Tu niestety kończy się nasza relacja.
Co prawda przydałoby się uzupełnić ją o szczegóły – jednak kto ma na to czas…
Popłynęliśmy na Gili Meno i był to słaby pomysł. Wyspa mała, taka sobie. W sumie nawet sensownych knajp nie było. I dało się ją obejść. I były pająki o kadłubku wielkości męskiej pięści i sieci na 4 metry rozciągniętej nad drogą.
Ciekawy za to był powrót, ponieważ okazało się, że pierwszy prom odpływa mocno późno… tak bardzo na styk z samolotem. Jednak byliśmy dobrej myśli. Do czasu.
Szybki prom był tak szybki, że wbił się w nabrzeże. Dosłownie. z połowy bulajów posypało się szkło, a część nabrzeża pojawiła się w środku łodzi. Ciekawe przeżycie. Następnie sprint do transportu, poganianie kierowcy, korki i na lotnisku wysiedliśmy mając 30 minut do odlotu. Już nie było co się śpieszyć.
Ogarnęliśmy nowe bilety, na „zaraz” – priorytetowo na jakiś wózek wrzucono nasze bagaże i biegiem przez lotnisko za przewodnikiem. Dobiegliśmy do kontroli bezpieczeństwa i Lipek zorientował się, że w sumie nie skojarzył, że oddawaliśmy bagaże i ma plecak ze sobą. Ok, nie ma problemu, zmieści się stwierdził przewodnik, dawajcie.
I tu okazało się, że Lipek w plecaku ma scyzoryk. No normalne, to bagaż nadawany wiec i tak dobrze, że tylko to… Celnicy postanowili go zabrać, Lipek się aferował, ale nie wskórał nic. Wściekły z ciężkim plecakiem biegł dalej do Gate. I tu nastąpiło kolejne siarczyste KURWA. Gate zamknięty, transportu nie ma. Na to nasz przewodnik chyba poczuł się pod presją i pokazuje, żeby biec po płycie lotniska. Do samolotu. JA PIE… Ok… lecimy przez pół lotniska, widzimy, że odjeżdżają schody. No nie… nie damy się. Biegniemy i machamy rękoma nad głową, machamy jak na stopa…
Wtem drzwi z przodu samolotu się otwierają i zostaje nam spuszczona drabina… Okeeeeeej. Wdrapaliśmy się z naszymi bagażami do samolotu – miny pasażerów bezcenne.
Byliśmy święcie przekonani, że nadane bagaże nie dolecą, ale o dziwo – dotarły do samolotu wcześniej niż my.
Koniec.