Hua Shan.

Święta góra Taoizmu. Dla nas była miejscem, które chcieliśmy zobaczyć, ze względu na widoki a także na „najtrudniejszą ścieżkę trekkingową na świecie”. By dojechać do Hua Shan, musieliśmy wstać skoro świt i udać się autobusem na dworzec, skąd odchodził kolejny autobus, linii nr 1 do Hua Shan. Z uwagi na zbliżające się święto proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej, od samego rana na ulicach panował tłok i ilość mieszkańców państwa środka drastycznie wzrosła. By dostać się do autobusu, trzeba było wykorzystywać wszystkie swe atuty – wzrost, masę oraz „nisko i łokciami”. Autobus do Hua Shan jedzie około 2 godzin, ma do pokonania 100km. Po drodze widać budujące się autostrady, linie kolejowe, elektrownie… i systematycznie niszczone domy wysiedlonych mieszkańców, których część postanowiła pozostać i wyżłobiła sobie mieszkania w skałach. Z oknami, drzwiami… W Hua Shan, przesiadamy się do busika, wiozącego nas 8 km w górę, do wejścia na górę – acz droga przypomina trochę wejście na morskie oko – z racji ograniczonych zasobów czasu i chęci, woleliśmy zapłacić za busik prawie tyle, co za poprzednie 100km – 20RMB – a za dojazd do Hua Shan zapłaciliśmy po 22… Przy okazji, przed wejściem do busika, trzeba się zaopatrzyć w bilet wstępu w góry, za okrągłe 100 RMB… Zwiedzanie w Chinach nie jest tanie, o nie… Busiki wiozą nas do punktu, z którego staruje kolejka górska, a także ścieżka – obie te drogi prowadzą na wierzchołek północny – na wysokość trochę ponad 1600m – droga piesza w górę, to jakieś 4h – więc koszt kolejki – 150RMB byliśmy w stanie zaakceptować. Tu moja uwaga – ceny zmieniają się chyba z miesiąca na miesiąc – w przewodnikach pisało jeszcze o 100RMB, tak samo mówili w hostelu – więc jadąc do Chin zwiedzać, trzeba być przygotowanym na dodatkowe wydatki, by nie musieć rezygnować z co ciekawszych rzeczy…

Ogółem wyprawa wyniosła 22(autobus) +20 (busik) +100 (wejście) +150 (kolejka) +30 (o tym później) +20 (busik) +22 (autobus) = 334RMB co daje około 157PLN. Dodatkowo rękawiczki jak ktoś nie ma 2 i autobus z/do hostelu 2.

Lipek

I tu nastąpiło coś, czego się nie spodziewaliśmy. Jadąc z Xi’An cały czas były niskie, deszczowe chmury. Gdy dojechaliśmy do stacji kolejki, okazało się, że świeci słońce! A już myśleliśmy, że nic nie zobaczymy… Wjechaliśmy kolejką – wagonik na 6 osób szybko wspinał się w górę. Nie dość, że szybko, to jeszcze nachylenie sięgało 45 stopni a odległość do ziemi była taka, że hoho. Bardzo wysoko. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek problemy z wysokością, przestrzenią czy problemy zdrowotne – niech lepiej omija to miejsce szerokim łukiem. Dotarliśmy do szczytu północnego i ruszyliśmy na podbój góry. Rozdzieliliśmy się, gdyż Iwona z Lipkiem po górach biegają jak kozice, wspinają się po pionowych ścianach, trzymając się ich jak muchy, więc nie chcieliśmy opóźniać ich marszu. Szczególnie, jak zobaczyliśmy prawie pionowe podejścia, na których kłębił się tłum chińczyków. Umówiliśmy się, że musimy zjechać z gór przed 17 – przed ostatnim autobusem – i Lipki pognali w górę mając motorki w tyłkach, a my statecznym krokiem ruszyliśmy za nimi. Szczególnie, że na górze pojawiło się trochę chmur i szczyty w nich tonęły. Co w takim razie z czegoś takiego można zobaczyć? Mgłę to ja mogę sobie oglądać równie dobrze koło swojego domu na polu, nie musząc biegać po skałach. Drogą pięła się cały czas w górę. Schodki, łańcuchy, barierki i miliard chińczyków. W klapkach, mokasynach i innych dziwnych rzeczach na nogach. Lalunie jak nad Morskim Okiem, niektóre w dresikach, niektóre w szpilkach. Spocone i umordowane , ale idące w górę, by nie sprawić zawodu swym partnerom, co chwilę zatrzymywały się i robiły słitaśne foty. Ilość zdjęć, które robią sobie sami Chińczycy jest szokująca. Dokumentacja wspinaczki – co 10 schodów zdjęcie siebie nieba. Zdjęcie siebie i skały. Zdjęcie siebie i chmury. Zdjęcie siebie i schodka. Aaaaaa! I zatrzymują się nie patrząc, że tamują ruch. Na niektórych podejściach łańcuchy się dość mocno przydawały – Nina cieszyła się, że kupiła sobie u stóp góry rękawiczki – za 2RMB. Szliśmy we mgle w górę, aż doszliśmy do złotej bramy, gdzie wisiało mnóstwo czerwonych wstążek i kłódek. Do tego miejsca dochodziła większość ludzi i zawracała. Godzina była jeszcze młoda, więc nie zatrzymując się długo, podreptaliśmy na szczyt centralny – było już dość blisko i tak naprawdę nie było tu już za wiele wdrapywania się – poszliśmy w lewo – idąc w prawo można się tez dostać na centralny szczyt, ale trzeba iść po długich i stromych schodach w górę – więc nasz wybór okazał się lepszy. Szczyt centralny (środkowy) znajduje się na wysokości 2042 m. n. p. m. – więc jest trzeci pod względem wysokości. Najwyższy jest Południowy, wznoszący się na wysokość 2160m. Na Szczycie centralnym znajduje się świątynia i punkt widokowy – i gdy tu doszliśmy, wyszło słońce! Widoki oszałamiały. Góry są naprawdę piękne, strzeliste, a przepaście głębokie. I najciekawsze jest WC – budki zawieszone nad 200 metrowym urwiskiem, z dziurami po środku, by wylatywało co ma wylatywać – załatwienie potrzeby w takim miejscu – bezcenne… szczególni gdy wtedy spojrzy się w dół. Posiedzieliśmy tu jakiś czas i udaliśmy się na dół – droga w dół była już łatwiejsza, acz trzeba mocno uważać, szczególnie na mokrych fragmentach szlaku. No i idąc w dół, po jakimś czasie czuje się drżenie łydek… a krok musi być pewny. Wracając dopiero w niektórych miejscach widzi się stromiznę szlaku – w pewnym miejscu prawie pionowe schody w dół – ani Nina ani ja nie pamiętaliśmy, byśmy pod coś takiego podchodzili, ale droga była jedna, więc musieliśmy – widać podchodziło się łatwiej niż schodziło. Prawda jest też taka, że i tak radziliśmy sobie lepiej niż większość chińczyków, którym zejście małego kawałka zajmowało bardzo długo. Nie mówię tu już o tych kozicach z lepkimi łapkami – tzn Lipkach, bo oni obiegli wszystkie szczyty i biegiem zbiegali do kolejki – Więc jakby Lipek usiłował coś zaprzeczać, to możecie mu nie wierzyć – to są mutanty i krzyżówki muchy z pająkiem. Nikt normalny tak po górach nie biega. Co widzieli na górze i co robili – niech Lipek napisze – a jest co opisywać.

Po pierwsze – my, w odróżnieniu od Adama posiadamy cos takiego jak instynkt zdobywcy. Jeśli jest szczyt, to należy go zdobyć. Jeśli po drodze są piękne widoki – fantastycznie. Jeśli nie, zatknę wirtualna flagę i to mi musi wystarczyć. Tłumacząc Adamowi – mgła na szczycie w chinach jest inna niż ta u niego na polu, cokolwiek na ten temat myśli. Dodatkowo nawet zamglone szczyty mogą być zapamiętane na cale życie (że przypomnę Starorobocianski, wtajemniczeni wiedza o co chodzi).
Po drugie, nie biegamy po górach jak kozice. Mamy słaba kondycje (efekt wieloletniego siedzenia przed komputerem itp.), szybko się meczymy i ogólnie jesteśmy ciency jak dupa węza. Na dodatek zwykle świadomie przeceniamy własne siły w efekcie zmuszając się do nadludzkich wysiłków. Jako dowód – gdy idziemy w Tatry nigdy nie mieścimy się w czasach z mapy, a wszyscy nas wyprzedzają. W chinach to my wszystkich wyprzedzaliśmy, ale to inna historia a raczej efekt ich podejścia niedzielnego turysty.
Po trzecie i najważniejsze – na końcu jest relacja Iwony z wejścia na 4 szczyty i kładkę nad przepaścią!

Lipek

Zdążyliśmy na ostatni autobus, o 17 i wróciliśmy do Xi’An. Hua Shan było jedną z najlepszych rzeczy, jaką widziałem w Chinach – naprawdę robi wrażenie i warto się tam wybrać!

29.09.2010 – środa – Xi’an

No chyba pierwszy raz wstałam jako pierwsza. Ale po prawdzie to dlatego, że przez całą noc budziłam się, żeby się wysmarkać. Poszliśmy na autobus 603, niestety spóźnieni trochę, a dodatkowo autobus jechał 3 razy tyle, ile spodziewaliśmy się. Po odgonieniu wszystkich naciągaczy oferujących nie wiadomo co i uprzejmych wskazówkach osób w mundurach (nie wiem, która to już służba mundurowa, czy kolejarze, czy autobusiarze, czy kto tam) udało nam się namierzyć w końcu autobus nr 1 do Hua Shan (22 Y w jedną stronę). Po 2 h dotarliśmy na parking, gdzie polecono zakupić nam kolejne bilety: na busik do podjechania na kolejkę linową (40 Y w 2 strony), wejścia do parku (100 Y), a po przejechaniu 8 km rzeczonym busikiem, na kolejkę (aż 150 Y w 2 strony). Masakra cenowa, chyba przestanę marudzić na ceny parkingu pod Morskim Okiem, a bilet do Tatrzańskiego Parku Narodowego to wręcz z uśmiechem kupię następnym razem! Ale dla zneutralizowania szoku cenowego, ku naszym zbiorowym zachwytom, ukazało się słońce (a deszcz to od rana nie padał).
Widoki z kolejki były przepiękne, wagoniki bardzo wysoko nad ziemią szybciutko przemieszczały się do góry, a w dole było widać trasę pieszą – krętą i schodkowaną, którą myśmy odpuścili chcąc mieć dość czasu na górze. Początkowo na trasie ludzi było masę, w tym różni śmieszni: faceci w garniturach i halbkach, panienki w różowych dresikach i delikatnych półbutach, a Nina nawet dostrzegła jakieś egzemplarze w szpilkach. Ale byli też tragarze noszący jakiś towar na konomysłach, a większość stanowili normalnie ubrani chińscy turyści i czasem jacyś biali. Szlak był wyschodkowany prawie w całości, po bokach były poręcze lub łańcuchy do przytrzymania się.
Dość szybko się rozdzieliliśmy, gdyż Nina z Adamem doszli do wniosku, że nie dadzą rady przejść całej zaplanowanej trasy, a my przez nich nie zdążymy. Przystaliśmy na to i ruszyliśmy do przodu. Po jakiś 300 m zamiataliśmy już jęzorami kamienie, bo schodki ostro pięły się w gore i nasz brak kondycji szybko dał znać o sobie. Na szczęście po początkowym ostrym podejściu zrobiło się trochę łagodniej, a my zmotywowani długą droga, chęcią dotarcia do słynnej kładki oraz ostatnim autobusem o 17.00 ruszyliśmy bez marudzenia do przodu. Pogoda się trochę popsuła, zamgliło się po maxie, wiec na szczyt centralny i wschodni dotarliśmy co prawda, ale o widokach mogliśmy zapomnieć. Nieźle wyglądało jedno z dwóch na Hua Shan hardcorowych miejsc: dwa schodki, potem mgła i zwisający w tą zamglona przepaść łańcuch. Ponieważ było to odbicie nieplanowane i nieposuwające nas naprzód – darowaliśmy sobie. Po jakiś 2,5 h dotarliśmy pod południowy szczyt i przesunęliśmy się w kierunku, gdzie prawdopodobnie ma być kładka, czyli „najniebezpieczniejszy szlak świata” (bo całego masywu zdecydowanie nie można tak nazwać, bo wszędzie są kamienne lub betonowe schody, poręcze lub łańcuchy, żadnych przepaści nieodgrodzonych, a w jednym miejscu schodo-drabina).
Doszliśmy przez kolejną taoistyczną świątyńkę do miejsca zagrodzonego barierka z gościem i gościówą siedzącymi przed zawieszonymi uprzężami do wspinaczki. Gadamy do nich czy to tu jest kładka, a on że tu się nie wchodzi, a ona że „pay”. Na pytanie „how much” usłyszeliśmy jakiś bełkot i oboje oddali się swoim czynnościom: stukaniem na komórce i patrzeniem na własne obuwie. Hm… No w sumie rzadko tu zdarzała się aż taka olewka. Na szczęście znalazła się jakaś pomocna Chinka mówiąca po angielsku, w efekcie czego wyskoczyliśmy po 30 Y na osobę i już po chwili gościu zapinał nas w uprzęże (na ramiona, nie nogi!), pokazując jak tego używać. Akurat zrobiła się mgła, wiec wkurzaliśmy się, że nic nie widać. No dobra, jak wiec wygląda ten szlak? Cały ma może trochę ponad 100 m, pierwszy odcinek jest pionowym zejściem po metalowych klamrach (jak ktoś chodził po Orlej Perci to nic dziwnego), potem parę metrów stopni wykutych w pionowej skale, a dalej jest to, co na większości zdjęć z tego szlaku, czyli ok. 50 m pozioma kładka składająca się z 2 desek, przyczepiona do pionowego około 500 m klifu. Robi wrażenie – fakt, zwłaszcza jak się na niej trzeba wyminąć, bo szlak jest dwustronny. Na kładce zrobiła się nagle piękna pogoda, mgła się rozeszła, słońce zaświeciło i ogarnęła mnie taka radość, że jestem w tak niesamowitym miejscu, że gdyby nie fakt, iż kładka miała ok. 35 cm szerokości i wisiała wysoko, to zaczęłabym chyba podskakiwać ;p. Ogólnie uczucie nie do opisania. Byliśmy oboje zachwyceni, podekscytowani, porobiliśmy sobie zdjęcia, nawet krótki filmik nakręciliśmy i dzieliliśmy się wrażeniami ze spoglądania w dół przepaści pod stopy. Magiczna chwila. Jak ktoś lubi tego typu adrenalinę – polecam! Ale dla ludzi z lękiem wysokości to musi być koszmar. Generalnie mi dużego poczucia bezpieczeństwa dodawana świadomość bycia przypiętą. Końcówka i cel szlaku to kolejna mała kapliczka w grocie oraz stara sosna, rosnąca poziomo (jak na Sokolicy) nad przepaścią, na której – o zgrozo – były poprzywieszane wstążki (wieszane tutaj masowo na szczęście), w takich miejscach, że nieprawdopodobnym wydawało się, żeby ktoś tam wszedł je zawiesić i nie spadł. Chwilkę tam zamarudziliśmy i poszliśmy z powrotem kładką, stopniami i klamrami.
Dotarliśmy do południowego, najwyższego na Hua Shan szczytu (2155 m), pogoda nadal nam sprzyjała (na kładce zdążyła się z 3 razy zmienić), widok stamtąd był rewelacyjny, dopiero stąd mogliśmy docenić jak bardzo te góry są malownicze. Szybko zaliczyliśmy szczyt zachodni, po którym zostało nam 40 min. na zejście. Prawie zbiegaliśmy więc po schodkach, które po kładce wydawały się teraz zupełnie lightowe i w efekcie, wyprzedzając tabuny Chińczyków, tuż po 16 byliśmy już przy kolejce linowej, gdzie czekali Nina z Adamem.
Oni doszli do centralnego szczytu, poodwiedzali punkty widokowe i też byli zadowoleni.
Kolejką w dół, busik, autobus, drugi autobus i do hostelu. Zapanowała kompletna zgoda co do wyboru dzisiejszego żarcia, bo nikomu nie chciało się nigdzie ruszać. Zamówiliśmy więc 2 pizze (nasz hostel, o dziwo, nie ma chińskiej kuchni!), po 2 piwa, po czym obżarci wtoczyliśmy się na nasze piętro. Teraz pozostała trójka smacznie śpi lub chrapie, więc i pora na mnie.

Iwona

Zostaw po sobie ślad