoczyłem z autobusu i zaczął się bieg do auta, potem szybki powrotny do autobusu z kurtkami w rękach. Pamiętam ten wzrok innych pasażerów: „Co za typ? On ma ADHD?”.

🚢 Rejs Życia – Zimno, Wietrznie, Magicznie.

W końcu, po tych porannych perypetiach, jedziemy autobusem do portu. Droga krótka, ale już czuć było nadmorską bryzę. W porcie na statek. Wszystko działo się szybko i sprawnie, jak w dobrze naoliwionej maszynie. Przed wejściem kontrola biletów, szybkie skanowanie i już jesteśmy na pokładzie. Od razu rzuciliśmy się na najlepsze miejsca przy oknach, żeby niczego nie przegapić. Znaczy rzucilibyśmy się, jakby były wolne. Ale nie były, zostaliśmy upchnięci w środku.

Ruszamy. Silnik statku zabuczał, a port powoli znikał za nami. Już po chwili poczuliśmy, że prognozy pogody były trafne. Było zimno, wietrznie, a po boku nawet delikatnie kropi. Typowa Patagonia w pigułce – nigdy nie wiadomo, co Cię zaskoczy. Nina od razu zaciągnęła suwaki w kurtkach dzieci pod sam nos, a Krzysiek jęknął: „Mamo, ja się ugotuję!”.

I wtedy stała się magia. W miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, chmury zaczęły się rozstępować i na niebie pojawia się tęcza. Taka prawdziwa, pełna, bajkowa. Chwilę później, zza chmur wyłaniają się góry, potężne, ośnieżone szczyty, które zdawały się rosnąć w oczach. To było coś niesamowitego. Czułem, jak serce mi bije szybciej. A potem, niczym w hollywoodzkim filmie, ta odległa Torres del Paine rośnie w oczach, stając się coraz bardziej monumentalna, coraz bardziej wyraźna. I wtedy – Tęcza nad Torres del Paine! Magia! To było tak, jakby natura postanowiła zafundować nam pokaz specjalny. Kolory tęczy rozciągały się nad tymi legendarnymi szczytami, tworząc widok, który zostanie mi w pamięci na zawsze. Nawet Krzysiek, który zwykle traktuje krajobrazy z lekceważeniem, wyjął telefon i zrobił zdjęcie. Bez selfie! To był prawdziwy cud!

🦭 Lwy morskie, kormorany i tęcza na deser – czyli Patagońska rewia cudów

Płyniemy. Wiatr wciska się w każdy centymetr kurtki, krople deszczu próbują dostać się do nosa, a ja czuję się jak bohater „Deadliest Catch”, tylko z rodziną zamiast załogi rybaków i z aparatem, który właśnie buntuje się przeciw warunkom pogodowym.

Zbliżamy się do skał, a przewodnik mówi coś o „ptasiej kolonii”. Tłum gapi się przez szyby, Tomek przyklejony do szyby jak naklejka:
– „Tato! Pingwiny!”
– „Nie, synu, to kormorany.”
– „Ale czemu nie pingwiny? Miały być pingwiny!”
– „Bo pingwiny mają wolne, to ich dzień w spa.”

Krzysiek patrzy z niesmakiem, klasyczne:
– „Serio? To wszystko? Gdzie są te lwy morskie, co były na ulotce? Oszukali nas.”
Miałem ochotę odpowiedzieć, że ulotki to w Patagonii mają taki sam związek z rzeczywistością jak zdjęcia jedzenia z menu w kebabie. Ale nie odpowiedziałem. Bo właśnie wtedy się zaczęło.

🌬️ Wiatr. Taki, co robi z człowieka paralotnię. Ludzie zaczęli ewakuować się z pokładu z minami typu „to nie jest ta Patagonia, którą zamawialiśmy”. Ja, twardo – jako samozwańczy kapitan tej rodzinnej ekspedycji – stałem przy barierce, walcząc o każde zdjęcie. Aparat w jednej ręce, druga przy ścianie kabiny. Byłem jak skała. Tylko że skała z kapturem zawiniętym jak turbanem i aparatem zaparowanym od wilgoci.

🦭 I wtedy – lwy morskie!
Leżały jakby ktoś rozsypał wielki worek tłuszczu i sierści. Ryczące, bulgoczące, przepychające się. Jak dzieci w basenie termalnym, tylko o tonę cięższe.
– „Tato, czy mogę pogłaskać?” – Tomek, pełen entuzjazmu.
– „Tylko jeśli chcesz stracić rękę.”
– „Ale one wyglądają miło.”
– „Tak samo jak czekolada z chili wygląda słodko.”

Krzysiek robił zdjęcia. W skupieniu. To znaczy, że było dobrze. A ja? Ja czułem, że jakby ktoś zapytał mnie, czemu warto przyjechać do Patagonii – to bym po prostu pokazał te skały z tymi kłębami mięsa ryczącego i byłoby po sprawie.

🌊 Pożegnaliśmy lwy morskie i ruszyliśmy dalej – przez spienione jezioro, otoczone górami, które wyglądały jak wygenerowane AI. Sielanka? Tylko do momentu, gdy przewodnik krzyknął:
– „A teraz wodospad! Podpłyniemy bardzo blisko!”
– „Jak blisko?” – zapytałem nieco zaniepokojony.
– „Na tyle, że będziecie mogli go dotknąć!”
– „Fantastycznie. Patagońskie SPA w gratisie.”

I rzeczywiście – wodospad był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Woda zimna jak kostki lodu w pierwszym drinku po długiej trasie. Ale dotknięcie go? Bezcenne. To nie był Salto Grande, ale miał moc. Tomek oczywiście wpakował dłoń w krople, a potem przez 10 minut opowiadał, że „dotknął duszy Patagonii”. Krzysiek chlapnął sobie od niechcenia, jakby testował temperaturę prysznica w hotelu. Nina stała w tle, robiąc zdjęcia, i komentowała, że „jeszcze trochę, a wciągnie nas jak w wannę bez korka.”

❄️ A potem – lodowiec. Gigantyczny. Błękitny. Taki, co wygląda jak z reklamy pasty do zębów, tylko bardziej monumentalny. Szczyty gór w tle, lodowa ściana jak z bajki i…
🌈 Tęcza. Tak po prostu. Nagle. Wisi nad lodowcem, jakby ktoś ją tu przykleił na potrzeby filmu National Geographic.
– „Tato… WOW” – powiedział Tomek.
– „Tato… ale serio, wow…” – powiedział nawet Krzysiek.
A ja nie powiedziałem nic. Bo to był ten moment, kiedy człowiek po prostu patrzy, oddycha i czuje się malutki – ale tak pozytywnie malutki.

I tak, właśnie tak, Patagonia znowu wyciągnęła asa z rękawa i przypomniała nam, że jeszcze niczego tu nie widzieliśmy.

🧊 Trekking do lodowca

Dzień zaczął się od pozornie spokojnego rejsu po jeziorze, takim „rozgrzewkowym”, łódka była mała, ale dzielna. Załoga – lokalna i serdeczna, z tym charakterystycznym patagońskim uśmiechem typu: „Zimno? Phi. To dopiero majówka!”.

Tomek, siedząc obok mnie, zapytał z przejęciem:
„Tata, a jak wpadniemy do wody, to zamienimy się w kostkę lodu?”
„Synu, prędzej w pingwina.”
Krzysiek, siedzący po drugiej stronie, nie podnosząc wzroku znad telefonu, mruknął:
„Jak wpadniemy, to od razu dadzą nas do koktajlu turystycznego. Lód z rodziną, dwa w cenie jednego.”

Po kilkunastu minutach dopłynęliśmy do małego portu. I to nie byle jakiego – takiego filmowego, jak z serialu dokumentalnego, w którym lektor z poważnym głosem mówi „a teraz bohaterowie wyruszą na spotkanie z lodem, który nie zna litości”. I faktycznie – już po pierwszym kroku na ląd, lodowiec dał o sobie znać, chuchając w nas chłodem z taką siłą, że moje nozdrza zawyły z zimna.


🚶‍♂️ Trekking – tylko 2 km, ale co to było za 2 km!

Pełen entuzjazmu (i z tym podejrzanym błyskiem w oku), rzuciłem beztrosko:
„To tylko kawałek. Spacerek, nie trekking.”
Zawsze, gdy mówię „spacerek”, rodzina wie, że powini założyć buty trekkingowe, podwójne skarpety i mentalnie przygotować się na górską wyprawę klasy Everest Base Camp.

Szliśmy wzdłuż jeziora – niby ścieżką, ale taką, która co jakiś czas postanawiała się rozmyć w skałach, mchu, kamieniach lub po prostu zniknąć. Wiatr? A jakże. Ten patagoński, ten, co wali z flanki i próbuje cię przekonać, że parasol życia właśnie się złamał.

Tomek zachwycony, usiłował podbiegać do brzegu, chcąc złapać mały kawałek lodu:
„Będę miał do coli! Lodowiec soku, najlepszy na świecie!”
„Chyba tu zostaniesz, jak dalej tak będziesz nurkował!” – rzuciła Nina, próbując go powstrzymać od samodzielnego wejścia do jeziora.

Krzysiek z kolei, z rękami w kieszeni, posuwając się powoli do przodu, rzucił:
„Ej, dałoby się na tym surfować? Serio, taka pływająca góra… tylko że zimna i bez Wi-Fi.”
„No jasne. I potem ciebie będą pokazywać w wiadomościach jako jedynego influencera, który zaginął na górze lodowej jak lokalna wersja Titanica.” – odpaliłem, robiąc zdjęcie właśnie tej „desce surfingowej z epoki lodowcowej”.


📸 Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. I jeszcze kilka zdjęć.

W pewnym momencie zrobiło się tak pięknie, że aparat niemal sam robił zdjęcia. I nie przesadzam. Gdyby miał emocje, to pewnie krzyczałby: „STOP! Moje piksele nie wyrabiają! To za dużo piękna!”

Zatrzymywaliśmy się co kilka kroków. Zdjęcie z lodowcem w tle, zdjęcie z profilu, zdjęcie z zadumą, zdjęcie z udawanym filozoficznym spojrzeniem w dal. Tomek rzucał pozami jak model z katalogu outdoor, Krzysiek udawał znudzonego gwiazdora, a Nina łapała momenty, kiedy przestawało jej wiać w obiektyw.

Ja? Ja byłem ten, co robi zdjęcie wszystkim. Czyli jak zwykle: ojciec z aparatem, plecakiem i miną mówiącą „o kurde, skończyła mi się karta pamięci”.

Na koniec, kiedy już lodowiec zaczynał się chować za chmurą, zrobiliśmy jedno, wspólne rodzinne zdjęcie. Tego typu: trzymający się na wietrze, czapki w rękach, włosy we wszystkie strony, Tomek z lodem w dłoni, Krzysiek z uniesioną brwią, Nina z rozpiętą kurtką, ja z obiektywem przy oku. Esencja naszej podróży.

I nogi już zamarzały, palce krzyczały „dość”, ale serce… serce mówiło: „Jeszcze jedno zdjęcie”.

🍽️ Obiad na ranczo – czyli mięso, mięso i… mięso. I potem jeszcze mięso.

Po emocjach lodowcowych i sesjach zdjęciowych, które prawdopodobnie zajęły więcej czasu niż sam trekking, wróciliśmy na łódkę. Niby ten sam środek transportu, co rano, ale tym razem każdy miał w oczach tylko jedną wizję: ciepłe krzesło i coś do jedzenia. Ja miałem w oczach też grzane wino, ale nie mówmy o moich marzeniach zbyt głośno.

Wiatr już nie był romantycznym dodatkiem do widoków – on próbował nas rozebrać do bielizny, więc jak tylko łódka zaczęła zwalniać i w oddali pojawiła się estancia, czyli patagońskie ranczo, wszyscy niemal równocześnie zamarliśmy:

– „To to? To tam?”

– „To to!”

– „Dzięki ci, Panie Lodu, za ten cud.”

Wysiadamy. Na brzegu stoi drewniany dom z wielką werandą, z której unosił się zapach… mięsa. Nie: jedzenia. Nie: obiadu. Tylko i wyłącznie mięsa.

– „Czy ja czuję grilla?” – zapytałem sam siebie, choć nos już znał odpowiedź.

– „Asado!” – wyszeptała Nina z taką czcią, jakby właśnie zobaczyła objawienie.

Wchodzimy do środka. Ciepło. Takie, że ręce zaczynają znowu funkcjonować, policzki odzyskują czucie, a nogi przestają mówić: „Stary, ja już nie jadę nigdzie”.

Na stołach… coś absolutnie patagońskiego – stosy mięsa. I to nie taka tam delikatna polędwiczka z pietruszką na boku. To było: baranina, wołowina, kawałki z rusztu, kiełbasy, boczki, wszystko, co tylko mogło się piec nad ogniem i wyglądać jak fragment jaskiniowego bankietu.

Znaczy po prawdzie na stół wiechała wielka micha mięsa, ale dla mnie wyglądało to tak, jak opisałem.

Krzyś, który jeszcze chwilę wcześniej wyglądał jak postać z kreskówki o hibernacji, ożył w sekundę. Wbił wzrok w półmisek, jakby to był finał MasterChefa i tylko jedno danie miało go zbawić.

– „Tato, czy ja mogę… wszystko?”

– „Synu, dziś nie ma zasad.”

Nina z kolei opadła na krzesło, jakby przeszła pieszo cały lodowiec – bokiem, tyłem i z Tomkiem na barana.

– „Nie pytaj mnie o nic przez najbliższe 15 minut” – powiedziała, a potem wbiła widelec w kawałek mięsa z taką precyzją, jakby był to przeciwnik w turnieju szermierki.

Tomek? Tomek jak zawsze zaskoczył. Siedzi nad sałatką (tak, była sałatka, jakaś taka zielona, dla ozdoby chyba) i mówi:

– „A możemy jeszcze raz do lodowca? Ale teraz, jak już się najem.”

– „Tomek, nie przesadzaj. My ledwo co przeżyliśmy to spotkanie z Arktyką.”

– „Ale ja chcę jeszcze jeden lód!”

A ja? Ja miałem swoje asado. Jedną ręką trzymałem kawałek mięsa, drugą fotografowałem stół, żeby kiedyś przypominać sobie to ciepło, ten smak i ten moment, kiedy po całym dniu z zimnem, wiatrem i patagońskimi emocjami – wszystko nagle było dobrze.

Nawet Krzysiek, który do tej pory co pięć minut pytał o Wi-Fi, w końcu milczał – ale nie dlatego, że znalazł zasięg. Po prostu miał pełne usta.

– „Krzysiek, dobrze?”

– [ciche mruknięcie] – „Mhmmm”

To był ten moment, kiedy nie trzeba było już nic więcej.

🇦🇷 Powrót i Graniczne Przebieganki – czyli jak zostaliśmy podejrzani o wszystko, zanim jeszcze powiedzieliśmy „hola”

Po obiedzie, który powinien dostać swoje miejsce w przewodnikach kulinarnych po Patagonii („Gdzie na mięso, które przywraca sens życia?”), wracamy na łódkę. Tomek jeszcze próbował wynegocjować „pięć minut przy ranczu”, żeby dokończyć jedzenie, ale załoga miała własny grafik i delikatnie dała nam do zrozumienia, że czas na powrót. Więc znowu na wodę, znowu wiatr, znowu łódka tanecznie podskakująca na falach, jakby świętowała zakończenie lunchu.

Po dotarciu do portu, szybka przesiadka – jak w porządnym biurze podróży: myk z pokładu na ląd, potem hop do autobusu, który podrzuca nas pod agencję. Krzysiek dopytuje:

„To teraz już koniec tej wycieczki wodno-mięsnej?”
„Tak, synu. Teraz będzie etap biurokratyczno-graniczny.”
„Czyli… co?”
„Czyli będziemy patrzeć, jak dorośli ludzie stemplują papierki.”
„Nuuuuuuuda.”

🚍 Kierunek: Argentyna. Czas na przygodę z urzędnikami.

Ruszamy w stronę granicy. Sama myśl, że przekraczamy granicę chilijsko-argentyńską drogą lądową w środku Patagonii, brzmiała jak fragment dziennika przygodowego. Gdzieś między Jackiem Londona a Bear Gryllsem.

Po 20 minutach jazdy – granica. Ale nie taka z filmów akcji, gdzie zasieki, snajperzy i paszporty w rękawiczkach. Nie. To była budka. Szlaban. Jeden pan z miną „widziałem już wszystko”.

Wysiadamy. Każdy z nas uzbrojony w własny plik dokumentów – paszporty, bilety, potwierdzenia, papiery, pieczątki, numery, wydruki z e-maila, wydruki z wydruków e-maila. Nina wszystko pięknie ułożyła, ja wszystko pomieszałem, dzieci wszystko pogubiły.

„Dzieci, stójcie spokojnie. Oddychajcie. Nie mówcie nic, chyba że zapytają. I nie przyznawajcie się, że nie wiecie, gdzie jesteście.”
„Tata, ja naprawdę nie wiem, gdzie jestem.”
„Dobrze. To trzymaj ten paszport i wyglądaj jak człowiek.”

Podchodzimy do pierwszego okienka. Pan urzędnik skanuje wzrokiem cały nasz życiorys, analizuje każdą pieczątkę jakby właśnie rozwiązywał zagadkę kryminalną. Milczy. Przewraca kartki. Milczy dłużej. W końcu… „Pasen allá.” Czyli mamy iść dalej.

Drugi punkt. Inny pan. Inny wzrok. Inne milczenie. Ale stempluje. Dobrze. Oznacza to tyle, że oficjalnie opuszczamy Chile. W międzyczasie rozglądam się po ścianach. I co widzę? Plakaty poszukiwanych. Jak żywcem z westernu. Brakuje tylko napisu „Wanted: Dead or Alive” i szeryfa z gwiazdą.
„Tata, oni tu łapią przestępców?”
„Tak. Zwłaszcza tych, co próbują przemycić Nutellę bez cła.”

🇦🇷 Strona argentyńska – a miało być gorzej

Przechodzimy przez strefę niczyją. W teorii kilka metrów, w praktyce jakby zmieniała się cała rzeczywistość. Po drugiej stronie: nowa budka, nowe miny, nowi urzędnicy, ale ten sam scenariusz. Przekazujemy papiery, czekamy. Krzysiek już siedzi na plecaku i wzdycha: – „Czemu to tyle trwa? Przecież mogą nas po prostu zeskanować i dać naklejkę 'Witaj w Argentynie’!”

Ku mojemu zaskoczeniu – procedura idzie sprawnie. Zero podejrzliwości. Żadnych dziwnych pytań. Paszporty przechodzą przez ręce, pieczątki robią „tłup”, „tłup”, „tłup”, dzieci nie zostają deportowane, nikt nie zarekwirował mojego aparatu. Cud.

Na koniec pani z argentyńskiego okienka podaje mi dokumenty z lekkim uśmiechem.
„Bienvenidos. Que lo pasen bien.”
„Gracias. Vamos a intentarlo.” – Nina uśmiecha się, w duchu odpalając fanfary i konfetti.

Wsiadamy do auta.
„Tato, to już Argentyna?”
„Tak, Tomku. Witaj w nowym kraju.”
„A mają tu inne lody?”

Nie wiem. Ale teraz – jedziemy. Przed nami kolejna część dnia i kolejna przygoda. Spoiler: będą korki, festyn i nocleg z niespodzianką.

🏨 Szukanie noclegu i Patagoński Urban Survival – czyli jak prawie nocowaliśmy w aucie, ale jednak nie

Gdy już przeszliśmy przez granicę, oklaskali nas tylko w mojej wyobraźni. Ale nastroje w ekipie były zaskakująco dobre. Krzysiek przestał narzekać, Tomek uznał, że „w sumie to fajnie, że byliśmy w dwóch krajach jednego dnia”, a Nina… cóż, Nina jak zwykle była o krok od „za dużo tego wszystkiego”, ale jeszcze się trzymała.

Jedziemy. Długo. Dłużej niż myślałem. Dzień się kończy, ale niebo nad Patagonią gra własnym repertuarem – czerwienie, pomarańcze, fiolety, jakby zachód słońca odbywał się na raty, co dwadzieścia minut. Z każdej strony pięknie. Z każdej strony inny odcień dnia. Ale ja już nie miałem siły się tym zachwycać – liczyło się tylko jedno: znaleźć nasz nocleg.

Dojeżdżamy do miasta. I tu… BUM! Festyn. Jakieś lokalne święto, ludzie na ulicach, auta stoją w miejscu, trąbienie, dzieci biegają z watą cukrową, orkiestra dmuchająca coś w rytmie lokalnego techno-folku, a my – w samym środku tego wszystkiego.

„To co teraz?” – zapytała Nina, patrząc na mnie z tą miną: „Masz plan, prawda? Bo ja już NIE.”

„Zaraz znajdę objazd. Spokojnie.” – powiedziałem, z siłą głosu ojca, który udaje, że kontroluje sytuację, choć tak naprawdę w środku panika na poziomie ewakuacji stacji kosmicznej.

Objazd znaleziony. Nawigacja mówi: „Jesteś u celu”. Tylko… celu nie widać. Adres jakiś dziwny, numerów brak, szyldu brak, Google Maps wyraźnie się poddał.

Kółka. Robimy kółka. Jedno, drugie, piąte. Dzieci śpią. Twardo. Jakby ktoś im podał jakieś makowe tabletki. Krzysiek leży w poprzek fotela, Tomek z pasem w połowie głowy. Nawet nie mrugnęli, gdy zahamowałem ostro, bo uliczka okazała się ślepa.

Nina już śmieje się z bezsilności.
„To może jednak śpimy w aucie? Jesteśmy już w pozycji horyzontalnej.”
„Nie. Nie dam się pokonać temu miastu. Wysiadam.”

🕵️‍♂️ Ojciec na misji. Poszukiwania godne Indiana Jonesa.

Zostawiłem rodzinę w aucie, zająłem telefon i ruszyłem – pieszo, ciemnymi uliczkami Patagonii. GPS gubił zasięg. Raz pokazuje, że jestem przy hostelu, a chwilę później, że w rzece. Czuję się jak bohater gry RPG: misja „znajdź miejsce do spania, zanim czas się skończy”.

Pytam napotkanego chłopaka – wzrusza ramionami. Pytam starszego pana – nie zna adresu. Pytam kota – nawet nie spojrzał. Po 15 minutach, modlitwach do lokalnych bóstw logistyki i map offline – znalazłem!

Mały budynek, trochę jak garaż, trochę jak hostel, bez szyldu, ale drzwi otwarte, światło się świeci – jest nadzieja. Wchodzę.
„Buenas noches. Rezerwacja na…” po czym nastolatka rzuca mi się w ramiona. Dobrze, że Nina tego nie widziała… Ale co tam, fajnie jest!

„Sí, sí. Pokój z piętrowymi łóżkami. ¡Adelante!” Mówi dziewcze.

🙌 Sukces. Mamy nocleg.

Wróciłem do auta jak bohater. Nina od razu pyta:
„Jest? Znalazłeś? Czy mamy udawać, że spanie na tylnym siedzeniu to nowe spa?”

„Jest. Chodźmy zanim znowu zniknie.”

Dzieci chcą abyśmy przenieśli ich na rękach – absolutni mistrzowie odpoczynku. Pokój – mały, dwa piętrowe łóżka, wspólna łazienka. Taki klasyczny „lepszy niż nic”. Ale tanio. Nina tylko rzuca:
„To było najtańsze, co znalazłam, serio.”
„Super. Mam tylko jedno pytanie: gdzie jest włącznik światła?”

😴 Koniec dnia – czyli hard reset na patagońskim festynie

To był dzień, który miał wszystko: lód, wodę, mięso, granicę, chaos i zwycięstwo. Lodowiec, który wbijał w ziemię. Obiad, który odbudował duszę. Granica, która wyglądała jak scena z filmu. Festyn, który prawie wygrał z naszą cierpliwością. A na koniec – pokój, w którym wszyscy padliśmy jak ścięci.

Zero marudzenia. Zero „gdzie jest moje wi-fi”. Zero „ja nie chcę spać na górnym łóżku”. Po prostu cisza. Cisza i sen.

I choć ten pokój nie miał klimatu, a łazienka przypominała PRL-owski schron, to był najlepszy możliwy finał tego dnia. Bo spać w miejscu, które się samemu wywalczyło – to smakuje lepiej niż all inclusive.

Przejdź do góry