Po wczorajszym paliwowym horrorze i wietrznym powitaniu przez Torres del Paine, nadszedł dzień, który od dawna figurował w moim kalendarzu jako „REJS ŻYCIA”. Brzmiało to epicko i drogo. Bardzo drogo. Ale ja, mistrz optymalizacji budżetu, miałem już swój tajny plan, który miał sprawić, że ten „rejs życia” nie okaże się „bankructwem życia”.
💸 Rejs Życia – Jak zaoszczędzić 4000 złotych i nie zginąć.
Zaczęło się od klasycznego dylematu: cena. Szukając rejsu po lodowcach i jeziorach Patagonii, natknąłem się na GetYourGuide. Pięknie, intuicyjnie, mnóstwo zdjęć, ale cena… O mój Boże. Cena za całą naszą rodzinę to było coś w okolicach 6000 złotych. Tak, dobrze czytacie. Sześć tysięcy. Poczułem, jak pot spływa mi po plecach, a portfel zaczyna płakać. „Nina, kochanie, znalazłem rejs życia! Tylko on kosztuje… cenę ma. Nooooo maaaa cenę.” – rzuciłem ostrożnie. Nina spojrzała na mnie, a jej wzrok mówił: „No i co z tego? Raz się żyje. Ale jak nie kupisz, to ja Cię zabiję.” „Raz się żyje, prawda?” – odpowiedziałem sam sobie, czując, jak moje wewnętrzne skąpstwo walczy z chęcią zobaczenia czegoś naprawdę epickiego. Postanowiłem kupić. Ale. Ale najpierw postanowiłem poszperać. Ktoś w tej rodzinie do cholery musi być rozsądny. I niestety znów padło na mnie.
I to było najlepsze poszperanie w życiu. Zagłębiłem się w zdjęcia z GetYourGuide, szukając logo agencji, nazw statków, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi pójść o krok dalej. I znalazłem! Znalazłem agencję, której statki pływały po tych trasach. Wejście na ich stronę… i szok. Cena za ten sam program, za tę samą trasę, za wszystkich nas? 2000 złotych! „Niemożliwe!” – pomyślałem. „Coś tu jest nie tak. To musi być jakaś pułapka. Pewnie statek się rozpadnie, albo rzucą nas rekinom.” Ale ciekawość i chęć zaoszczędzenia 4000 złotych wygrały. Nie wierzyliśmy, ale kupiłem. I okazało się, że dobrze zrobiłem. To była jedna z moich najlepszych decyzji finansowych na tym wyjeździe! Sześćset litrów paliwa, albo ileś tam ton mięsa!
🌅 Poranek Na Krawędzi – Pościg za Autobusem
Wstaliśmy bardzo rano (zaskoczenie?). No dobra, żadne zaskoczenie. W Patagonii „rano” to stan umysłu, a „wcześnie” to po prostu „okolice wschodu słońca”. Zresztą, z takimi widokami i przygodami, szkoda spać. Budzik zadzwonił, a ja, po wczorajszym paliwowym stresie, byłem gotowy na wszystko.
O ósmej byliśmy pod agencją. Już z daleka widziałem, że autobus czeka, a my jesteśmy… no cóż, „ostatni” to eufemizm. Wyglądało na to, że autobus zaraz odjedzie, zostawiając nas z naszymi marzeniami o lodowcach. „Nina, biegnij! Jesteśmy ostatni! Masz ich zatrzymać, użyj swojego spojrzenia Matki Polki oraz godności osobistej!” – krzyknąłem, a Nina, z torbą pełną kanapek i miną „ja wam pokażę”, pobiegła w stronę agencji turystycznej a następnie autobusu, niczym zawodowy sprinter. Ja w tym czasie, z godnością ojca rodziny, który dźwiga ciężary (dosłownie i w przenośni), wypakowałem rzeczy z bagażnika. Krzysiek i Tomek zostawili mnie samego i rączo pomknęli za mamą.
Gdy w końcu doszedłem do autobusu, Nina już rozmawiała z kierowcą, a jej mina mówiła: „Poczekajcie, bo inaczej…”. W środku autobusu było już gwarno i ciepło – z ulgą zajęliśmy miejsca.
I wtedy Nina, która zawsze ma ten „dodatkowy instynkt”, rzuciła: „Kochanie, może byś jeszcze kurtki zabrał! Na statku będzie zimno, a ty wiecznie nieubrany!”. O rany. . W ferworze porannych walk o punktualność. „Ależ oczywiście, Ninusiu! Już!” – rzuciłem nie chcąc wszczynać awantury, bo w aucie pytałem, czy zabrać i usłyszałem, że nie. Z uśmiechem, choć w myślach przeklinałem, wyskoczyłem z autobusu i zaczął się bieg do auta, potem szybki powrotny do autobusu z kurtkami w rękach. Pamiętam ten wzrok innych pasażerów: „Co za typ? On ma ADHD?”.
🚢 Rejs Życia – Zimno, Wietrznie, Magicznie.
W końcu, po tych porannych perypetiach, jedziemy autobusem do portu. Droga krótka, ale już czuć było nadmorską bryzę. W porcie na statek. Wszystko działo się szybko i sprawnie, jak w dobrze naoliwionej maszynie. Przed wejściem kontrola biletów, szybkie skanowanie i już jesteśmy na pokładzie. Od razu rzuciliśmy się na najlepsze miejsca przy oknach, żeby niczego nie przegapić. Znaczy rzucilibyśmy się, jakby były wolne. Ale nie były, zostaliśmy upchnięci w środku.
Ruszamy. Silnik statku zabuczał, a port powoli znikał za nami. Już po chwili poczuliśmy, że prognozy pogody były trafne. Było zimno, wietrznie, a po boku nawet delikatnie kropi. Typowa Patagonia w pigułce – nigdy nie wiadomo, co Cię zaskoczy. Nina od razu zaciągnęła suwaki w kurtkach dzieci pod sam nos, a Krzysiek jęknął: „Mamo, ja się ugotuję!”.
I wtedy stała się magia. W miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, chmury zaczęły się rozstępować i na niebie pojawia się tęcza. Taka prawdziwa, pełna, bajkowa. Chwilę później, zza chmur wyłaniają się góry, potężne, ośnieżone szczyty, które zdawały się rosnąć w oczach. To było coś niesamowitego. Czułem, jak serce mi bije szybciej. A potem, niczym w hollywoodzkim filmie, ta odległa Torres del Paine rośnie w oczach, stając się coraz bardziej monumentalna, coraz bardziej wyraźna. I wtedy – Tęcza nad Torres del Paine! Magia! To było tak, jakby natura postanowiła zafundować nam pokaz specjalny. Kolory tęczy rozciągały się nad tymi legendarnymi szczytami, tworząc widok, który zostanie mi w pamięci na zawsze. Nawet Krzysiek, który zwykle traktuje krajobrazy z lekceważeniem, wyjął telefon i zrobił zdjęcie. Bez selfie! To był prawdziwy cud!
🦭 Lwy morskie, kormorany i tęcza na deser – czyli Patagońska rewia cudów
Płyniemy. Wiatr wciska się w każdy centymetr kurtki, krople deszczu próbują dostać się do nosa, a ja czuję się jak bohater „Deadliest Catch”, tylko z rodziną zamiast załogi rybaków i z aparatem, który właśnie buntuje się przeciw warunkom pogodowym.
Zbliżamy się do skał, a przewodnik mówi coś o „ptasiej kolonii”. Tłum gapi się przez szyby, Tomek przyklejony do szyby jak naklejka:
– „Tato! Pingwiny!”
– „Nie, synu, to kormorany.”
– „Ale czemu nie pingwiny? Miały być pingwiny!”
– „Bo pingwiny mają wolne, to ich dzień w spa.”
Krzysiek patrzy z niesmakiem, klasyczne:
– „Serio? To wszystko? Gdzie są te lwy morskie, co były na ulotce? Oszukali nas.”
Miałem ochotę odpowiedzieć, że ulotki to w Patagonii mają taki sam związek z rzeczywistością jak zdjęcia jedzenia z menu w kebabie. Ale nie odpowiedziałem. Bo właśnie wtedy się zaczęło.
🌬️ Wiatr. Taki, co robi z człowieka paralotnię. Ludzie zaczęli ewakuować się z pokładu z minami typu „to nie jest ta Patagonia, którą zamawialiśmy”. Ja, twardo – jako samozwańczy kapitan tej rodzinnej ekspedycji – stałem przy barierce, walcząc o każde zdjęcie. Aparat w jednej ręce, druga przy ścianie kabiny. Byłem jak skała. Tylko że skała z kapturem zawiniętym jak turbanem i aparatem zaparowanym od wilgoci.
🦭 I wtedy – lwy morskie!
Leżały jakby ktoś rozsypał wielki worek tłuszczu i sierści. Ryczące, bulgoczące, przepychające się. Jak dzieci w basenie termalnym, tylko o tonę cięższe.
– „Tato, czy mogę pogłaskać?” – Tomek, pełen entuzjazmu.
– „Tylko jeśli chcesz stracić rękę.”
– „Ale one wyglądają miło.”
– „Tak samo jak czekolada z chili wygląda słodko.”
Krzysiek robił zdjęcia. W skupieniu. To znaczy, że było dobrze. A ja? Ja czułem, że jakby ktoś zapytał mnie, czemu warto przyjechać do Patagonii – to bym po prostu pokazał te skały z tymi kłębami mięsa ryczącego i byłoby po sprawie.
🌊 Pożegnaliśmy lwy morskie i ruszyliśmy dalej – przez spienione jezioro, otoczone górami, które wyglądały jak wygenerowane AI. Sielanka? Tylko do momentu, gdy przewodnik krzyknął:
– „A teraz wodospad! Podpłyniemy bardzo blisko!”
– „Jak blisko?” – zapytałem nieco zaniepokojony.
– „Na tyle, że będziecie mogli go dotknąć!”
– „Fantastycznie. Patagońskie SPA w gratisie.”
I rzeczywiście – wodospad był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Woda zimna jak kostki lodu w pierwszym drinku po długiej trasie. Ale dotknięcie go? Bezcenne. To nie był Salto Grande, ale miał moc. Tomek oczywiście wpakował dłoń w krople, a potem przez 10 minut opowiadał, że „dotknął duszy Patagonii”. Krzysiek chlapnął sobie od niechcenia, jakby testował temperaturę prysznica w hotelu. Nina stała w tle, robiąc zdjęcia, i komentowała, że „jeszcze trochę, a wciągnie nas jak w wannę bez korka.”
❄️ A potem – lodowiec. Gigantyczny. Błękitny. Taki, co wygląda jak z reklamy pasty do zębów, tylko bardziej monumentalny. Szczyty gór w tle, lodowa ściana jak z bajki i…
🌈 Tęcza. Tak po prostu. Nagle. Wisi nad lodowcem, jakby ktoś ją tu przykleił na potrzeby filmu National Geographic.
– „Tato… WOW” – powiedział Tomek.
– „Tato… ale serio, wow…” – powiedział nawet Krzysiek.
A ja nie powiedziałem nic. Bo to był ten moment, kiedy człowiek po prostu patrzy, oddycha i czuje się malutki – ale tak pozytywnie malutki.
I tak, właśnie tak, Patagonia znowu wyciągnęła asa z rękawa i przypomniała nam, że jeszcze niczego tu nie widzieliśmy.
🧊 Trekking do lodowca
Dzień zaczął się od pozornie spokojnego rejsu po jeziorze, takim „rozgrzewkowym”, łódka była mała, ale dzielna. Załoga – lokalna i serdeczna, z tym charakterystycznym patagońskim uśmiechem typu: „Zimno? Phi. To dopiero majówka!”.
Tomek, siedząc obok mnie, zapytał z przejęciem:
– „Tata, a jak wpadniemy do wody, to zamienimy się w kostkę lodu?”
– „Synu, prędzej w pingwina.”
Krzysiek, siedzący po drugiej stronie, nie podnosząc wzroku znad telefonu, mruknął:
– „Jak wpadniemy, to od razu dadzą nas do koktajlu turystycznego. Lód z rodziną, dwa w cenie jednego.”
Po kilkunastu minutach dopłynęliśmy do małego portu. I to nie byle jakiego – takiego filmowego, jak z serialu dokumentalnego, w którym lektor z poważnym głosem mówi „a teraz bohaterowie wyruszą na spotkanie z lodem, który nie zna litości”. I faktycznie – już po pierwszym kroku na ląd, lodowiec dał o sobie znać, chuchając w nas chłodem z taką siłą, że moje nozdrza zawyły z zimna.
🚶♂️ Trekking – tylko 2 km, ale co to było za 2 km!
Pełen entuzjazmu (i z tym podejrzanym błyskiem w oku), rzuciłem beztrosko:
– „To tylko kawałek. Spacerek, nie trekking.”
Zawsze, gdy mówię „spacerek”, rodzina wie, że powini założyć buty trekkingowe, podwójne skarpety i mentalnie przygotować się na górską wyprawę klasy Everest Base Camp.
Szliśmy wzdłuż jeziora – niby ścieżką, ale taką, która co jakiś czas postanawiała się rozmyć w skałach, mchu, kamieniach lub po prostu zniknąć. Wiatr? A jakże. Ten patagoński, ten, co wali z flanki i próbuje cię przekonać, że parasol życia właśnie się złamał.
Tomek zachwycony, usiłował podbiegać do brzegu, chcąc złapać mały kawałek lodu:
– „Będę miał do coli! Lodowiec soku, najlepszy na świecie!”
– „Chyba tu zostaniesz, jak dalej tak będziesz nurkował!” – rzuciła Nina, próbując go powstrzymać od samodzielnego wejścia do jeziora.
Krzysiek z kolei, z rękami w kieszeni, posuwając się powoli do przodu, rzucił:
– „Ej, dałoby się na tym surfować? Serio, taka pływająca góra… tylko że zimna i bez Wi-Fi.”
– „No jasne. I potem ciebie będą pokazywać w wiadomościach jako jedynego influencera, który zaginął na górze lodowej jak lokalna wersja Titanica.” – odpaliłem, robiąc zdjęcie właśnie tej „desce surfingowej z epoki lodowcowej”.
📸 Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. I jeszcze kilka zdjęć.
W pewnym momencie zrobiło się tak pięknie, że aparat niemal sam robił zdjęcia. I nie przesadzam. Gdyby miał emocje, to pewnie krzyczałby: „STOP! Moje piksele nie wyrabiają! To za dużo piękna!”
Zatrzymywaliśmy się co kilka kroków. Zdjęcie z lodowcem w tle, zdjęcie z profilu, zdjęcie z zadumą, zdjęcie z udawanym filozoficznym spojrzeniem w dal. Tomek rzucał pozami jak model z katalogu outdoor, Krzysiek udawał znudzonego gwiazdora, a Nina łapała momenty, kiedy przestawało jej wiać w obiektyw.
Ja? Ja byłem ten, co robi zdjęcie wszystkim. Czyli jak zwykle: ojciec z aparatem, plecakiem i miną mówiącą „o kurde, skończyła mi się karta pamięci”.
Na koniec, kiedy już lodowiec zaczynał się chować za chmurą, zrobiliśmy jedno, wspólne rodzinne zdjęcie. Tego typu: trzymający się na wietrze, czapki w rękach, włosy we wszystkie strony, Tomek z lodem w dłoni, Krzysiek z uniesioną brwią, Nina z rozpiętą kurtką, ja z obiektywem przy oku. Esencja naszej podróży.
I nogi już zamarzały, palce krzyczały „dość”, ale serce… serce mówiło: „Jeszcze jedno zdjęcie”.
🍽️ Obiad na ranczo – czyli mięso, mięso i… mięso. I potem jeszcze mięso.
Po emocjach lodowcowych i sesjach zdjęciowych, które prawdopodobnie zajęły więcej czasu niż sam trekking, wróciliśmy na łódkę. Niby ten sam środek transportu, co rano, ale tym razem każdy miał w oczach tylko jedną wizję: ciepłe krzesło i coś do jedzenia. Ja miałem w oczach też grzane wino, ale nie mówmy o moich marzeniach zbyt głośno.
Wiatr już nie był romantycznym dodatkiem do widoków – on próbował nas rozebrać do bielizny, więc jak tylko łódka zaczęła zwalniać i w oddali pojawiła się estancia, czyli patagońskie ranczo, wszyscy niemal równocześnie zamarliśmy:
– „To to? To tam?”
– „To to!”
– „Dzięki ci, Panie Lodu, za ten cud.”
Wysiadamy. Na brzegu stoi drewniany dom z wielką werandą, z której unosił się zapach… mięsa. Nie: jedzenia. Nie: obiadu. Tylko i wyłącznie mięsa.
– „Czy ja czuję grilla?” – zapytałem sam siebie, choć nos już znał odpowiedź.
– „Asado!” – wyszeptała Nina z taką czcią, jakby właśnie zobaczyła objawienie.
Wchodzimy do środka. Ciepło. Takie, że ręce zaczynają znowu funkcjonować, policzki odzyskują czucie, a nogi przestają mówić: „Stary, ja już nie jadę nigdzie”.
Na stołach… coś absolutnie patagońskiego – stosy mięsa. I to nie taka tam delikatna polędwiczka z pietruszką na boku. To było: baranina, wołowina, kawałki z rusztu, kiełbasy, boczki, wszystko, co tylko mogło się piec nad ogniem i wyglądać jak fragment jaskiniowego bankietu.
Znaczy po prawdzie na stół wiechała wielka micha mięsa, ale dla mnie wyglądało to tak, jak opisałem.
Krzyś, który jeszcze chwilę wcześniej wyglądał jak postać z kreskówki o hibernacji, ożył w sekundę. Wbił wzrok w półmisek, jakby to był finał MasterChefa i tylko jedno danie miało go zbawić.
– „Tato, czy ja mogę… wszystko?”
– „Synu, dziś nie ma zasad.”
Nina z kolei opadła na krzesło, jakby przeszła pieszo cały lodowiec – bokiem, tyłem i z Tomkiem na barana.
– „Nie pytaj mnie o nic przez najbliższe 15 minut” – powiedziała, a potem wbiła widelec w kawałek mięsa z taką precyzją, jakby był to przeciwnik w turnieju szermierki.
Tomek? Tomek jak zawsze zaskoczył. Siedzi nad sałatką (tak, była sałatka, jakaś taka zielona, dla ozdoby chyba) i mówi:
– „A możemy jeszcze raz do lodowca? Ale teraz, jak już się najem.”
– „Tomek, nie przesadzaj. My ledwo co przeżyliśmy to spotkanie z Arktyką.”
– „Ale ja chcę jeszcze jeden lód!”
A ja? Ja miałem swoje asado. Jedną ręką trzymałem kawałek mięsa, drugą fotografowałem stół, żeby kiedyś przypominać sobie to ciepło, ten smak i ten moment, kiedy po całym dniu z zimnem, wiatrem i patagońskimi emocjami – wszystko nagle było dobrze.
Nawet Krzysiek, który do tej pory co pięć minut pytał o Wi-Fi, w końcu milczał – ale nie dlatego, że znalazł zasięg. Po prostu miał pełne usta.
– „Krzysiek, dobrze?”
– [ciche mruknięcie] – „Mhmmm”
To był ten moment, kiedy nie trzeba było już nic więcej.
🇦🇷 Powrót i Graniczne Przebieganki – czyli jak zostaliśmy podejrzani o wszystko, zanim jeszcze powiedzieliśmy „hola”
Po obiedzie, który powinien dostać swoje miejsce w przewodnikach kulinarnych po Patagonii („Gdzie na mięso, które przywraca sens życia?”), wracamy na łódkę. Tomek jeszcze próbował wynegocjować „pięć minut przy ranczu”, żeby dokończyć jedzenie, ale załoga miała własny grafik i delikatnie dała nam do zrozumienia, że czas na powrót. Więc znowu na wodę, znowu wiatr, znowu łódka tanecznie podskakująca na falach, jakby świętowała zakończenie lunchu.
Po dotarciu do portu, szybka przesiadka – jak w porządnym biurze podróży: myk z pokładu na ląd, potem hop do autobusu, który podrzuca nas pod agencję. Krzysiek dopytuje:
– „To teraz już koniec tej wycieczki wodno-mięsnej?”
– „Tak, synu. Teraz będzie etap biurokratyczno-graniczny.”
– „Czyli… co?”
– „Czyli będziemy patrzeć, jak dorośli ludzie stemplują papierki.”
– „Nuuuuuuuda.”
🚍 Kierunek: Argentyna. Czas na przygodę z urzędnikami.
Ruszamy w stronę granicy. Sama myśl, że przekraczamy granicę chilijsko-argentyńską drogą lądową w środku Patagonii, brzmiała jak fragment dziennika przygodowego. Gdzieś między Jackiem Londona a Bear Gryllsem.
Po 20 minutach jazdy – granica. Ale nie taka z filmów akcji, gdzie zasieki, snajperzy i paszporty w rękawiczkach. Nie. To była budka. Szlaban. Jeden pan z miną „widziałem już wszystko”.
Wysiadamy. Każdy z nas uzbrojony w własny plik dokumentów – paszporty, bilety, potwierdzenia, papiery, pieczątki, numery, wydruki z e-maila, wydruki z wydruków e-maila. Nina wszystko pięknie ułożyła, ja wszystko pomieszałem, dzieci wszystko pogubiły.
– „Dzieci, stójcie spokojnie. Oddychajcie. Nie mówcie nic, chyba że zapytają. I nie przyznawajcie się, że nie wiecie, gdzie jesteście.”
– „Tata, ja naprawdę nie wiem, gdzie jestem.”
– „Dobrze. To trzymaj ten paszport i wyglądaj jak człowiek.”
Podchodzimy do pierwszego okienka. Pan urzędnik skanuje wzrokiem cały nasz życiorys, analizuje każdą pieczątkę jakby właśnie rozwiązywał zagadkę kryminalną. Milczy. Przewraca kartki. Milczy dłużej. W końcu… „Pasen allá.” Czyli mamy iść dalej.
Drugi punkt. Inny pan. Inny wzrok. Inne milczenie. Ale stempluje. Dobrze. Oznacza to tyle, że oficjalnie opuszczamy Chile. W międzyczasie rozglądam się po ścianach. I co widzę? Plakaty poszukiwanych. Jak żywcem z westernu. Brakuje tylko napisu „Wanted: Dead or Alive” i szeryfa z gwiazdą.
– „Tata, oni tu łapią przestępców?”
– „Tak. Zwłaszcza tych, co próbują przemycić Nutellę bez cła.”
🇦🇷 Strona argentyńska – a miało być gorzej
Przechodzimy przez strefę niczyją. W teorii kilka metrów, w praktyce jakby zmieniała się cała rzeczywistość. Po drugiej stronie: nowa budka, nowe miny, nowi urzędnicy, ale ten sam scenariusz. Przekazujemy papiery, czekamy. Krzysiek już siedzi na plecaku i wzdycha: – „Czemu to tyle trwa? Przecież mogą nas po prostu zeskanować i dać naklejkę 'Witaj w Argentynie’!”
Ku mojemu zaskoczeniu – procedura idzie sprawnie. Zero podejrzliwości. Żadnych dziwnych pytań. Paszporty przechodzą przez ręce, pieczątki robią „tłup”, „tłup”, „tłup”, dzieci nie zostają deportowane, nikt nie zarekwirował mojego aparatu. Cud.
Na koniec pani z argentyńskiego okienka podaje mi dokumenty z lekkim uśmiechem.
– „Bienvenidos. Que lo pasen bien.”
– „Gracias. Vamos a intentarlo.” – Nina uśmiecha się, w duchu odpalając fanfary i konfetti.
Wsiadamy do auta.
– „Tato, to już Argentyna?”
– „Tak, Tomku. Witaj w nowym kraju.”
– „A mają tu inne lody?”
Nie wiem. Ale teraz – jedziemy. Przed nami kolejna część dnia i kolejna przygoda. Spoiler: będą korki, festyn i nocleg z niespodzianką.
🏨 Szukanie noclegu i Patagoński Urban Survival – czyli jak prawie nocowaliśmy w aucie, ale jednak nie
Gdy już przeszliśmy przez granicę, oklaskali nas tylko w mojej wyobraźni. Ale nastroje w ekipie były zaskakująco dobre. Krzysiek przestał narzekać, Tomek uznał, że „w sumie to fajnie, że byliśmy w dwóch krajach jednego dnia”, a Nina… cóż, Nina jak zwykle była o krok od „za dużo tego wszystkiego”, ale jeszcze się trzymała.
Jedziemy. Długo. Dłużej niż myślałem. Dzień się kończy, ale niebo nad Patagonią gra własnym repertuarem – czerwienie, pomarańcze, fiolety, jakby zachód słońca odbywał się na raty, co dwadzieścia minut. Z każdej strony pięknie. Z każdej strony inny odcień dnia. Ale ja już nie miałem siły się tym zachwycać – liczyło się tylko jedno: znaleźć nasz nocleg.
Dojeżdżamy do miasta. I tu… BUM! Festyn. Jakieś lokalne święto, ludzie na ulicach, auta stoją w miejscu, trąbienie, dzieci biegają z watą cukrową, orkiestra dmuchająca coś w rytmie lokalnego techno-folku, a my – w samym środku tego wszystkiego.
– „To co teraz?” – zapytała Nina, patrząc na mnie z tą miną: „Masz plan, prawda? Bo ja już NIE.”
– „Zaraz znajdę objazd. Spokojnie.” – powiedziałem, z siłą głosu ojca, który udaje, że kontroluje sytuację, choć tak naprawdę w środku panika na poziomie ewakuacji stacji kosmicznej.
Objazd znaleziony. Nawigacja mówi: „Jesteś u celu”. Tylko… celu nie widać. Adres jakiś dziwny, numerów brak, szyldu brak, Google Maps wyraźnie się poddał.
Kółka. Robimy kółka. Jedno, drugie, piąte. Dzieci śpią. Twardo. Jakby ktoś im podał jakieś makowe tabletki. Krzysiek leży w poprzek fotela, Tomek z pasem w połowie głowy. Nawet nie mrugnęli, gdy zahamowałem ostro, bo uliczka okazała się ślepa.
Nina już śmieje się z bezsilności.
– „To może jednak śpimy w aucie? Jesteśmy już w pozycji horyzontalnej.”
– „Nie. Nie dam się pokonać temu miastu. Wysiadam.”
🕵️♂️ Ojciec na misji. Poszukiwania godne Indiana Jonesa.
Zostawiłem rodzinę w aucie, zająłem telefon i ruszyłem – pieszo, ciemnymi uliczkami Patagonii. GPS gubił zasięg. Raz pokazuje, że jestem przy hostelu, a chwilę później, że w rzece. Czuję się jak bohater gry RPG: misja „znajdź miejsce do spania, zanim czas się skończy”.
Pytam napotkanego chłopaka – wzrusza ramionami. Pytam starszego pana – nie zna adresu. Pytam kota – nawet nie spojrzał. Po 15 minutach, modlitwach do lokalnych bóstw logistyki i map offline – znalazłem!
Mały budynek, trochę jak garaż, trochę jak hostel, bez szyldu, ale drzwi otwarte, światło się świeci – jest nadzieja. Wchodzę.
– „Buenas noches. Rezerwacja na…” po czym nastolatka rzuca mi się w ramiona. Dobrze, że Nina tego nie widziała… Ale co tam, fajnie jest!
– „Sí, sí. Pokój z piętrowymi łóżkami. ¡Adelante!” Mówi dziewcze.
🙌 Sukces. Mamy nocleg.
Wróciłem do auta jak bohater. Nina od razu pyta:
– „Jest? Znalazłeś? Czy mamy udawać, że spanie na tylnym siedzeniu to nowe spa?”
– „Jest. Chodźmy zanim znowu zniknie.”
Dzieci chcą abyśmy przenieśli ich na rękach – absolutni mistrzowie odpoczynku. Pokój – mały, dwa piętrowe łóżka, wspólna łazienka. Taki klasyczny „lepszy niż nic”. Ale tanio. Nina tylko rzuca:
– „To było najtańsze, co znalazłam, serio.”
– „Super. Mam tylko jedno pytanie: gdzie jest włącznik światła?”
😴 Koniec dnia – czyli hard reset na patagońskim festynie
To był dzień, który miał wszystko: lód, wodę, mięso, granicę, chaos i zwycięstwo. Lodowiec, który wbijał w ziemię. Obiad, który odbudował duszę. Granica, która wyglądała jak scena z filmu. Festyn, który prawie wygrał z naszą cierpliwością. A na koniec – pokój, w którym wszyscy padliśmy jak ścięci.
Zero marudzenia. Zero „gdzie jest moje wi-fi”. Zero „ja nie chcę spać na górnym łóżku”. Po prostu cisza. Cisza i sen.
I choć ten pokój nie miał klimatu, a łazienka przypominała PRL-owski schron, to był najlepszy możliwy finał tego dnia. Bo spać w miejscu, które się samemu wywalczyło – to smakuje lepiej niż all inclusive.