Dziś dzień wyjazdu z Xi’An. Naturystka, tfu – nasza turystka, Iwona nie mogła odpuścić, by nie zobaczyć kolejnego znanego zabytku, z którego słynie to miasto – Pagody Dzikiej Gęsi. Mi włączył się tryb strajkowy, pagód już widziałem dość, więc odpuściłem sobie to widowisko – i znów zaoszczędziłem parę RMB na napoje – herbatka jaśminowa słodzona miodem rządzi! Dlatego też opis tego przybytku znajdziecie albo jeśli Lipek się zlituje, albo w relacji Iwony i Niny. Dość, że wrócili o 11, nie do końca zadowoleni – na zewnątrz ponoć jeszcze jako tako, ale środek był tragiczny. Ale jak wspominałem, to już nie moja relacja.
Jako że pagoda była w druga stronę niż dworzec i centrum, bez większych problemów dostaliśmy się do autobusu. Postanowiłem wziąć sprawy, a raczej minimape w swoje ręce i prawie udało mi się ustalić przystanek, na którym mamy wysiąść. W ostatniej chwili poradziłem się jednak jakiejś uroczej tuchtonki a ta kazała wysiąść przystanek dalej, za co jesteśmy jej wdzięczni.
Przed pagoda, która widać z daleka, są dość duże planty, na które składają się ogromna fontanna, po której niemal dosłownie można chodzić, betonowe schody, latarnie, skwery, posagi oraz kramiki. Te ostatnie maja dużo pamiątek po rozsądnych cenach, ale trzeba się naszukać, aby nie kupić badziewia jakiegoś. Planty są o tyle istotne, że są za darmo, w przeciwieństwie do pagody. Wejście do parku ja okalającego wymagało wydania 50, a przed sama pagoda zażądano kolejnych 35 yuanow. To również jest istotne, bo przewodniki pisały o odpowiednio 25 i 20 yuanach. Co więcej, jedyna atrakcja pagody jest jej siedem pięter a konkretnie to ostatnie, z którego przy dobrej pogodzie roztacza się widok na cztery strony świata i na fontannę. Nasza pogoda była średnia, ale fontanna wyglądała ładnie. Wnętrze pagody – późny Gierek. Lamperia i bielone ściany. Z zewnątrz nasza dzika gąska nie wygląda najlepiej (przypomina postpeerelowski betonowy moloch, choć z bliska to wrażenie ustępuje na rzecz drobnych szczegółów), ale wierzcie lub nie w środku jest duzo gorzej. Park ja otaczający natomiast jest ładnie utrzymany, ale kolejna świątynia buddyjska, kilku mnichów, parę skwerków i kilkunasto- (dziesiecio? Nie pamiętam) -tonowy dzwon cuda świata z tego nie czynią. Nie wiem, może nam się Buddha przejadł, a może chińskie daszki. Jedno jest pewne, za cokolwiek się Chińczyki nie wezmą, to próby odnowienia zabytku masakrują wielowiekowe budowle w sposób dramatyczny.
Ach zapomniałbym, nie upilnowałem dziewczyn i te kupiły sobie po dzwoneczku z czerwonymi frędzlami, a Nina poszła na całość i wydala pieniądze urodzinowe na płytę CD z buddyjskim biadoleniem. Z litości pominę jej cenę, dość powiedzieć że na płycie są 4 kawałki z czego Nine interesuje drugi, a przynajmniej tak jej wmówił pan sprzedawca. Gdyby takie ceny osiągały utwory mp3 w necie, sklepy by już dawno splajtowały.
Wróciliśmy do hostelu bez większych przygód, no może tylko jedna – śniadaniem w mocno lokalnej knajpie. Zamawianie polegało na pokazaniu paluchem co ma sąsiad, a czasów świetności ten lokal chyba nigdy nie miał. Myślałem, że Adaś będzie zły, że popuściłem dziewczynom, a azjatycka zupka go ominęła, ale trzeba przyznać że przyjął wszystko to dzielnie na klatę bez mrugnięcia okiem.
Ja zjadłem mufinkę bananową i coś bliżej nieokreślonego co mi zona kupiła – coś pośredniego między biszkoptową roladą z masą, a bułką cebulową. Oni zaś jedni w lokalnej knajpie zupki. O 12 wymeldowaliśmy się. Z radością opuszczaliśmy ten hostel – nie dość, że głośny, to jeszcze obsługa była mocno średnia – niby wszystko ok, ale dystans był wyraźny. W sumie chyba najgorsza ekipa ze wszystkich. Wyszliśmy z hostelu i weszliśmy w tłum. Jedna wielka chińska masa przewalała się po ulicach, nie było nawet metra kwadratowego bez człowieka. Na przystanku był jeszcze większy tłum – a jeszcze chwilę temu wydawało się, że jest to niewykonalne. Już wiem, czemu Chińczycy są dość mali – jakby byli więksi, to by się wszyscy w tym kraju nie zmieścili… Każdy autobus pełen był skompresowanych do granic możliwości chińczyków. Z plecakami absolutnie nie byłoby możliwości dostać się do środka. W sumie bez nich także. Postanowiliśmy przebijać się przez tłum w stronę dworca – kawał drogi, ale miasto było tak zakorkowane, że była to jedyna rozsądna decyzja. Po jakimś kilometrze, Lipkowi udało się wypatrzeć autobus innej linii jadącej do dworca – i udało nam się wbić w niego prawie bez problemów.
Jak już pisałem – tego dnia wziąłem mapę w swoje ręce ;). Gwoli uzupełnienia: przejście kilometra nie oznacza spokojnego spaceru chodnikiem. To ciągle przeciskanie się przez hordy ludzi, którzy zalegają na ulicach. Trzeba się przeciskać, wybierać drogę, lawirować, uważać na plecak, odmawiać nadawaczom, pilnować się nawzajem. Zycie w Chinach nie jest proste… Na szczęście nie spotkaliśmy się z przypadkiem jawnego oszustwa, kradzieży czy napaści.
Następnie w korkach podążyliśmy tym pojazdem kołowym w stronę przeznaczenia. Oczywiście, nie dojechaliśmy do dworca – znów maksymalny korek spowodował, że kierowca zatrzymał autobus i wygonił wszystkich ze środka. Doszliśmy do dworca i bez problemu stanęliśmy w ogonku chińczyków pragnących znaleźć się w tym budynku. Oczywiście kontrola biletów przed wejściem, skanery, bajery. Pokazano nam drogę do pomieszczenia, w którym oczekiwało się na pociąg. Wielkie, jasne, z dużymi telewizorami na których leciał program propagandowy z przekazem podprogowym. Poczekalnia powoli zapełniała się. Na chwilę przed planowanym odjazdem była już wypełniona w 110%. Chińczycy stanęli w blokach startowych. 3…2..1.. POSZLI! Bramki zostały otwarte. Tłum zaczął wylewać się w korytarz prowadzący na peron. I kolejny raz sprawdziło się, że kochają tłum – szli jedną stroną, drugą można było ich wyprzedzić bez problemu. Zeszliśmy na peron i zobaczyliśmy pociąg widmo – już sam jego kształt był taki, że zdawało się, że ucieka i rwie się do przodu. Takie coś, o czym nawet PKP za 100 lat nie będzie śniło. Wsiedliśmy do wagonu 2 klasy. Wygodne siedzenia, numerowane, więc nie ma problemu ze znalezieniem miejsca. Rozłożyliśmy się w fotelach. Pociąg ruszył. 40km/h jechał przez miasto. Cisza, można rozmawiać nawet szeptem. Za miastem przyspieszył. 200km/h. Ale czad! Dalej cicho. No, w takich warunkach można jechać. Za oknem widzieliśmy kilka tras dla pociągów, w tym jeszcze przynajmniej jedną dla szybkiego pociągu. Rozmawiamy, śmiejemy się gdy niepostrzeżenie na wyświetlaczu pojawia się 300km/h. Lipek stwierdził, że właśnie wyprzedzamy Kubicę. Prędkość doszła do 350km/h… W pociągu, każdy wagon miał panią do sprzątania mopem i panią obsługantkę. Mopowanie odbywało się synchronicznie, w całym pociągu w jednym momencie panie chwytały za mopa i sprzątały. Podróż minęła dość szybko i wygodnie.
To tak jakby trzy światy. Przed dworcem ogromne tłumy ludzi, wielu brudnych i biednych, koczujących a nawet śpiących. Granice wyznacza mundurowy wpuszczający na dworzec za okazaniem biletu. Tu ludzi nadal dużo, ale znacznie lepiej. Po wejściu do poczekalni dla 1/2 klasy (soft/hard) czuje się, jakbym przez zasieki przedostał się na stronę sojuszników. Trzeci świat to pociąg – od wyglądu zewnętrznego, poprzez wnętrze jak z nowoczesnego samolotu, a kończąc na jego szybkości, która wbija w ziemie.
Po wyjściu z pociągu leniwie powędrowaliśmy z tłumem w dół, do przejścia podziemnego. I tu nastąpiła zagwozdka. W lewo east exit, w prawo west exit. Albo odwrotnie. Ale nigdzie nie jest napisane, w która strone iść. Więc tłum się rozdzielił. Poszliśmy w prawo. Doszliśmy do jakichs bramek, przy których stała pani w mundurku i przez megafon się wydzierała. Oczywiście po ichniemu. Musieliśmy kupić bilety do Pekinu, więc potrzeba było nam kasy biletowej. A Ticket Office było akurat za drąca się panią, która dawała nam znaki, byśmy udali się pędem w drugą stronę. Została zignorowana, lecz w kasie biletowej nie było nikogo. Wobec tego faktu postanowiliśmy zgodzić się panią i udać w przeciwnym kierunku. Wyszliśmy na powietrze i dość szybko zlokalizowaliśmy kasy biletowe. Koło dworca są zawsze 2 wielkie tłumy – jeden przy kasach, a drugi przy wejściu na dworzec – a w okolicach jeszcze są całe tabuny okupujące każde płaskie miejsce, by sobie ukucnąć wśród ogromnych paczek. Na dworcu ze 30 kas. Przy części od pierwszego wejścia dziki tłum, przy drugim wejściu może ze 20% tego – a to to samo pomieszczenie, na kasach pisze dokładnie to samo – przeanalizowaliśmy znaczki dość dokładnie (nie zgodzę się – na tych kasach pisze co innego. Poza tym nie uwierzę, że Chińczycy którzy wszędzie próbują się przecisnąć do przodu choćby nie dawało to żadnego zysku stali w dłuższych kolejkach dla sportu. To, że w takich kasach sprzedają bilety białym może mieć kilka przyczyn, o których kiedy indziej). Wobec tego stanęliśmy w kolejce, gdzie było może z 10 osób. Znaczy Iwona stanęła a Nina ją ubezpieczała. Niestety, na ten pociąg, który chcieliśmy nie było biletów, ale ponoć na pociąg o 18:06 były, ale tylko pierwsza klasa. 256RMB. 2 klasa – 213, więc różnica nieznaczna. Dziewczyny wyraziły zgodę, pani kasę wzięła i uciekła. Znaczy gdzieś poszła i zniknęła. Na szczęście wróciła i wydrukowała bilety. No, to nam ulżyło, wszystko układa się po naszej myśli, zadowoleni udaliśmy się szukać autobusu do DengFeng. Co może być w tym trudnego? Naprzeciw dworca kolejowego masz wsiąść w autobus do DengFeng i to cała filozofia. Aha. Jasne. W Chinach nic nie jest proste.
„W Chinach nic nie jest proste” – te święte słowa proponuje wygrawerować Arialem 32 Bold w kolorze czerwonym w każdej głowie, w której zakiełkuje chęć podroży do Państwa Środka. Autobusem na dworzec, tam przesiadka. Gdzie drugi autobus? Na przeciw dworca. Nic prostszego. Tyle, ze dworzec ma szerokość 500m, przed nim plac z dziesiątkami barierek, kolejek, kas, straganów i trylionem Chińczyków. Autobusów też dziesiątki, mundurowych kilka rodzajów. Napisy po ichniemu. Cos, co oceniasz na 5-10 minut (przesiadka) tu zajmuje poł godziny, jeśli masz odrobine szczęścia to może 20 minut. W Chinach nic nie jest proste ;).
Naprzeciw dworca kłębiły się tłumy, autobusów było tez ogrom. Tak więc koniec języka za przewodnika. Wsiądziecie w autobus 519 i będzie ok. A gdzie staje? A tam, do przodu, w lewo i jakoś tak w lewo. Tak tez poszliśmy. Za zakrętem zapytaliśmy, jak dostać się do DengFeng. A to w tamtą stronę pokazano nam kierunek, z którego przyszliśmy. Dopiero Lipek postanowił cos z tym zrobić i dorwał jakaś lokalną ślicznotkę i zapytał, czy mówi po angielsku. Mówiła, trochę. Zaprowadziła nas na dworzec autobusowy – dokładnie na początek naszej wędrówki, obok miejsca, gdzie podano nam numer autobusu. W kasie biletowej zaś pani zaproponowała nam bilety… na jutro, gdyż na dziś nie było miejsc, a został tylko jeden autobus. Jakiś lokalny naganiacz nagonił nam jednak busika i Iwona wytargowała z 800 na 400 lokalnych pieniążków. I tak kupa kasy, ale po pierwsze alternatywą byłoby szukanie hotelu na jedna noc i płacenie za to pewnie więcej. Ponadto to jednak kawał drogi. Uznaliśmy, że to najdroższa taksówka w naszym życiu. Droga trwała prawie 2h. Obawialiśmy się, że człowiek nie wie gdzie nas wiezie, bo nie wyglądał na przekonanego, ale dostał wizytówkę hostelu z napisanym „Take me to” i chińskie krzaczki, więc mieliśmy nadzieje, że coś z tego wyjdzie. Zresztą, jakby nie wyszło, to nie dostałby kasy. Dotarliśmy do DengFeng, kierowca pokazuje mi na wizytówce, że jesteśmy przy Train Station, co jest 2 przecznice od hostelu. Twardo pokazuje mu na mapkę i na hostel. Tu jadę, widzisz? TU. Ustąpił bez specjalnych awantur, ale widać, że nie wiedział gdzie jechać. Zatrzymywał się i pytał, co powodowało w nas rosnąca nadzieję. Zdecydowanie wyglądało to pozytywniej, niż podczas podróży przez Indie. Nagle dojechaliśmy na miejsce, kierowca ucieszył się ogromnie. Nie byłem do końca przekonany, że dobrze trafiliśmy, ale gdy wszedłem i dopadła mnie gadatliwa Chinka, wiedziałem, że to tu. W przeciągu kilku sekund dowiedziałem się, że tak, mamy rezerwacje i że się spóźniliśmy i się martwiła o nas i że pada i żebyśmy wchodzili i że serdecznie zaprasza i że…. No jakby chiński klon mojej ukochanej żony. Wróciłem po resztę grupy i plecak a za mną wybiegło dziewczę z parasolem, byśmy nie mokli. Szok. Dostaliśmy 2 pokoje, w tym jeden „książęcy” przypadł nam, a drugi, z 2 dwuosobowymi łóżkami wzięły Lipki. Ogólnie hostel wygląda bardzo skromnie, ozdoby były zrobione bardzo prosto i biednie, kojarzyły się z koloniami letnimi, sanitariaty tak samo – ale pokoje były bardzo czyste i schludne. Na dodatek dowiedzieliśmy się, że łóżka są na podwyższeniach z cegieł, tak jak kiedyś Chińczycy sypiali, jest drewno by była odpowiednia energia i lampka tez dopasowana – naprawdę mimo skromnych warunków poczuliśmy się bardzo fajnie.
Czas na kolację. Zeszliśmy na dół i zapytaliśmy gdzie można zjeść – została nam pokazana ręcznie narysowana mapka okolicy z zaznaczonym każdym sklepem i knajpką, z informacja co tam sprzedają. Kolejny szok. Trafiliśmy do jednej z pobliskich knajpek. Przy wejściu pani w stroju ludowym pociągnęła nas wgłąb sali do stolika. A ten usyfiony, jak wszyscy diabli. Zresztą wszystkie usyfione, a większość zajęta. Przyszła pani z menu z robaczkami i kilkoma obrazkami i Iwona zaczęła wybierać. A to zieleninka, a to mięsko, a to krojona szyneczka wyglądająca jak szynka parmeńska. Domyśliliśmy się, że będzie to coś zupopodobnego, każdy z nas dostał mała kuchenkę spirytusową. Wybraliśmy wszystko, ale pani uparcie domagała się, żeby zamówić coś z pierwszej strony. Uparta była niesłychanie. Doszliśmy do wniosku, że to pewnie rodzaj zupki, więc wybraliśmy na chybi trafił. Wspólnymi siłami usiłowaliśmy panią przekonać, że chcemy jedzenie nieostre, ale mam wrażenie, że z naszego pokazywania zrozumiała, że Lipek w domu maltretuje Iwonę przez duszenie, aż jej oczy i język wychodzą, a nam zionie z pyska. Chyba w kalamburach byśmy nie osiągnęli tutaj zbyt wiele. Następnie przyszło do zamawiania piwa. Beer! Four! Four beer! Cztery załapała, ale nie mogła załapać czego cztery. Pokazywaliśmy na inny stolik, gdzie mieli piwo, Nina napisała beer na kartce, ale dopiero Iwona krzycząc „o tam poszło” i pokazując kelnerkę z piwem rozjaśniła sytuację. Zaczęły nadchodzić potrawy. Najpierw garnek zieleniny – kapusta pekińska, sałata, szałwia czy coś podobnego i inne zielone paskudztwa, które są dobre dla zwierząt, a nie dla normalnych przedstawicieli gatunku ludzkiego. Przyniesiono każdemu po garnuszku z zupą – coś podobnego do naszej pomidorowej, bardzo smaczne. Bulgało to sobie radośnie na kuchenkach spirytusowych, gdy donosili kolejne zamówione rzeczy – pokrojone bardzo cienko mięsko, grzyby, pulpeciki, tofu, orzeszki, makaron i masę innych rzeczy. Instrukcja obsługi dla opornych – najpierw wrzucało się do garnuszka pulpecika z grzybkiem, potem makaron, a na parę sekund przed planowanym jedzeniem mięsko i zieleninę. Potem wyciągało się na talerzyk i ciamkało z radością. Czynność powtarzało się dopóki były materiały lub w brzuszku pozostawał choć kawałek wolnego miejsca. Wyszliśmy napasieni jak bąki, acz Lipek twierdzi, że średnio mu smakowało. Ocenił smak na jakieś 6 a ekstremalność doznania na wysoką 9.
Wpływ na doznania miało także sąsiedztwo kilku podpitych autochtonow przy stoliku obok. Zachowywali się głośno, bałaganili, a jeden uparcie spluwał pod stol ;-). Tuz przed zamknięciem restauracji, co nie następuje wcale zbyt późno (ok. 22?), obsługa wynosi co zostało z kuchni, rozsiada się gdzie popadnie i konsumuje przy pozostałych klientach. Z tego co zaobserwowaliśmy tutaj to norma, podobnie jak posiłek wszystkich gospodarzy w lokalach rodzinnych.
Następnie grzecznie udaliśmy się na spoczynek.
01.10.2010 – piątek – Xi’an –> Zhengzhou
Pobudka o 7.00, szybkie wciągnięcie mufinki i lecimy na autobus do Wielkiej Pagody Dzikiej Gęsi (Da Yan Ta). Adam zostaje, jakoś nie najlepiej się czuje od wczoraj i nie chce mu się iść. Autobus 609 zawiózł nas na miejsce. Fontanna i park przed pagodą prezentowały się bardzo ładnie, sama pagoda z daleka – dość prosta. Oczywiście kierunek do wejścia był nieoznaczony, więc dopiero po obejściu trzech stron ogrodzenia, znaleźliśmy je. Wejście na teren pagody do 50 Y, ale to dopiero początek. Sam park to kilka świątyń z figurkami, wieżyczka z ogromnym dzwonem, takie ustrojstwo do palenia kadzidełek i kilka stoisk z pamiątkami. Żeby wejść do samej pagody – bramka i dodatkowe 30 Y. W środku miały być teksty z naukami Buddy, przetłumaczone przez Xuanzanga po podróży do Indii. Samych tekstów było malutko, a wnętrze pagody było nijakie jak za naszej komuny – jakaś brązowa lamperia, brudnobiałe ściany i prawie nic na nich. Widok pewnie byłby lepszy gdyby nie zamglenie. Ogólnie to kiepsko, porównując chociażby do pagody w Hangzhou, zwłaszcza przy tym podwójnym kasowaniu za wejście. Posmęciliśmy się jeszcze trochę wokół pagody, kupiłyśmy z Niną buddyjskie dzwoneczki jako pamiątki dla siebie (po 30 Y – przepłacone, na zewnątrz były tańsze 15 – 20 Y). Pochodziliśmy też po fontannie, bo są zrobione takie kamienne wejścia do środka, zabawny pomysł.
Trochę już głodni poszliśmy do maks lokalesowej knajpki i pokazując na zupkę, którą akurat zajadała jakaś młoda Chinka zamówiliśmy nasze śniadanie. Przynieśli po chwili – nareszcie prawdziwa chińska zupka – z białym makaronem, zielskiem, jakimiś paskami (cerata? twarożek bryndzowaty?), kawałeczkami mięsa i oczywiście ostra konkretnie. Nina skoczyła jeszcze po płaskie, ciepłe bułeczki, które wypatrzyła i zaczęliśmy, jak prawdziwi tubylcy jeść zupę pałeczkami!
No dobra, tak rzeczywiście to się pałeczkami wyżera zawartość zupy, a do samego płynu jest łyżka, albo się siorbie. Zupka była smaczna i pożywna, a cały zestaw dla 3 osób kosztował 13,5 Y (a śniadanie w hostelu 20 Y / os.)!
Po powrocie do hostelu chwilę odpoczęliśmy i zdecydowaliśmy, że pora zacząć ciężką przeprawę w ich narodowe święto do autobusu i dworca. Pierwsze 306 było tak pełne, że wpuszczono tylko 1 osobę i pojechali. Drugie, po ~ 15 minutach, to samo, kierowca już kiwał nam, że nie wchodzić. Przystaliśmy więc szybko na propozycję Grzesia, żeby podejść pieszo jakiś kawałek i dojść do miejsca skąd jeszcze dodatkowo 611 jedzie. I to był genialny pomysł, choć idąc po zatłoczonym do absurdu chodniku, wszystkie przyjazne odczucia wobec Chińczyków szlag trafia. 611 było z 5 razy mniej zatłoczone niż każde 306 jakim tu jechaliśmy i bez większych problemów dotarliśmy do ok. 300 m od celu, bo tam znowu był mega korek i kierowca wypuszczał ludzi wcześniej. Jeszcze tylko przedrzeć się przez jakiś milion Chińczyków do dworca i jesteśmy w całkiem miłej, wtedy jeszcze pustej poczekalni na nasz pociąg. W czasie kiedy ja tu sobie piszę, hasło „pusta poczekalnia” przestało być aktualne. Jest tu teraz jakieś 500 osób, miejsca siedzące zajęte, a po wszystkich stronach dodatkowo stoją ludzie. Podobno mamy miejscówki, ale jak na to patrzę, to zaczynam się niepokoić.Siedzimy w pociągu! Na swoich miejscach i to wygodnie. Pociąg wygląda jak TGV, siedzonka odchylają się do tyłu, a dodatkowo siedziska z przód, żeby sobie dupką odjechać. Oj PKP to w najbliższym stuleciu temu nie dorówna!
Najwięcej jechał 349 km/h! Na miejscu byliśmy w 2 godziny, a wiemy że najwolniejsze pociągi na te trasie jechały kilka razy dłużej.
01.10.2010 – piątek – Xi’an –> Zhengzhou –> Dengfeng
Na dworcu w miarę bezproblemowo kupiliśmy bilety do Pekinu na 03.10, jedynie co, to musieliśmy zmienić godzinę i mieć 1 klasę, bo to co wybraliśmy wstępnie było już zajęte. Poszło sprawnie, korzystając z wcześniejszych doświadczeń podsunęłam pani w okienku notesik z danymi. Ucieszeni tak szybkim, wygodnym i bezproblemowym transportem oraz z biletami do Pekinu w kieszeniach, dziarsko zabraliśmy się do poszukiwania autobusu do Dengfeng. Miał być na przeciwko dworca. Brzmi prosto, prawda?
Ale nie w Chinach, gdzie olbrzymi plac wypełniony standardowym milionem Chińczyków oddziela dworzec od różnych rzeczy. Pytanie o autobus też nie było proste, ludzie ni w ząb angielskiego nie umieli, nawet cyfr czy słowa „bus”. Pokazywaliśmy więc chińską nazwę Dengfengu i zostaliśmy pokierowani: najpierw w lewo na 519, potem prosto, gdzie już nie było widać żadnych przystanków, potem z powrotem w prawo do dworca, a w końcu przez mundurowych do okienek z biletami, gdzie dowiedzieliśmy się, że możemy kupić bilety na jutro, bo dziś już nic nie jedzie (taki był wymowny obrazeczek na monitorze w kasie). Ups! Zaczepił nas jakiś Chińczyk z bardzo szczątkową znajomością angielskiego, w naszym imieniu zapytał się jeszcze raz w innym okienku, żeby się upewnić, ale niestety wymowa obrazeczka została przez nas słusznie zinterpretowana – dziś już nic nie jedzie do Dengfengu. No to klops! Chińczyk, wyglądający dość cwaniaczkowato, kazał nam iść za sobą, co niezbyt nam pasowało, ale poszliśmy, bo i wyjścia innego nie mieliśmy. Podprowadził nas pod vana, gdzie stał inny gość i zaoferowali nam transport za 800 Y, co zgodnym gestem odrzuciliśmy natychmiast. Stosowanym tu sposobem kazał nam napisać naszą cenę, jak zobaczyli 200 Y, to tak samo zgodnym gestem ją odrzucili. Zaczęliśmy wertować Lonely Planet w poszukiwaniu noclegu w Zhengzhou, ale tu załamka, bo najtańszy i najbliższy ponad 100 Y kosztował. W międzyczasie Chińczyk domyślając się chyba co robimy, napisał na kartce 500 Y, na co my po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że max 400, tyle napisałam i nie ustąpiłam jak próbował jeszcze 450 Y. Stanęło więc na 400 Y, władowaliśmy się do vana i po ok. 2 h byliśmy w Dengfengu. Po drodze zaczęło mocno padać. Na koniec dość długo zeszło gościowi na szukaniu hostelu, ale w końcu po kilku pytaniach miejscowych udało się. Z hostelu wybiegła dziewczyna z parasolem, serdecznie nas witając i ciesząc się niemal tak jak my, że dotarliśmy do celu. W hostelu DengFeng Shaolin Temple Traveler Hostel czekały na nas 2 dwójki (50 Y i 60 Y), w tradycyjnym chińskim stylu, czyli na podmurowanych cegłami łóżkach. Dodatkowo Nina z Adamem mieli Princess Room, czyli takie łóżko ¼ koła z frędzelkami, podusiami [np. różowa z misiem ] i innymi bajerami – dla nowożeńców. Jedynym minusem była łazienka – jak kiedyś na koloniach w szkołach – kilka pryszniców we wspólnej sali, połowa nie działa jak należy, a w połowie kąpania Grzesia skończyła się ciepła woda.
Ale zanim skorzystaliśmy z kąpieli, warta wspomnienia jest jeszcze kolacja. Poszliśmy do takiej lepiej wyglądającej knajpy z kociołkami. Obsługa ni w ząb angielskiego, menu po chińsku, jakieś obrazki, ale nie na wszystko, a kelnerka domaga się od nas wybrania czegoś z pierwszej strony, gdzie właśnie obrazków nie ma. Uparcie odwracaliśmy dalej, pokazując co chcemy: coś polędwicopodobne, klopsiki, zielenina, makaron, grzyby. Pani zasugerowała sosiki, więc wzięliśmy i wróciła do pierwszej strony, która – jak wykoncypowaliśmy – w takim razie musiała zawierać zupy. Kompletnie nie wiedząc co oznaczają chińskie znaczki wybraliśmy taką za środkową cenę 5 Y. Po chwili przyniesiono palniki i kociołki z zupą, na co Nina wydała okrzyk radości: ooo, pomidorówka! Zupka była niczego sobie, ale jej przeznaczeniem jest nie tyle bycie zjedzoną za pomocą łyżki (czy siorbania), co stanowienie bazy do ugotowania zamówionych składników. Podpatrując co nieco sąsiadów ze stolika obok, zaczęliśmy wrzucać i wyciągać składniki. Jedno lepsze, drugie gorsze: mięsko, makaron, grzybki – najlepsze, klopsiki – porażka. Ogólnie było smacznie moim zdaniem, bardzo smacznie zdaniem Niny i Adama, średnio zdaniem Grzesia. Ale pod kątem atrakcji super, zresztą kociołek chodził nam po głowie już od początku pobytu w Chinach.