Cały czas żyliśmy nadzieją, że nasze bagaże dojadą z rana i będziemy mogli jechać spokojnie do Varanasi. Jako alternatywa, był objazd po Delhi jeepem, po bardziej oddalonych zabytkach i innych ciekawych miejscach. Mieliśmy otrzymać z samego rana bagaże, ale postanowiliśmy o 2 w nocy zadzwonić na lotnisko i sprawdzić, czy są, oraz czy dostaniemy je z samego rana. Nawet udało się zasnąć. Budzik, który drze się o takiej godzinie, w kompletnie ciemnym pokoju, bez okna, po tak małej ilości snu zrobił piorunujące wrażenie. Ubraliśmy się i zeszliśmy na dół. Nastąpiła wymiana myśli z recepcjonistą. Chcemy zadzwonić na lotnisko. A po co? A dowiedzieć się czy nasze bagaże przyleciały. A nie macie bagaży? Nie, zgubiły się. I co teraz? Teraz musimy zadzwonić na lotnisko. A po co?
Aaaaargh! krwi! Po kał waszej świętej krowy do jasnej cholery! Dzwoń, tu jest numer.
Zadzwonił. Pogulgotał w lokalnym języku do słuchawki i przekazał ją Ninie. Trwało trochę, zanim udało się wyjaśnić o co chodzi. O, nawet są dobre wieści, mój plecak jest. Plecak Niny? To dwa bagaże zginęły? Niemożliwe! Słuchałem zafascynowany tej rozmowy, kiedy do hotelu wtoczyła się grupka turystów. Zapytali o pokoje i nagle słysze, jak rozmawiają ze sobą po… tak, zgadliście, po polsku. Przywitałem się, wymieniliśmy informacje skąd jesteśmy gdzie jedziemy co i jak i nagle słyszymy, że pokoje mają tylko po 1200Rs. Przecież w internecie były po 400? No ale są zajęte, a wolne są tylko za 1200. Nagle Nina odwraca się i wybucha: „Do jasnej cholery! ja nic prawie nie słysze, a wy tu jeszcze się wydzieracie” po czym użyła kilku epitetów i rabarbarów ( bo nasz język jest dobry do przekleństw – ma dużo r. A w słowie rabarbar jest już kumulacja ). Towarzystwo natychmiast ucichło, nawet recepcjonista. Nowi znajomi przylecieli tym samym samolotem, co my 24h temu. Przekazałem im informacje, które zgromadziliśmy w ciągu tego czasu i poszli szukać innego hotelu. W międzyczasie na lotnisku po akcji poszukiwawczej znalazł się Niny plecak. Ustaliliśmy, że dostaniemy go do hotelu na 6 rano i poszliśmy spać. Znaczy łatwiej napisać niż zrobić, jakby nie patrzeć trochę nerwów nas to kosztowało. Może nie tyle, że się to nie znajdzie, ale że znów będziemy mieli opóźniony wyjazd. A plan napięty. Tak więc do rana zeszło nam na rozmowach. W pewnym momencie bardziej w monolog, bo robal zasnął, ale do tego jestem przyzwyczajony. Około 5 załomotało nam do drzwi. Zerwałem się i rozpaczliwie poszukiwałem bielizny, bo przecież nie otworze drzwi jak naturysta. Za drzwiami był uśmiechnięty od ucha do ucha Hindus i powiedział, że mamy gościa w recepcji. O 5 rano? przecież miał być o 6? W tym kraju to niebywałe. Skończyliśmy się ubierać i zbiegliśmy na dół. Czekał nas tam mały tłum i dwa kokony. Pani tu podpisze odbiór bagażu. A wypchaj Ty się cholero, nic nie podpiszemy, zanim nie zobaczymy plecaków. No przecież tu są, urażony człek pokazał na kokoniki. No w sumie wielkość by się zgadzała, ale nie przypominam sobie, żebyśmy owijali plecaki kilometrami folii i owijali drutem. I jeszcze plombowali. Mimo pewnych problemów, udało nam się oderwać kawałek folii i faktycznie, gdzieś w środku tkwiły nasze bagaże. Podpisaliśmy, a Ninie wyrwało się, że jesteśmy bardzo szczęśliwi z tego powodu. AAA to niech pani to napisze. No ok, niech Ci będzie, napisane zostało, że jesteśmy szczęśliwi. Zaciągneliśmy kokony do pokoju, gdzie udało nam się wydobyć z nich zawartość. O dziwo, wszystko było bez najmniejszego problemu, nic nie zginęło. Nina postanowiła zakomunikować radosną nowinę Lipkom. Co prawda chciałem te śpiochy uratować przed tym, ale Nina była jak taran, nie do powstrzymania. Wróciła z informacją, że wiedzieli o bagażach. Jak ja się pytam, jak! Okazało się, że byliśmy odwrotnie zameldowani i najpierw Oni zostali wyrwani z objęć Morfeusza. Aczkolwiek podobno i tak źle spali, wiec wiele nie stracili, nie mieli powodów do marudzenia.
Około 6 rano zadzwonił telefon. Tak, tak, nie pomyliłem się, mieliśmy w pokoju telefon. Głos w słuchawce zakomunikował mi, że kierowca nas oczekuje. Rewelacja. Znaczy następna rzecz do martwienia się odpadła – nie zostaliśmy oszukani i kierowca nie okazał się tylko snem. Spakowaliśmy się i przed 6:30 byliśmy na dole. Lipki się jeszcze chwilę kokosiły w pokoju, ale też zaraz się pojawili. Teraz jeszcze procedura wymeldowania się, podpisania papierów i można spadać.
Kierowcę wypatrzyliśmy od razu. Pewnie po tym, jak recepcjonista nas pokazywał palcem. Jakkolwiek przywitaliśmy się i oglądneliśmy Go sobie od stóp po czubek głowy. Nogi miał, w sumie nawet proste. Tułów też posiadał. Długie ręce sztuk dwie też. I całkiem sympatyczną fizjonomię, takiego poczciwca. No jak człek na Niego patrzył to miał wrażenie, że biedak jest bardziej przestraszony niż my.
Zaprowadził nas do jeepa. Nie do końca wierzyłem w obietnice pełni luksusu, gdzie ostatni rząd siedzeń można było zmienić w miejsce do spania… i się nie zawiodłem. Aczkolwiek było o wiele lepiej, niż się spodziewałem. Jeep był. 2 miejsca z przodu, kierowca i pasażer. tylna kanapa na 3 osoby i 2 małe zydelki z tyłu w części bagażnikowej. W niej też znajdowała się niebieska torba naszego kierowcy. A, właśnie, kierowca, zapomniałbym. Przedstawił się jako Sonu ( albo Sono… albo Sony… przynajmniej tak na początku zrozumieliśmy, potem okazało się, że prawidłowa forma to Sonu ). Sonu na oko ma ze 30 wiosen. I kilka zim. Zapakowaliśmy się do środka. Siedzenia okazały się być dość mocno twarde, na dodatek, by stwarzać wrażenie luksusu, pokryte były skają czy innym podobnym materiałem. Nie wiem jak z przodu, gdzie usiadła Nina i Sonu, ale u nas z tyłu było w miarę dobrze, aczkolwiek bez rewelacji. No chyba, że jako rewelację zapisać to, że przytulałem się do Iwony ( oczywiście z braku miejsca! nie miałem nic innego na myśli ).

Ruszyliśmy. Jedzie! Ludzie, to jedzie! Pominę już ruch uliczny w Delhi który oglądaliśmy strasznie zafascynowani. Po jakichś 30 minutach kierowca się odezwał. Nie będę pisał w oryginale, od razu będę zapisywał tłumaczenie, bo jeszcze ktoś pomyśli, że odezwał się w naszym języku. A powiedział On – To jest brama Indii. I zamilkł na dłuższy czas. Minęło parę minut i Iwona postanowiła zagaić rozmowę, zapytawszy, w jakiej dzielnicy się znajdujemy. New Delhi. Ahaaa… znaczy się albo nasz kierowca ma focha, albo jest niemową, albo nas nie lubi albo nie wiem co. No dobrze… Nic na siłę. New Delhi wyglądało już trochę lepiej. Wieżowce ze szkła i stali strzelały w niebo. A przy ziemi, zaraz przy nich małe piętrowe rozpadające się budyneczki. Kraj kontrastów. „Incredible India” mówią reklamy i nie ma to jak widać ogrom znaczeń. Kawałek dalej, gdy zniknęły wieżowce, pojawiły się lepianki. Jeśli oglądaliście jakikolwiek program o wioskach afrykańskich – to macie pojęcie jak to wyglądało. Obok tych lepianek leżały naręcza chrustu.

Okolica robiła się coraz dziksza. Tuktuki coraz bardziej zniszczone, góry śmieci coraz wyższe. Nagle zatrzymujemy się. Nina, daj mi 3000 rupii, przypomniał sobie o swoim głosie Sonu. nastąpiła konsternacja, bo jeszcze z Delhi nie wyjechaliśmy, a ten tu już kasę wyciąga z nas. Chyba zobaczył, że coś jest nie tak, więc powiedział, żeby zrobić kartkę i zapisać to, to on podpisze. Iwona, jako pracownik biurowy natychmiast stworzyła arkusz kalkulacyjny na kartce, z miejscami na zapisywanie wydatków, podpisy daty i inne takie. W międzyczasie Sonu z naszymi pieniędzmi i czymś pomiędzy saszetką a kosmetyczką zniknął nam z oczu. Zresztą nie było to trudne, gdyż samochód natychmiast został otoczony przez sprzedawców wszystkiego co tylko się da sprzedać. Wachlarze z pawich piór, piszczałki, żelki przylepiające się do szyby, wszystko co tylko można sobie wykombinować. No i zaglądali przez okna. Już rozumiem, jak czują się ryby w akwarium. Niestety nie wykazaliśmy należytego zainteresowania zakupami, więc pierwsza fala sobie poszła. Teraz nadeszli wędrowni cyrkowcy ze swymi zwierzakami. Przyszedł pan z małpką przywiązaną do kija i zmuszaną do robienia sztuczek. Zastanawiałem się nawet, czy nie wyjść i tą pałą temu panu przez łep nie przywalić, bo małpka była w niespecjalnym stanie. Odwróciliśmy się w drugą stronę, bo zaraz by przyszedł po kasę za bilety. Szybko zrozumiał, że spektakl nas nie interesuje i poszedł sobie. Następny był człowiek z kobrą w koszyku. Postawił ten koszyk na ziemi, zdjął pokrywkę i palnął kobrę fletem w głowę. Potem zaczął dmuchać w ten flet ile tylko miał sił. Nie dziwie się kobrze, że się kołysze… jakby mi ktoś przy uchu ta siś darł, też bym się ogłuszony kołysał. I kolejny raz miałem ochotę wyjść, wepchnąć piszałkę fakirowi w któryś z otworów i napiszeć z całych sił. Kobra wyglądała tak źle, że aż się serce krajało. Głowa poraniona, gdzieniegdzie brak łusek. I widzieliśmy, że dostawali całkiem spore pieniądze jak na Indie – po 100Rs nawet od ludzi, więc mogliby traktować te zwierzęta jakoś humanitarnie. Potem kolejna fala sprzedawców dotarła i znów została zignorowana. Nastepnie przyszło trzech fakirów z kobrami i piszczałkami. Potem już chyba się wyłączyłem z oglądania świata zewnętrznego, gdyż zaczeła się dyskusja, co będzie, jak Sonu zabrał kasę i zniknął. W sumie trochę głupio, bo samochód zostawił, ale bez kluczyków. Zbadaliśmy dokładnie samochód. Chevrolet Tavera kupiony wyraźnie pod turystykę. Nie miał nic, poza klimą, co możnaby uznać za luksus. Nawet nie miał wspomagania kierownicy. Zapewne też nie miał immobilajzera, więc zastanawialiśmy się, czy udałoby nam się odpalić zwierając jakieś przewody. Na filmach się udaje przecież…

Wreszcie przyszedł, rzucił swoją saszetkę na ziemię i pojechaliśmy. Po kilku kilometrach Iwona nie wytrzymała i zapytała, co robił. Okazało się, że trzeba płacić za przejazd między stanami. Tak samo trzeba przedstawić do kontroli dokumenty swoje, jak i wypełnić papiery sąd się jedzie, dokąd i kogo się wiezie. I jeszcze milion innych papierów. Pojechaliśmy dalej. Spodobały nam się mijane samochody ciężarowe. Wyglądały trochę jak słonie.

Zastanawialiśmy się, jak o naszym kierowcy mówić, żeby nie zorientował się, że to o nim mowa. Padły propozycje kierownik, sterownik i kilka innych, ale te dwie były potem najczęściej stosowane. Poprosiliśmy sterownika, aby zatrzymał się gdzieś na śniadanie, bo przed nami długa droga. Minęła godzina, słońce było coraz wyżej a w brzuchach nam coraz głośniej burczało. Nagle zjechaliśmy do jakiegoś mini fortu przy drodze. No dobrze, co teraz? Pewnie jedzenie, ale sterownik nic nie mówi. Zaparkował i patrzy na nas. Sonu, to ta restauracja? Tak, elokwentnie odpowiedział kierowca. Miejsce nazywało się New Maharaja Motel. W takim razie weszliśmy do środka. Mineliśmy kilka sklepów znajdujących się w galerii i weszliśmy do restauracji. Nawet całkiem nieźle wygląda, cywilizacja normalnie. Spora ilość turystów wskazywała, iż jest do dość popularne miejsce. Zajeliśmy miejsce przy stoliku. Kelner dostarczył nam menu które z zaciekawieniem przestudiowaliśmy. Iwona wybrała dla bezpieczeństwa sandwich z pomidorem i serem za 145Rs. Nina wybrała „pieróg” samosa za 110Rs. Ja postanowiłem wybrać Paneer Masala za 210Rs.

Lipek podpatrzył co zamawiam i zamówił to samo. Do tego wzieliśmy po puszce coli za 80Rs, a Lipek masala tea za 50. Całość zagryzaliśmy plain naan’ami za 55Rs.

Sandwich jak to kanapka, nic egzotycznego. Samosa, to taki pieróg, a w środku odrobinę pikantna paćka z ziemniaków i innych warzyw. Smaczne toto. Paneer masala zaś, to jakiś rodzaj sera, na ciepło, w sosie, mało ostrym ( jak na indie ). Całość zagryzaliśmy chlebkoplackami naan. Ogólnie smaczne jedzenie. Na wynos zakupiliśmy 2 wody po 20Rs. Cały rachunek wyszedł +- 1450Rs. Na nasze to 70 złotych. Niby niewiele, jak na śniadanie dla 4 osób, po którym ledwo można było się ruszać, ale jak na lokalne warunku był to bardzo drogi posiłek.

Dotoczyliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy zaplanowane, że jedziemy do Lucknow, gdzie idziemy spać, a następnie do Varanasi. No chyba, że kierowca byłby na siłach, to od razu do Varanasi moglibyśmy jechać. Cieszyło by nas to drugie rozwiązanie o wiele bardziej, bo nie tracilibyśmy jednego dnia. Było już popołudnie, gdy nagle zatrzymaliśmy się obok dziwnego budynku. Nasz sterownik zakomunikował nam, że teraz będzie jadł obiad. No ok, wyszliśmy z samochodu i przeszliśmy przez lokalną restaurację do zadbanego ogrodu.

Zajeliśmy miejsca w altanie, przyniesiono nam wodę. Gorąc panował niesamowity, nawet na czole Sonu widać było wielkie krople potu. O naszych już nie wspomnę. Dostaliśmy do wody czyste szklanki, co nas dość mocno zaskoczyło, wszak słyszeliśmy opowieści, że mało kiedy są one czyste. Woleliśmy jednak profilaktycznie pić z butelki.

W budynku restauracyjnym było kilka stolików i… kilkanaście łóżek, gdzie po posiłku można było położyć się i odpocząć pół godzinki dla słoninki. W oczekiwaniu aż nasz kierownik zje, oglądaliśmy ogród, gdzie spotkaliśmy zwierze wiewiórkopodobne. Nazwaliśmy je szyszunia.

W trakcie jedzenia postanowiliśmy odrobinę zaprzyjaźnić się z naszym kierowcą, powiedzieliśmy kim jesteśmy i takie tam towarzyskie pogadanki. Gdy już nasza towarzyskość została zaspokojona, Sonu zapytał o trasę. Zaprezentowaliśmy mu napisaną przez zamachowców kartkę z nazwami miast. Przeanalizował ją, zaproponował zmiany, stwierdził też, że może jechać dziś bezpośrednio do Varanasi. Rewelacja! Więc w drogę.

Zrobiło się ciemno. Zresztą dość szybko, bo przed 18 godziną. Przegrupowałem się z tylnej kanapy, gdzie siedziałem z Lipkami, na siedzonko z tyłu. Z jednej strony mniej wygodnie, a z innej można było sobie nogi wyciągnąć na plecaki. Był to ogromny plus. Minus jednak doszedł kolejny i to dość duży – mianowicie z tyłu był głośnik. Właściwie dwa. Takie duże i jedyne w samochodzie. Do mnie nie docierała za bardzo klima, a do przodu nie docierała muzyka. Coś za coś. Niestety klimy nie poprawiali, a muzykę i owszem. Coraz głośniej. Żeby tego było mało, Sonu posiadał dwie płyty CD z nagranym indyjskim popem. Bardziej przerobionymi amerykańskimi kawałkami na język lokalny, z lokalnymi aranżacjami. Na początku był to folklor, ale słuchając tej samej piosenki chciało się gryźć. O, chyba dobrym słowem byłoby indiodisko, takie Indyjskie diskopolo. I grało coraz głośniej i głośniej. I znów ten sam kawałek. Raaaamboooo Raaambooooooo. Nikomu jednak nie przyszło do głowy powiedzieć, żeby ściszył muzykę, wszak kierowca musi mieć jakiś komfort jazdy… Około 22 zjechaliśmy z szerokiej i łądnej drogi na znacznie gorsze. I co skrzyżowanie nasz sterownik pytał lokalesów o coś. Domyśliliśmy się, że pyta o drogę. No pięknie… dostaliśmy kierowce, który pierwszy raz jedzie tą trasą. Nawet mapy nie ma. My mielismy, ale jakoś niespecjalnie chcieliśmy się narzucać, może by się obraził? Widać było, że jest zdenerwowany. Kilka razy zawracaliśmy znaczny kawałek drogi. Około 11 okazało się, że jesteśmy prawie na miejscu. Prawie. Prawie robi znaczną różnicę…

Zostaw po sobie ślad