Ten dzień był przeznaczony na słodkie lenistwo. Wstaliśmy około 11, zjedliśmy śniadanie i oddaliśmy rzeczy do pralni. 8RMB za kilogram. Lipki zaś poszły dowiedzieć się, jak z pociągiem do Datongu. W naszym hostelu chcieli za pośrednictwo 40RMB – nie tak tragicznie – ale była to kwota za jeden bilet – 160 RMB to już jednak sporo, więc poszli do agencji, gdzie za piątaka rezerwowali bilety. Stojąc w sporej kolejce, dwie minuty po rozpoczęciu przerwy śniadaniowej, uzyskali druzgocąca informacje – nie ma wolnych miejsc, by dostać się do Datongu. Nic nie mogąc już załatwić, wrócili do hostelu.
Ku naszemu niezmiernemu zdziwieniu pani w okienku z biletami mówiła dobrze po angielsku. Co nie zmienia faktu, że biletów na pociąg za 3 dni nie ma. Na pociąg za 4 dni zresztą też nie. Ech, czemu nikt mi nie powiedział, że tu mieszka miliard ludzi? ;-)
Ustaliliśmy zatem, że udamy się do centrum komercji, źródła Kung Fu – Shao Lin. Lipek tam chciał od początku jechać, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu ze względów czasowych – myślę, że specjalnie zakombinował, żeby nie jechać do Datongu tylko tam. Na takiego cfaniaczka mi wygląda. Miejscami.
A konkretnie to którymi miejscami? Na drugi raz sam sobie idź kupować bilety, niewdzięczniku!
W każdym razie udało nam się znaleźć połączenia do ZhengZhou – miejscowości niedalekiej. Pociągi były różne – od jadących 16h po takie, które pokonywały trasę w niecałe 3h. Wybraliśmy kilka pociągów, jako alternatywy i podreptaliśmy wszyscy do Ticket Office.
Przeanalizowaliśmy dalsza podróż pod katem następnych polaczeń i wydostania się do Pekinu. Do biura z biletami szliśmy uzbrojeni w kilka rozwiązań na wypadek braku miejsc. W trzecim lub czwartym wybranym pociągu były wolne miejsca :).
Tam kłębił się dziki tłum, acz jak na standardy chińskie nie była to nawet mała kolejeczka – nasze miejsce było w okolicach 30. Dziewczyny poszły do oddalonej o 200 metrów poczty, wysłać kartki, a my dzielnie pilnowaliśmy miejsca. Po 30 minutach kolejka lekko się poruszyła, a dziewczyn nie ma. Okazało się po raz kolejny, że Chińczycy mają problem z kartografią – poczta, która miała być na tej samej ulicy, 200m dalej, była z pół kilometra dalej i jeszcze za zakrętem. W każdym razie wróciły i udało nam się zakupić bilety na ten pociąg, który chcieliśmy, acz 2 klasę (właśnie siedzę w tym pociągu, w 2 klasie. Jedziemy 350km/h, pociągiem jeszcze bardziej wypasionym, niż ostatnio). Wróciliśmy do hostelu i zabraliśmy się za wypoczynek i planowanie następnych kroków. Prognoza pogody powiedziała nam, że najlepiej w góry Hua Shan będzie pojechać dnia następnego. Wobec tego obijaliśmy się do wieczora, a dopiero wtedy Iwonie udało się wygonić nas na podbój Xi’An. Jako iż nasz hostel był przy samych murach miejskich, podreptaliśmy w stronę centrum i dzielnicy muzułmańskiej – gdzie wedle przewodnika można było coś zjeść smacznego. Tłum ludzi niesamowity, deszcz pada, weszliśmy na teren dzielnicy. Kolorowe kramy, sklepiki z niezliczoną ilością rzeczy, zapachy, smaki kolory oszałamiały. Co prawda im głębiej w dzielnice, tym mniej straganów, a także bardziej biedne. W samym środku Nina wypatrzyła coś jak hamburgery. Na jednym ze straganów kobieta miała warzywa, mięsa i wkładała to do bułki, po uprzednim zrobieniu czegoś z nimi. Jako, że Lipki głodne były, poszliśmy dalej, czego Nina przeżyć nie mogła, ale uznaliśmy, że najpierw niech się najedzą, bo biednie wyglądają oboje i jeszcze zemdleć nam gotowi. Nie znaleźliśmy jednak miejsca, które zgodnie zostałoby zaakceptowane jako miejsce, gdzie chcemy zjeść, a okolica zaczęła robić się jak po III wojnie światowej. Postanowiliśmy dojść do głównej ulicy i naokoło powrócić na początek dzielnicy. W międzyczasie Lipek wyraził jednak chęć spałaszowania takiego hamburgera więc gdy znaleźliśmy drogę prowadzącą w stronę kramika z tym, pospieszyliśmy tam przyspieszanym krokiem. Nawet trafiliśmy. Wybierało się różne rodzaje warzyw i mięs, kładło na tackę, a kobieta wrzucała to do wrzącego oleju. Tak samo jak chwile wcześniej bułeczkę. Bułeczkę od środka wysmarowała czymś czerwonym, co uznaliśmy, że wypali nam „ryje”. Następnie po wyjęciu z oleju, w tym samym czerwonym umoczyła to, co wyciągnęła. Posypała to jeszcze dziwnymi proszkami, zapakowała w dwa woreczki foliowe i podała. Smaczne było, acz po pierwszym kęsie, z Lipkiem uznaliśmy, że pić. Za to dziewczyny po swoim pierwszym kęsie uznały, że nie pić, a PIĆ!!! Ich bułkers był tak ostry, że nie czuć było za bardzo smaku, tylko pieczenie (dziewczyny jadły z kramika obok). Wszyscy mieliśmy nadzieję, że będzie piekło tylko jak wchodzi, a nie jak będzie wychodziło… Ogólnie wszyscy zgodnie stwierdzili, że było to bardzo sympatyczne lokalne jedzenie i zadowoleni byliśmy, acz następnym razem poprosimy w jakiśkolwiek magiczny sposób, o wersję łagodniejszą. I co dziwne, powiedział to także Lipek, który na nasze eksperymenty kulinarne patrzy najczęściej z lekkim przerażeniem. Ale chłopak się wyrabia, jeszcze ze dwa wyjazdy i sam będzie nas zaciągał do lokalnych knajp.
Burger był bardzo dobry. Gdybym znal efekt końcowy, to inaczej pokombinowałbym że składnikami i wziąłbym dwa. A nasz wcale nie był taki super ostry ;-).
Tak więc dzień, który miał być poświęcony wypoczynkowi i relaksowi, został wypełniony po brzegi różnymi dziwnymi rzeczami…
28.09.2010 – wtorek – Xi’an
O jak dobrze się wyspać w końcu! Ale za chwilę już stwierdzenie, że znów za oknem słychać kapanie deszczu psuje humor. Zaraz po ogarnięciu się idziemy do recepcji zapytać o bilety kolejowe. Okazuje się, że biorą 40 Y prowizji, ale dziewczyna jest na tyle grzeczna, że mówi gdzie jest najbliższa agencja sprzedająca bilety po 5 Y prowizji za bilet i jeszcze nam pisze całość po chińsku. Idziemy więc z Grzesiem do agencji, a Nina z Adamem mają rozeznać pralnię, bo już nam się cała bielizna pokończyła. Błądzimy jak zwykle nieco, mimo prostej na mapie drogi, ale tym razem to dlatego, że nie podejrzewaliśmy, iż ta długa kolejka przy banku, to nie do bankomatu, tylko do agencji kolejowej w okienku. Ustawiliśmy się grzecznie na końcu kolejki, odstaliśmy z 20 minut i już przed kasą zobaczyliśmy, że czynne do 12.00, a była 11.57. Przypomniawszy sobie bank 17.02 zaczęliśmy się mocno niepokoić czy przypadkiem nie zamkną nam przed nosem. Nie zamknęli, ale za to pojawił się inny problem. Nie ma biletów do Datongu na 1 października, najwcześniej na 3-go, chyba że chcemy hard seater, co przy 16 h podróży zdecydowanie odpada, po obejrzeniu filmików i przeczytaniu relacji. Podziękowaliśmy, wróciliśmy do hostelu i po oddaniu prania do pralni (8 Y za 1 kg, każą wszystko ilością sztuk opisać, potem ważą), zjedzeniu śniadania (standardowe angielskie i inne zachodnie), rozpoczęliśmy naradę gdzie i kiedy jechać. Ostatecznie stanęło na Klasztorze Shaolin i nastąpiły żmudne sprawdzania hosteli, pociągów i innego transportu. Poszliśmy ponownie do agencji, odstali jeszcze dłużej niż rano, w międzyczasie z Niną namierzyłyśmy pocztę żeby wysłać kartki (była blisko, tylko mapa nie wskazywała, że jest na bocznej uliczce), co okazało się trudne, bo zaczepiane osoby nie bardzo wiedziały o co nam chodzi z „post office” nawet jak pokazaliśmy wypisane kartki! Nie znają? Na samej poczcie już było OK, zaraz przydzielono nam panią znającą angielski, która wepchała się przed Chińczyków do okienka koleżanki i kupiła znaczki po 5 razy przeliczając na kalkulatorze ileż to jest 14 x 4,5 Y i ile w takim razie musi mi wydać ze 100 Y, jeśli to daje 63 Y. Po tych skomplikowanych obliczeniach, przykleiłyśmy znaczki i wrzuciłyśmy karki do skrzynki na zewnątrz, która wyglądała jak stojąca reklama. Po perypetiach z pocztą wróciłyśmy do chłopaków, którzy nadal stali w kolejce i kupiliśmy bilety do Zhengzhou (240 Y + 7,5 Y prowizji za jakiś super ekspres, co ma tam w 2 h dojechać). W hostelu zarezerwowaliśmy hostel w Dangfangu, z którego już blisko do Shaolin. Potem zapanował ogólny marazm, deszcz lał, my leżeliśmy w łóżkach i robiliśmy sobie dzień lenia. Wygonił nas dopiero głód, a i to nie jakoś szybko. Poszliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, gdzie po długim szwendaniu się po targu, zdecydowaliśmy się zjeść ze straganu takie, hm, muzułmańskie wariacje na temat hamburgera: wybiera się warzywa różne i mięsko na patykach, pani wrzuca to na chwilę do mocno rozgrzanego oleju, potem obtacza w jakimś ostrym sosie, sypie równie ostrymi przyprawami i wkłada do usmażonej na tym samym oleju płaskiej bułeczki. Kosztuje to 6-7 Y, jest bardzo ciekawe i smaczne, tylko że moja wersja była tak ostra, że ryło mi wypaliło na amen (może mi katar przejdzie, który mnie coś w nosie kręci?). Cola po tym była jak mleko, a jeszcze zagryzałam kupioną wcześniej w piekarni bagietką dla złagodzenia. Spacerkiem wróciliśmy do hostelu i na rozmowach o przysłowiowej „dupie Maryni” zeszło nam aż do 1.00. Cholera za 5,5 h pobudka! Dobranoc.