🌋 Wulkany na dzień dobry – siarka, koks i Boliwia w tle

Zaraz po obiedzie, jeszcze z lodami w gardłach i kurzem pod paznokciami, ruszyliśmy w trasę, której nie planowaliśmy do końca. Zamiast zwiedzać Fort Quitor (co brzmiało jak coś między ruiną a miejscem, gdzie dzieci będą się nudzić), zaufaliśmy naszemu gospodarzowi. Starszy, pogodny pan i mapą wydrukowaną na kartce A4, pokazał palcem miejsce w okolicy i rzucił tylko:

„Flamingos. Muy bonito.”

Nie potrzebowaliśmy więcej. Jak są flamingi – to tam jedziemy.
Spakowaliśmy się w trybie ekspresowym: marchewki (na wikunie), kurtki, picie, Krzyś wrzucił powerbanka, Nina owoce, Tomek próbował spakować maskotkę, którą Nina mu wyperswadowała jednym spojrzeniem.

„To nie wycieczka do zoo, tylko 4000 metrów w górę.”
„Ale tam mogą być zwierzęta…”

„Ale nie pluszowe.”

Wyruszyliśmy na południowy wschód, asfaltową drogą w kierunku granicy z Boliwią. I nagle, jak zza kurtyny, wyłoniły się dwa wulkany.
Pierwszy – Licancabur – wyglądał dokładnie tak, jak wyobrażasz sobie wulkan z podręcznika: idealny stożek, masywny, majestatyczny.
Drugi – Juriques – trochę niższy, bardziej rozczłonkowany, ale też groźny. Oba wyglądały jakby patrzyły na nas z góry, testując, czy w ogóle jesteśmy godni wjechać w ich okolice.

I wtedy uderzył zapach.
Na początku myśleliśmy, że może coś z autem, może się coś przypala, ale nie – to była siarka. Prawdziwa, piekąca, przenikliwa i nie do pomylenia z niczym innym.

Tomek: „Tato, ktoś puścił mega bąka!”
Krzyś (zatykając nos): „To musiał być potwór.”
Nina: „To są naturalne gazy. Wulkaniczne. Wdech – wydech.”
Ja: „Wdech – płacz.”

Okna zamknięte, ale zapach wlazł do środka jak nieproszony gość. Moglibyśmy jechać z nosem w bluzkach, klimatyzacją na obieg wewnętrzny i mieszanką rozbawienia oraz lekkiej paniki. Jednak otworzyłem okno i zacząłem robić zdjęcia. Nie ma litości!
Dodajmy do tego fakt, że jesteśmy kilka kilometrów od granicy z Boliwią, bez zasięgu, bez punktów orientacyjnych poza wulkanami, i robi się całkiem przygodowo.

🚙 Przełęcz 4730 m – vikunie i wielka porażka marchewki

Droga wiodła dalej, i dalej, i… dalej. Z każdym kilometrem zyskiwaliśmy wysokość, ale też coraz większy szacunek do silnika naszego auta, który jęczał jak ja przy wstawaniu z kanapy po trzech dniach trekkingu. W kabinie było cicho – nie z powodu klimatu zadumy, tylko dlatego, że każdy z nas miał lekki niedobór tlenu i nikt nie chciał marnować powietrza na zbędne słowa. Wysokość rosła, a z nią i napięcie.

Ja: „Jesteśmy już prawie na 4600.”
Nina (przyciszonym głosem): „To jest jeszcze bezpieczne?”

Krzyś (przez okno): „Patrz! Rurki przy drodze!”

Tomek: „Czy będziemy musieli oddychać przez rurki?”

Ja: To tyczki wytyczające szlak, jak jest dużo śniegu… a tyczki mają ze 2 metry. Ciekawe ile tu potrafi być śniegu zimą…

Wjechaliśmy na 4730 m n.p.m. – najwyżej, gdzie kiedykolwiek byliśmy kołami. Zatrzymaliśmy się na moment, bo za oknem pojawiło się stado vikunii. Smukłe, z długimi szyjami, przypominały kuzynki lam z lepszej dzielnicy. Ewentualnie to guanako
Krzyś bez słowa sięgnął do plecaka.

Nina: „Co robisz?”
Krzyś: „Marchewka. Czas zbudować zaufanie.”

Z tą powagą ruszył przez płaskowyż w stronę vikunii, z marchewką wystawioną przed siebie jak Excalibur.
My staliśmy przy aucie, gotowi na wszystko – od epickiego ujęcia przyjaźni człowieka z naturą po klasyczne „uciekły w panice”.

Vikunie… spojrzały. Zastanowiły się. I odeszły. Powoli, ale z godnością. Krzyś stał z opuszczoną marchewką, z miną człowieka, który przegrał bitwę o dusze dzikich zwierząt.

Tomek: „Może nie lubią warzyw?”
Ja: „Albo jesteśmy pierwszymi turystami, którzy próbują je karmić marchewką. Ja bym wolał dorodny stek a nie byle marchewkę. Ja tam je rozumiem w 100%”

Chwilę później kolejne stado – i powtórka. Krzyś tym razem nawet się nie ruszył, tylko westchnął i mruknął pod nosem coś o „dzikiej niewdzięczności”.

jechaliśmy dalej, łapiąc oddech. Tlen był luksusem, a każdy ruch sprawiał, że człowiek czuł się jak po treningu z Chodakowską. Mapa pokazywała już prawie 5000mnpm.
Góry wokół nas były jak galeria sztuki – pasma czerwieni, pomarańczy, granatów, odcienie, których nawet kredki w sklepie papierniczym nie mają. To wszystko pod słońcem, które nie grzało, ale paliło jak lampa nad grillem. Dobrze, że wiało wściekle.

Krzyś myśląc o wikuniach westchnął i powiedział:

„W sumie to lepiej, że nie podeszły. Przynajmniej wiem, że nie wszystko się da załatwić jedzeniem.”

No cóż, jaki kraj, takie lekcje zen.

🐾 Kolorowy spektakl i… drugie podejście z marchewką

Z przełęczy zjechaliśmy lekko w dół – ale to nadal było ponad 4600 m n.p.m. Asfalt ciągnął się dalej – i bardzo dobrze, bo szczerze mówiąc, po tym wcześniejszym wspinaniu się w górę miałem wrażenie, że każde kolejne 100 m to wyzwanie dla silnika, układu chłodzenia, a przede wszystkim mojego układu nerwowego.

Dzieci już trochę odżyły – Tomek znowu zaczął komentować wszystkie kształty chmur („ta wygląda jak koń, ta jak flaming, ta jak chlebek”), a Krzyś wrócił do swoich prób robienia zdjęć przez brudną szybę.

Krzyś: „Jak się przymknie oko, to nie widać, że szyba jest brudna.”
Ja: „Jak się przymknie mocno, to nie widać w ogóle. Ale nie próbuj tego w ruchu.”

Wtedy – dokładnie w chwili, kiedy powietrze zaczęło być znów trochę cieplejsze, a wiatr mniej lodowaty – pojawiły się one.
Drugie stado vikunii.
Tuż przy drodze. Bezpieczna odległość – może 10–20 metrów. Ale nie uciekały. Patrzyły na nas. I wyglądały… jakby się zastanawiały.

Ja: „Ej, te są inne. Może są bardziej otwarte na dialog.”

Krzyś aż podskoczył na siedzeniu.

„Jeszcze mam marchewkę!”

Zanim zdążyłem coś powiedzieć, już wyskakiwał z auta. Nina próbowała go złapać za ramię, ale był szybszy. Wybiegł z marchewką w dłoni, trzymając ją jak olimpijski znicz.
Vikunie stały. Patrzyły.

Krzyś podszedł parę kroków, kucnął. Wyciągnął rękę.
I wtedy jedna z nich przesunęła się bliżej – może o dwa kroki.
Wszyscy zamarliśmy. Ja z palcem na kluczyku – na wypadek, gdyby trzeba było nagle zareagować.
Krzyś trzymał marchewkę jak najdelikatniejszą ofertę pokoju.

Vikunia spojrzała. Nachyliła się lekko.
…I odwróciła się, powoli, z klasą, i razem z resztą stada po prostu poszła.

Krzyś stał tam jeszcze chwilę, zanim się podniósł. Wrócił do auta w milczeniu, usiadł na siedzeniu i westchnął:

„Następnym razem muszę spróbować dać im coś innego.”

Tomek go poklepał po ramieniu.

„Następnym razem weź coś z większą zawartością cukru.”

I przez dobrych kilka minut nikt się nie odzywał.

Tylko patrzyliśmy. Dzieci milczały. Ja cykałem zdjęcia, Nina nagrywała filmiki.
To było jak patrzenie w żywy spektakl, który trwa może dwie godziny dziennie – i trafiliśmy dokładnie w jego premierę.

Krzyś: „Nie nakarmiłem vikunii. Ale chyba było warto.”
Ja: „Było. I masz jeszcze marchewkę na później.”
Tomek: „Albo na kolację.”

🛞 Droga w nieznane – czyli jak z asfaltu skręciliśmy w… no właśnie, co?

Kiedy już przetoczyliśmy się przez odcinek z kolorowymi górami i kolejną nieudaną próbę Krzysia przekupienia dzikich zwierząt marchewką, na liczniku mieliśmy solidny wynik kilometrów i lekki ból głowy – wiadomo, wysokość.

Ale byliśmy blisko. Przynajmniej teoretycznie.
Mapa sugerowała, że Salar de Tara jest tuż obok. I rzeczywiście – gdzieś po prawej stronie, zza niewielkiego wzniesienia, dało się zauważyć coś jasnego. Coś, co mogło być solniskiem, laguną, albo po prostu miejscem, gdzie skończyła się trawa.

Według naszej, hm, bardzo nowoczesnej i wiarygodnej mapy offline, droga odbijała z asfaltu w bok.
I faktycznie – asfalt prowadził dalej, ale pojawiła się jakaś dróżka. Ale nie w sposób, który normalnie kojarzysz z drogą: bez znaku, bez ostrzeżenia, bez niczego. Po prostu… świat powiedział „jak chcesz, to jedź”.

Zatrzymałem się. Spojrzałem przez przednią szybę – widziałem ślady opon. Nie jedne, nie dwa. Kilka. Może dziesięć. Dziesięć śladów przez 1000 lat…
Prowadziły w piach, w trawę, między skały.
I znikały.

Ja: „No, ewidentnie ktoś tu jechał. Kiedyś.”
Nina: „I co, wrócił?”
Ja: „Nie mamy informacji, że nie wrócił… więc potrzymaj mi piwo

Zasięgu oczywiście nie było. Internet przepadł jakieś 70 kilometrów wcześniej. Google Maps mogło teraz co najwyżej pokazać gwiazdy.

Krzyś: „To jedziemy?”
Ja: „A jak nie wrócimy?”
Tomek: „To będzie przygoda!”

No i pojechaliśmy. Z duszą na ramieniu, ale z napędem na cztery koła.
Droga to za dużo powiedziane. To była kolekcja luźnych pomysłów na drogę, które ktoś porzucił w połowie realizacji. Piach mieszał się z trawą, co chwilę trzeba było zjeżdżać z linii jazdy, żeby ominąć większe kamienie.
Auto trzymało się dzielnie – ale czułem pod stopą, że każdy głaz rezonuje w podwoziu jak gong tybetański. Nina wydawała dziwne odgłosy paszczą gdy tylko jakiś większy kamień uderzał w podwozie.

Momentami wjeżdżaliśmy na niewielkie zjazdy – strome, z wąskimi zakrętami, przez które nie widać było, co jest dalej. Co zakręt, modlitwa.

Nina: „Zjedź wolniej.”
Ja: „Nie jadę szybko.”
Nina: „To zjedź jeszcze wolniej.”
Tomek: „Tato, masz pot na czole.”
Ja: „To nie pot. To stres w płynie.”

Po drodze nie było absolutnie nikogo. Ani ludzi, ani zwierząt, ani innych samochodów.
Ślady opon czasem znikały, czasem się rozwidlały. Trzeba było zgadywać, gdzie może być bezpieczniej.
Krajobraz? Przepiękny, dramatyczny, surowy. Ale człowiek, który ma rodzinę na pokładzie i 15 km do najbliższego asfaltu, inaczej patrzy na piękno przyrody.

W końcu, po kilkunastu minutach, dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga zamieniała się już w coś… trudnego do opisania słowami cenzuralnymi. Wysokie, ostre skały. Koleiny jak rowy melioracyjne. Trzeba by mieć auto podniesione o 10 cm i duszę kierowcy rajdowego.
Zatrzymałem się. Silnik pracował równo, ale ja – już nie.

Ja: „Nie. Nie jedziemy dalej.”
Nina: „Dziękuję.”
Krzyś: „Ale to już prawie.”

Ja: „Prawie to można na komputerze. tu nie mamy drugiego życia”

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. A potem zaczęło się zawracanie – na stromym, wąskim odcinku, między głazami, z tyłem auta wystającym nad lekki spadek. Musiałem wykonać jakieś pięć manewrów.
W tle – absolutna cisza. Nawet dzieci się nie odzywały.

Tomek: „Tato, jesteś jak mistrz kierownicy.”
Ja: „Albo desperat.”

Udało się. Wróciliśmy na bardziej stabilny fragment.

Ja: „Dobra. To co? Jedziemy do asfaltu i jeziora. Może flamingi też miały dość tej drogi i tam poszły.”

W domu jak sprawdziłem, to okazało się, że usiłowaliśmy dojechać do Aguas Calientes – i faktycznego Salar de Tara, ale zabrakło nam z 5 km… i ciut odwagi… Ale wróciliśmy żywi i cali.

🦩 Mirador Pacana – flamingi, guanako i zielony dywan dla wybranych

Po wszystkim, co działo się na „drodze donikąd”, powrót na gładki asfalt wydawał się jak objęcie przez kanapę po powrocie z wesela. Samochód przestał skakać jak królik po kamieniach, silnik przestał się pocić, a ja przestałem się modlić pod nosem.

Krzyś: „To co, wracamy?”
Ja: „Nie, jeszcze jeden przystanek. Mirador Pacana. Flamingi czekają.”

Mirador, czyli punkt widokowy, znajdował się kawałek dalej, ale na szczęście z normalnym dojazdem. Zero głazów, zero piachu, zero zgadywania. Było nawet coś na kształt tabliczki przy drodze – jak na standardy chilijskiej pustyni: luksus.

Zatrzymaliśmy się przy małej zatoczce, gdzie zmieściłyby się może trzy samochody. Byliśmy sami. Wysiedliśmy i od razu poczuliśmy, że tu jest… inaczej. Ciszej. Dziwniej. Piękniej. Dlatego też zjechaliśmy znów z asfaltu i podjechaliśmy pod same jezioro…
Było coś w tym powietrzu – suchym, wysokościowym, ale czystym jak świeżo wypłukany filtr do kawy. Nawet dzieci przez chwilę milczały. Tomek się rozejrzał, Krzyś wyjął telefon. Nina tylko mruknęła:

„No dobra. To jest niesamowite.”

Z jednej strony rozciągało się jezioro – biało-szare połacie, gdzieniegdzie lśniące w wodzie. Wyglądało jakby ktoś rozlał płynne szkło na szorstką powierzchnię pustyni.
A w tym… flamingi.
Prawdziwe. Żywe. Różowe. I co najważniejsze – bez biletów, bez tłumów, bez przewodników z megafonem.

Tomek: „Patrz! One są naprawdę różowe!”
Krzyś: „Bo jedzą krewetki. Widziałem w necie.”
Ja: „Ile razy mam powtarzać – nie wszystko z internetu to prawda.”
Nina: „Ale akurat to tak.”

Obok flamingów – oczywiście – vikunie. Tym razem kompletnie zblazowane, jakby wiedziały, że są w katalogu do zdjęć stockowych.
Jedna z nich leżała z wyciągniętą szyją jak modelka w reklamy kremu przeciwzmarszczkowego.
I wtedy zobaczyliśmy coś jeszcze.

Małe guanako.
Tak, były tam. Młode. Z rodzicami. I wyglądały… jak najładniejsze rzeczy, które natura mogła wymyślić między lamą a jelonkiem Bambi. Małe, puszyste, z wielkimi oczami i ogonkami jak pędzelki.
Krzyś zrobił piętnaście zdjęć w dwie minuty.
Tomek powiedział tylko:

„O ja cie. To chyba najlepszy dzień.”

A pod nogami – coś, czego nie widzieliśmy jeszcze nigdzie indziej: porosty i mchy, ale takie w idealnych kształtach.
Nie byle co – wyglądały jak kuliste poduszki, jak poustawiane ręcznie dekoracje ogrodowe. Jasnozielone, miękkie z wyglądu, chociaż nie próbowaliśmy dotykać – z szacunku i zdrowego rozsądku.

Wysokość nadal robiła swoje – każdy krok powodował lekki zawrót głowy, ale to było warte każdego wysiłku. Widok – bajka. Cisza – kompletna.
Nie było innych ludzi. Nie było dźwięków cywilizacji.
Byliśmy tylko my, zwierzęta, sól, skały i góry w tle.
Nina kręciła filmiki. Ja robiłem zdjęcia aparatem i telefonem.
Krzyś patrzył przez okno, a Tomek… stwierdził, że „tu by mógł mieszkać, gdyby dało się dowozić pizzę”.

Spędziliśmy tam dobre 30 minut. I nawet gdyby nic więcej tego dnia się nie wydarzyło – to by wystarczyło.

Ale, oczywiście, wydarzyło się.

🌧️ Burze, wąwóz i najgłębsze siku świata – czyli powrót z przygodami

Wsiadamy do auta. Flamingi – zaliczone. Stały sobie na jednej nodze, jakby ktoś im kazał tak pozować specjalnie do National Geographic.
Guanako – obcykane. I to dosłownie – zdjęcia z każdej strony, z zoomem, bez zoomu, Krzyś próbował nawet zrobić im selfie, ale nie chciały się przytulać.
Porosty – sfotografowane. Zielono-żółte, puchate kule jak z innego świata. Tomek twierdził, że wyglądają jak zgubione dywany Hobbitów. Nie zaprzeczyliśmy.

Plecaki pełne wrażeń, karta pamięci już jęczy, a płuca – chociaż wysuszone jak biszkopty – jednak pełne świeżego, surowego powietrza z 4500 m n.p.m. Jakby się ktoś pokłócił z atmosferą i zostawił tu tylko powietrze na kartki. W wersji limitowanej. Za dodatkową opłatą.

Silnik westchnął przy starcie – nie wiem, czy to był dźwięk mechaniczny, czy wyraz emocji, ale było w nim coś z „dajcie mi jeszcze pięć minut podziwiania guanako”.
Niestety, nikt nie chciał zostać. Wszyscy już myśleli o San Pedro, o basenie, kolacji albo o tym, żeby po prostu siedzieć i się nie ruszać.

Z głośników sączył się cicho audiobook – coś z fantastyki, nie do końca wiadomo co, bo narrator mówił jakby właśnie zasypiał.
Dzieci przestawiły tryb z „podziwiamy piękno świata” na „czy możemy coś zjeść?”, czyli klasyczna przemiana dziecka.

Pojechaliśmy. mijały kilometry.

I wtedy… pojawiły się chmury.

Ale nie takie tam obłoczki.
Nie. To były CHMURY z dużych liter.
Niskie, ciężkie, poszarpane, jakby je ktoś wyciągnął z folderu „dramatyczna pogoda do filmów katastroficznych”.
Ciemne jak sumienie złodzieja wi-fi, sunęły tuż nad naszymi głowami, rzucając cień tak gęsty, że można było nim kroić krajobraz.

Zbliżaliśmy się do wulkanu Juriques – tego samego, co wcześniej buchał sobie siarką jakby właśnie odpalał grilla dla bogów.
Ale teraz… teraz wyglądał, jakby miał powiedzieć:
„To była cisza przed burzą. A teraz… trzymajcie się.”

Nina (robiąc zdjęcie z tylnego siedzenia): „To wygląda epicko.”
Ja (patrząc z fascynacją): „To wygląda jak początek filmu, w którym bohaterowie NIE wracają do domu.”
Krzyś: „A jak ten wulkan się obudzi? Czy będziemy musieli uciekać przed lawą?”
Tomek: „Nie! Ja chcę do basenu!”

I faktycznie – coś w powietrzu się zmieniło.
Nie padało. Ale wszystko dookoła szeptało „zaraz się zacznie”.
Światło zrobiło się dziwne.
Nie złote, nie szare, tylko takie… żółto-miedziane, jakby ktoś założył filtr „apokalipsa, ale ładna”.
Skały przybrały głębsze kolory – czerwienie zrobiły się ciemniejsze, szarości bardziej stalowe.
Niebo… niebo wyglądało jakby ktoś połączył burzę z zachodem słońca i jeszcze wrzucił dramatyczny preset z Photoshopa.
Z jednej strony piękno, z drugiej – niepokój.

Oczywiście stanęliśmy.
Nie dało się inaczej.

Wysiadłem, aparat w rękę – bo przecież „muszę to uchwycić”.
Zrobiłem milion zdjęć.
Na ekranie wyglądały… okej.
Ale to, co widzieliśmy na żywo?
Nie do oddania. Ani matrycą, ani słowem.

I z jednej strony drogi – słońce.

A z drugiej – deszcz.

Jak w Bolywood – „Czasem słońce, czasem deszcz”. Tylko ból głowy spowodowany wysokością nie pozwalał tańczyć w deszczu do radosnej melodii.

I to tylko ten powód, a nie to, że mamy wszyscy po dwie lewe nogi do tańca…

Minęliśmy Juriques, później znów Licancabur – jak stary znajomy, który z daleka tylko skinął głową. Przejechaliśmy kilka kilometrów, kiedy dzieci zaczęły się kręcić.

Tomek: „Tato… siku.”
Krzyś: „Ja też…”
Ja: „No dobra. Szukam miejsca.”

Zatrzymałem się na poboczu, tam gdzie było trochę żwiru i niskich krzaków. Wyszedłem, za mną Tomek. Krzyś postanowił „wytrzymać do hotelu, bo zimno”.

Poszliśmy kawałek za wzniesienie, żeby zachować choć pozory prywatności – no i wtedy… BUM.
Za górką nie było zwykłego terenu.
Był wąwóz.

I to nie jakiś tam rów przy drodze.
To było coś jak pęknięcie ziemi, szerokie na kilka metrów, ale głębokie – nie wiem dokładnie ile, bo bałem się podejść za blisko. Kamienie przy brzegu wyglądały jakby tylko czekały, aż zrobię krok za daleko. Ale z tego co udało mi się zobaczyć – przynajmniej 20 metrów pionu w dół.

Tomek spojrzał i zrobił wielkie oczy.

Tomek: „Ej, tato… jakby ktoś tu spadł…”

Ja: „Wąwóz wita, przeciwnik żegna!, leciał jak orzeł, wylądował jak naleśnik! Nowy rekord w skokach… na dno wąwozu!”

Stałem jak zamurowany. Przez chwilę próbowałem sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy jechali tędy po zmroku, gdyby dzieci biegały same, gdyby… nie, stop. Nie warto.

Ja: „Wracamy do auta. Szybko. I nie sikamy do wąwozu. Tylko z wiatrem, a nie pod wiatr Tomaszku…”

Po tej akcji droga powrotna do hotelu to już była formalność. Zjechaliśmy niżej, chmury powoli zostawały za nami, a światło robiło się cieplejsze. Było już prawie ciemno, kiedy dojechaliśmy na miejsce.

🏊‍♂️ Dzieci kontra basen, Nina kontra morsowanie

Wydawało się, że dzień był już pełen atrakcji, zmęczenie w nogach, głowie i silniku auta. Ale nie.
Dzieci miały jeszcze jeden cel.

Krzyś: „Tatooo, basen!”
Tomek: „Prosimy! Chociaż chwilę!”

Ja byłem zmęczony, ale… cóż. Tata nie odmawia po takim dniu. A jestem najlepszym z ojców. Tych które oni mają…
Wskoczyli. Obaj. Z dzikim wrzaskiem i chlupnięciem.
Woda – zimna jak cholera. Nawet ja to muszę przyznać.

Zanurzyłem się do pasa, potem do szyi. Powiedziałem sobie, że to dobre dla krążenia, dla odporności i ego.
A Nina?
Stanęła przy brzegu, popatrzyła, rozpięła polar, spojrzała na nas jeszcze raz – i założyła go z powrotem.

Nina: „Nie. Nina nie morsuje.”
Ja: „Ale patrz, Krzyś i Tomek już są jak foki!”

Nina: „Oni mają więcej warstw tłuszczu. Ja już wypaliłam wszystko dzisiaj strachem na tej twojej drodze.”

Chłopcy pluskali się jeszcze chwilę, ja udawałem, że mi nie zimno. Po 15 minutach wszyscy padliśmy – do pokoju, pod kołdrę, z głową pełną gór, flamingów i kraterów.

To był dzień.
I to jeszcze nie koniec Atacamy.

San Pedro de Atacama na luzie [Chile 2025]
Piedras Rojas – czerwone skały i zadyszka na 4500 m [Chile 2025]

Zostaw po sobie ślad