Do terakotowej armii, z Xi’An jest stosunkowo blisko. Dlatego też udało nam się wstać po wschodzie słońca. Zmarnowaliśmy jeszcze dwie godziny na rezerwację hostelu w Pekinie, co jakiś znaleźliśmy, to zanim się zdecydowaliśmy, to już był zarezerwowany. W końcu się udało i wyruszyliśmy.

Myślę, że ze śniadaniem to było nawet około 3h. Ogromna ilość czasu marnujemy na rezerwacje i kupno biletów. O ile hostele można zabookowac wcześniej telefonicznie lub Internetem, to bilety na pociąg da się kupić tylko z miejsca odjazdu pociągu. Dramat. Druga sprawa to ich święto – jako iż Chinczycy po 10 chyba latach pracy maja dwa tygodnie urlopu, to jak trafi im się coroczne święto kilkudniowe wyruszają jak szarańcza na podbój swojego kraju pożerając wszystkie bilety, hostele i co im tam pod drodze wpadnie w przeżuwaczki. Nie polecam tego terminu na przyjazd tutaj.

Lipek

I znów droga na dworzec autobusem i kolejny raz nie dojechaliśmy do niego… Korki zatrzymały nas już ładny kawałek od dworca. Podreptaliśmy raźnym krokiem. Na dworcu znaleźć mieliśmy autobus 306 i nim pojechać w dal. Po drodze, w autobusie Lipek napatoczył się na lokalnego studenta, który znał angielski …

“znal angielski” to o wiele za daleko posunięta teza, nie mająca potwierdzenia w rzeczywistości. Mimo iż studiował anglistykę porozumiewał się w Chinglish, lokalnej odmianie angielskiego z użyciem słów i szyku zdania właściwych dla języka chińskiego a co najważniejsze z akcentem chińskim. To ostatnie powoduje, że pijany Londyńczyk z kluskami w gębie zdaje się mówić językiem całkowicie zrozumiałym, jeśli go postawić przy Chińczyku. Nie zmienia to faktu, że studencik był miły i pomocny.

Lipek

… i przegadali kawał czasu – co więcej, zaprowadził nas do tego autobusu i pożegnał się – kolejny uczynny człek na naszej drodze. Stwierdził, ze dziwi nam się, że tak sami jeździmy, że dajemy sobie rade i to nie znając chińskiego – on, jak pierwszy raz do Xi’An przyjechał, zobaczył tłumy ludzi, wsiadł do taksówki i pojechał. Kierowca woził go godzinę i wysadził w okolicach dworca, mówiąc, że nie może znaleźć adresu. Skasował za to 100RMB. Już to widzę, jakby tak na nas trafiło, nie miałby bidulek łatwego życia. W każdym razie wpadliśmy do autobusu, pomni zasady, że Chińczycy się pchają, wpakowaliśmy się przed jakąś Chinkę rozmawiająca przez telefon i hajda, do środka. Nina pierwsza, zajęła ostatnie cztery miejsca, na jedno rzuciła plecak, trzy osłoniła własnym ciałem tak, że napierający na nią Chińczycy trafili na niezłą przeszkodę. Następnie nadciągnął książę na białym koniu, czyli ja i uratowałem ją, wypychając Chińczyków w stronę początku autobusu. Bo przecież już miejsc nie było, to czego mi tu będą powietrze zabierać? Zasiedliśmy na zdobytych miejscach, przyszła bileterka, popatrzyła i wygoniła resztę, dla których nie wystarczyło miejsc siedzących. Wyglądając za okno tknęło nas dziwne przeczucie… Do autobusu była kolejka, na jakieś 100 osób… a my bezpardonowo, bez kolejki wepchnęliśmy się przed nich wszystkich, na dodatek jeszcze część z autobusu pogoniliśmy… Niestety, po dwóch tygodniach w Chinach straciliśmy wszelkie objawy miłosierdzia, skrupułów i całą cywilizacyjną otoczkę, którą nam nasze matki przy pomocy paska wpajały od urodzenia.

Akcja jak z filmu, nie zobaczyłbym to bym nie uwierzył. Ale musza się dziwić, że biali też się umia pchać ;-). I nikt nic nawet nie pisnął, a przynajmniej nic co byśmy zrozumieli :P. W ogóle bardzo często wsiadamy na ostatnie miejsca w autobusach tutaj… Dziwne.

Lipek

Jechaliśmy z godzinę i jak to zwykle w Chinach, koniec nastąpi nagle i niespodziewanie. Autobus zatrzymał się na jakimś parkingu, wyłączył silnik i zapanowała konsternacja. To już, czy jeszcze nie? Trochę trwało, zanim ludzie uznali, że to tu, a my upewniliśmy się u naszej bileterki. Do przejścia był niecały kilometr, podczas którego uzgodniliśmy, że bierzemy przewodnika, bo chodzić i oglądać terakotę, to mogę u sąsiadów, którzy ja maja na podłodze, a tu to przewodnik przynajmniej powie, na co patrzymy. Szukając wejścia, staliśmy na jakimś parkingu, gdy jakaś kobieta w mundurku zaczęła krzyczeć do nas i machać, pokazując stronę. Okazało się, że pokazuje kasy biletowe, a ponadto jest przewodnikiem. Jej angielski był zrozumiały, więc upewniając się, że ona będzie oprowadzała nas, zgodziliśmy się na zaproponowane warunki – do 5 osób, jest po 30RMB za pipola. Kupiliśmy bilety i tu przydała się mi legitymacja studencka, która nieopatrznie zawieruszyła mi się w kieszeni – i zamiast 90RMB jak wszyscy, zapłaciłem 45.

Jeśli ktoś ma legitymacje studencka, nawet nieważna, a może nawet od kolegi – brać do Chin i kupować bilety że zniżka na bezczela!

Lipek

Zaoszczędzone pieniądze postanowiłem przeznaczyć na napoje, które mają bardzo smaczne i ciekawe. Weszliśmy na teren, kontrola bagażu, małe obmacywanko, ale nie odnaleziono u nas substancji niebezpiecznych (nie wiedzieli, że Lipek niebezpieczny jest sam z siebie, ale jest niewykrywalny dla skanerów) (z tego co pamiętam z ostatniej imprezy w Starym Młynie jestem “Niezniszczalna Gwiazda Śmierci” a Iwona to “Baba Fett” ;-) ). Po małym wprowadzeniu historycznym, zostaliśmy zaprowadzeni do pierwszego pawilonu – zawierającego około 1200 terakotowych wojowników. W ogromnej hali, stoją w rzędach wojownicy. Każdy inny, każdy ma inne rysy twarzy, a zbroje są bardzo szczegółowe. Zresztą zbroje ponoć były hurtowo wyrabiane, a twarze były właśnie takim dziełem sztuki – ręcznie formowane z gliny i wypalane. Na przedzie stoją oficerowie, po bokach straż boczna, wygląda to naprawdę fajnie. W części relacji przewijają się marudzenia, że daleko, że nic nie widać i temu podobne – my byliśmy przed ich narodowym świętem, Chińczyków było zatem o wiele więcej niż normalnie – i jakoś daliśmy sobie radę. Ponadto Chińczycy mają manierę zbierania się w grupy – wystarczy odejść parę metrów w bok by stać przy barierce – a dwa kroki obok kłębi się tłum na 3-5 osób włażących sobie na plecy. Ponadto ktoś, kto spodziewał się, że będzie spacerował przy samych terakotowych wojownikach, chyba się z nimi na głowy pozamieniał. Puste i terakotowe. I tak jest wystarczająco blisko, by doskonale wszystko widzieć. Idąc wzdłuż szeregów wojowników, w strone końca sali, widać wojowników w gorszym stanie, albo jeszcze nie do końca poskładanych. Od połowy sali zaś, zaczynają się wykopaliska, trwające cały czas – można patrzeć, w jaki sposób części wojowników są wydobywane z ziemi. Dalej są stanowiska, gdzie części są katalogowane i dopasowywane. Następnie powędrowaliśmy do jamy nr 2, gdzie było stanowisko dowodzenia, około 30 czy 60 wojowników, oficerów i jeden dwumetrowy generał. Taka mała jama. Nina uparcie twierdziła, że jeszcze coś tu musi być, ale bała się zaproponować, że pójdzie po łopatkę i pomoże szukać. Zapewne nie spotkałoby się to ze zbytnim uznaniem. Trzecia jama, większa od drugiej, ale mniejsza od pierwszej, to jeszcze nieodkopane elementy – nieodkopane, gdyż chińscy archeolodzy czekają na taka technologie, która pozwoliłaby odkopać to wszystko nie powodując żadnych zniszczeń. Pomiędzy druga a trzecią jamą, przewodniczka zaprowadziła nas jeszcze do sklepu, do którego MUSIAŁA iść, by uzyskać pieczątkę – taki sposób naciągania turystów – oryginalne terakotowe wojowniki, z certyfikatem za dużego wojownika jedyne 16000RMB. Ale z okazji świąt promocja i można było sobie takiego kupić za połowę ceny. Lipek by sobie takiego kupił, ale niestety zupełnym przypadkiem miał już pełen plecak, więc z żalem porzucił myśl o posiadaniu terakotowego wojownika w salonie. Wracając zaszliśmy do chińskiego odpowiednika KFC – sieci Dicos i zjedliśmy jakiegoś fast fooda. Nawet smaczny. Następnie, w ogromnych korkach wracaliśmy do Xi’An. Na dworcu były takie tłumy, że nie dawało się nawet przejść. Ledwie wbiliśmy się do autobusu jadącego do hostelu. Tam zamówiliśmy sobie frytki i mojito. Frytki dostaliśmy szybko. Mojito nie. Kelnerka biegała tam i z powrotem z plastikowym pudełeczkiem. Po prawie pół godzinie przyszła i powiedziała, że niestety nie ma mięty. No mojito bez mięty jest nieakceptowane, wiec zrezygnowaliśmy i wkurzeni poszliśmy spać.

To już drugie miejsce, gdzie zamawiamy mojito i nie ma mięty. Tutaj natomiast przegięcie było podwójne, bo to był czwartkowy dzień promocji… mojito O.O

Lipek

30.09.2010 – czwartek – Xi’an

I co z tego, że wstaliśmy po 8.00? I co z tego, że szybko w miarę zaczęliśmy sprawdzać hostele w Pekinie i zjedliśmy śniadanie? Załatwił nas internet i to na cacy. Działał tak wolno, połączenie tak się rwało, że zanim zdążyliśmy się zdecydować i kliknąć cokolwiek, to już nam wszystkie fajniejsze miejsca porezerwowali. Zostało albo drogo albo w wieloosobowych dormitoriach. Ostatecznie, po ponad 2 h męczarni zarezerwowaliśmy 2 dwójki bez łazienek w jakimś kombinacie pewnie, bo hotel jest na 200 osób albo 200 pokoi, nie pamiętam. Masakra!
Wyszliśmy o 12.00, grrrr. Wcisnęliśmy się do autobusu 603, w tłoku zajechaliśmy w okolice dworca, gdzie kierowca wysadził nas jeszcze wcześniej niż wczoraj, bo taki był korek. W autobusie Grześ zaczął rozmawiać z jakimś młodym Chińczykiem, który studiuje anglistykę i ten pokierował nas do autobusu 306, który miał nas zawieść pod Armię Terakotową w Bingmayong, a który stał dokładnie tam, gdzie wczorajsza 1. Przed autobusem stała jakaś kolejka, ale się nie ruszała, więc Nina pierwsza, a my za nią, władowaliśmy się do autobusu. Kierowca coś tam mówił i machał rękami, ja się zatrzymałam, ale Nina z tyłu krzyknęła żeby szybko, bo zajęła nam ostatnie 4 miejsca. Wpakowaliśmy się na te miejsca dość zdecydowanie, a biedny Chińczyk, który też szukał jakiegoś, został zmuszony do opuszczenia autobusu. W Chinach trzeba być asertywnym, inaczej się nie jedzie. A Nina szybko się uczy :D . Do teraz zastanawiamy się, czy ta kolejka na zewnątrz była do tego autobusu. Jeśli tak, to chyba już jest ten moment, kiedy asertywność zaczynamy nazywać bezczelnością. Ale co tam, tu naprawdę funkcjonuje pod tym względem prawo dżungli i należy wyrzuty sumienia schować do plecaka.
Jechaliśmy ponad godzinę, po czym nagabywani przez pół miliona Chinek o kupno granatów (owoców, żeby nie było!), dotarliśmy do miejsca, gdzie wynajęliśmy za 120 Y przewodniczkę mówiącą po angielsku, po czym zapłaciliśmy po 90 Y (a Adam 45 Y na studencką legitymację!) za wejście i zaczęliśmy zwiedzanie armii. Po wszystkich krytycznych opiniach na internecie miałam dość sceptyczne nastawienie, ale już po zobaczeniu pierwszego pawilonu mi przeszło. To olbrzymie wykopalisko, jeszcze cały czas nie skończone i kryjące wiele zagadek, zostało ogrodzone i zabudowane pawilonami oraz udostępnione zwiedzającym. Marudzenie więc, że ogląda się wszystko zza barierek jest, moim zdaniem, nie na miejscu, bo inaczej ludzie zadeptaliby wszystko. U nas pewnie prowadziłoby się wykopalisko dalej i przed skończeniem nikt nie miałby szans go obejrzeć. A tu dosłownie na oczach wszystkich są odkopywane i składane kolejne fragmenty tego ogromnego znaleziska. Cała historia zaczęła się w 1976 roku, kiedy okoliczny rolnik postanowił wykopać studnię i napatoczył się na jakieś gliniane fragmenty. Poszedł z tym do władz, zaczęto kopać i odnaleziono dalsze elementy, aż doprowadzono do dzisiejszego stanu, a końca jeszcze nie widać. Czekają na rozwój nowych technologii, żeby odsłonić ok. 1000 kolejnych żołnierzy schowanych w pawilonie 2 oraz odkopać grób inicjatora całego przedsięwzięcia, który zwał się Qin Shi Huang i był cesarzem, chcącym zapewnić sobie wielką armię i odtworzyć swoje imperium w życiu pozagrobowym. Żołnierze są wielkości około 180 cm (więc przesadzili jak na Chińczyków), a generałowie dochodzą do 2 m. Każdy żołnierz jest inny, szczegółowo wykonany (nawet paznokcie mają), oryginalnie był kolorowy i miał broń, która jednak została zniszczona lub zrabowana na przestrzeni czasu. Cesarz zmarł w 210 r. p.n.e. Jego terakotowa armia została zakopana wraz z nim. Ciekawe ilu z 700 tys. robotników zaangażowanych do jej wykonania zamęczyło to przedsięwzięcie? Ale ogrom tej armii budzi respekt. A co dopiero jak kiedyś odkopią całość.
Po zwiedzeniu 3 pawilonów, zrobiliśmy jeszcze jedną rundę bez przewodniczki, żeby porobić zdjęcia w najciekawszych miejscach, a potem zakupiliśmy małe żołnierzyki jako pamiątki (10 szt. za 80 Y). Po bezskutecznym poszukiwaniu ciekawego jedzenia, bo o 18.00 wszystko już sprzątali i zamykali, zjedliśmy po kurczakowym hamburgerze w jakiejś lokalnej fast-foodowni i wsiedliśmy do autobusu 914, który aż 2 h wiózł nas do Xi’an, takie były korki. Okolice dworca jeszcze bardziej niż wczoraj zabijały ilością ludzi, a przy przystanku 603 aż się mrowiło. Wepchnęliśmy się siłą do autobusu i stłoczeni gorzej niż śledzie w beczce dojechaliśmy pod hostel (Nina robiła zdjęcia tłoku), rezygnując z dojedzenia czegoś na mieście. Kupiliśmy mufinki na jutro, żeby wcześnie i szybko wyruszyć do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi. W hostelu chcieliśmy się załapać na promocyjne mojito, ale nas wydymali, bo im mięty brakło (w dzień mojito!). I jeszcze jedna ciekawostka: hostel na jutro nie zamówi nam taksówki na dworzec, bo jest święto, wszyscy będą chcieli taxi, a taksówkarzom nie opłaca się jeździć na tak krótki dystans, więc radzą nam jechać autobusem. Ot chińska logika!

Iwona

Zostaw po sobie ślad