Tajlandia – Bangkok – pierwsze kroki, streetfood
W oczekiwaniu na transport z lotniska koczowaliśmy przy automatach telefonicznych.
Lądujemy punktualnie o 6.55 czasu tajlandzkiego. Nie musimy się śpieszyć wręcz przeciwnie – zameldowanie w hotelu jest od godziny 14. Karty potrzebne do wjazdu na teren Tajlandii wypełniam tuż przed lądowaniem. Wyładunek z samolotu i kolejne kilka ruchomych chodników. Mimo iż wiemy, że kurs jest słaby (33,45) decydujemy się na wymianę 100$, bo nie wiemy jak to będzie później wyglądało. Przy przejściu kierują nas do bramek zdziećmi i zachwyceni mijamy ogromne kolejki osób oczekujących na wizę. Odbiór bagażu to chwila strachu ponieważ po pełnym obrocie taśmy naszych plecaków nie ma a na tablicy jest komunikat „last bag”. Jednak przy kolejnym obrocie plecaki pojawiają się.
Adam: Wypadałoby nadmienić, że mamy lekką traumę w tym temacie. Nasza pierwsza wielka wyprawa – do Indii rozpoczęła się z jednodniowym opóźnieniem ponieważ nie doleciały na czas nasze bagaże. Stąd też zawsze z pewnym niepokojem czekamy na walizki. Szczególnie jak pojawia się napis „last bag” a naszych plecaków dalej nie widzimy… Po drodze do wyjścia Adam kupuje kartę sim – 4GB internetu i 100 min za 600thb.
Adam: Wybrałem sieć True Move – pakiet na 2 tygodnie z opcją darmowego transferu w przypadku dostępu do ich hotspotówWiFi.
Nastawiliśmy się na taksówkę więc zjeżdżamy na 1 piętro. Idąc w stronę taksówek zaczepia nas na facet w jakimś uniformie i pyta gdzie chcemy jechać. Twierdzi, że taksówki są drogie – tańsze rozwiązanie to biały minivan, do którego bilety sprzedają przy wyjściu nr 8. Stoimy nie zdecydowani – już ktoś nas chce naciągnąć czy faktycznie facet ma rację? Postanawiamy sprawdzić. Krzyś posłusznie chodzi z nami choć widać, że jest już bardzo zmęczony. Natomiast przy wyjściu nr 8 faktycznie jest stoisko z napisem Khao Sam Rd. Kobieta stojąca za stoiskiem prosi o pokazanie adresu hotelu i potwierdza, że van nas tam dowiezie. Koszt biletu to 100thb za osobę. Chcemy 3 – pani aż wychodzi zza stoiska, żeby obejrzeć Krzysia. Uśmiecha się do naszego blondasa i mówi, że jest za free. Czemu by nie? Musimy poczekać jeszcze 20 minut, aż zbierze się pełen bus i ruszamy.
Dzięki zakupionemu wcześniej internetowi Adam otrzymuje komunikaty o korkach na naszej trasie, wygląda to trochę zabawnie.
Adam: Jedziemy zapakowanym po dach busikiem. Norma, tego się spodziewaliśmy. To czego się nie spodziewaliśmy, a przynajmniej ja – to tego, że Bangkok nie wygląda jak Azja, którą znam. Owszem dużo pojazdów, ale przez 1,5h jazdy NIKT nawet nie zatrąbił. NIKT! Wpychali się na 5-tego, ale nikt nie trąbił. No jakby im wymontowali klaksony. Pierwszy kraj azjatycki, w którym coś takiego widziałem. Nawet Chiny były dużo głośniejsze.

Krzyś siedzący na kolanach zasypia pod koniec podróży. Van faktycznie dowozi nas na Khao San Road – odpalamy google maps i w ciągu 15min bardzo wolnego spaceru docieramy do naszego hotelu o nazwie Happio
Adam: Oczywiście mieliśmy mieć transport do hotelu, tak nam obiecano – ale nie nastawialiśmy się zbytnio na to. Szczególnie, że wedle mapy drogi było na 8 minut. Z dzieckiem wyszło ze 20.
Wcześniej zarezerwowaliśmy pokój dwuosobowy typu Superior w cenie 850thb/noc ponieważ bardzo zależało nam na dużym, wygodnym pokoju. Panie są bardzo uprzejme i otrzymujemy klucze, mimo iż jest przez 11. Pokój jest rozsądny wielkościowo z dużym łóżkiem i balkonem, z którego wchodzi się do łazienki. Jest to świetne rozwiązanie ponieważ po chłodnym prysznicu można posiedzieć sobie na balkonie na ławeczce, jak w saunie. W pokoju opuszczają nas siły na dalsze działania – chłopaki biorą przynajmniej 3 prysznice, ja drzemię. Wreszcie ok. 14 zbieramy się na miasto

Pierwsze kroki na mieście

Obchodzimy kilka kolejnych uliczek i decydujemy się zjeść przy zachęcająco wyglądających stolikach pokrytych ceratą, przy których siedzi sporo ludzi. Prawdziwy tajski streetfood.

Liczmy, że to gwarancja świeżości i zaliczamy pierwsze pad thai – dla mnie z kurczakiem a dla Adama z krewetkami. Pycha. Zamawiamy też shake’i – mango, papaya i owocowy z jogurtem. Krzyś dostaje pancake’a z bananem – zjada 1/4 i całego banana. Ku naszemu zdziwieniu shake’i tylko próbuje bo są za zimne, nie odpowiada mu też ich konsystencja.
Adam: Jedną ze standardowych rzeczy, która słyszeliśmy jadąc z dzieckiem do Tajlandii, było ” a co on będzie jadł?” Ludzie, którzy nigdy tam nie byli uparcie twierdzili, że jedzenie w Tajlandii jest ostre. Owszem, są dania ostre, lecz duża ilość jest lekko słodkawych, kwaskowych, słonych. W sumie w większości potraw pojawiają się słodkie smaki. Jeśli danie jest ostre, najczęściej obsługa o tym poinformuje. Przynajmniej w ulicznych knajpkach, które odwiedzaliśmy. W RESTAURACJACH nie bywamy – w większości przypadków jedzenie tam jest mniej smaczne niż na ulicy, przesiadują tam turyści… a nade wszystko – jest drożej

Ponownie dzięki google maps lokalizujemy 7/11 (czyli naszą Żabkę) i kupujemy picie oraz bułki z budyniem na kryzysowe sytuacje. Wracamy powolnym krokiem do pokoju. Kolejny prysznic i zasypiamy wszyscy. Przed zaśnięciem Adam wyłącza klimatyzację więc po 1,5h budzę się z lekkim bólem głowy. Adam z Krzysiem kręcą się strasznie. Decyduję się na włącznie klimy i jak tylko spada temperatura w pokoju obydwaj zasypiają już w spokoju. Po 2 godzinach wstaje Adam i za chwilę Krzysio. Rozważamy różne opcje – śpimy dalej, jedziemy do China Town, nocny market… W międzyczasie Krzyś zasypia. Dorzucamy opcję wypadu pojedynczo w celu zaspokojenia głodu. Krzyś budzi się. Po kolejnym prysznicu zbieramy się do wyjścia. Decydujemy, że Krzyś dostanie teraz swój prezent urodzinowy czyli aparat.
Adam: Podłe plotki i pomówienia.
Nie kręciliśmy się z Krzychem. Po prostu tak przebiegała nasza walka z jetlagiem i przyzwyczajanie się do temperatury o dobre 30 stopni wyższej niż w Polsce. Mieliśmy pomieszczenie z klimatyzacja a nie wiatrakiem – z jednej strony dobrze, zinnej słabo. Klimatyzacja jest jedną z przyczyn przeziębień, angin i innych świństw na wyjazdach do ciepłych krajów. Owszem, przyjemny chłodek jest miły – ale by zwiedzać świat z taką żoną i synem, trzeba mieć końskie zdrowie. I nerwy. W każdym razie po ustawieniu klimatyzacji na 28 stopni czyli o całe 5 stopni chłodniej niż na zewnątrz przestaliśmy się kręcić i zasnęliśmy snem sprawiedliwych.

 

Wieczorne wyjście.

W trakcie spaceru dochodzimy do wniosku, że w zakresie możliwości potomka będzie co najwyżej spacer najbliższymi ulicami. I faktycznie w trakcie co i rusz prosi o wzięcie go na ręce – na szczęście przyjmuje ofertę taty na barana skąd więcej widać.
Adam: Chciałbym tu sprostować lekko. Krzysztof wyszedł z hotelu, i szedł sam. W sumie to nawet nie patrzył, gdzie my jesteśmy. Miał opaskę z numerem telefonu do mamy, więc był przecież bezpieczny. Dodatkowo zajęty był robieniem zdjęć wszystkiemu co się ruszało. Lub nie ruszało. Albo trochę ruszało. Na barana trafił dopiero po prawie godzinie chodzenia w tłumie, gdzie był notorycznie zaczepiany. Z wysokości taty ramion mógł spokojnie wszystko oglądać a i Tajowie byli mniej skorzy do zaczepek. Może po prostu nie sięgali do Krzysia? Wzdłuż ulic knajpki, w sporej części bardzo głośna muzyka na żywo.
Krzyś podskakuje, czasem tańczy, co wzbudza uśmiech przechodzących ludzi. W ogóle to możemy potwierdzić, że Tajowi lubią dzieci. Co i rusz ktoś zaczepia Krzysia, uśmiecha się do niego, zagaduje a nawet często głaszcze czy usiłuje pogilgotać. Na szczęście młody z reguły albo zawstydza się i chowa za nogę rodziców, albo uśmiecha się. Czasem odpowiada. Mam nadzieję, że do końca wyjazdu nie będzie zmęczony tymi objawami czułości. Gdy dochodzimy do końca części dla turystów pojawiają się garkuchnie ze stolikami, przy których siedzą tylko Tajowie. Krzyś znienacka decyduje, że siadamy przy jednym z ostatnich stolików.

Jesteśmy już głodni więc z leżącego na stoliku menu wybieram szybko ryż ze smażonym kurczakiem. Krzyś nie chce oddać menu Adamowi więc ten nie zamawia nic. Potrawa pojawia się na stole praktycznie od razu, a jako dodatek mała miseczka rosołku. Planowałam zjeść to dzieląc się z Krzysiem niestety młody zjada prawie wszystko na koniec zapijając rosołkiem.
Adam: No dobra, fochnąłem się. Dziecko mi zabrało menu więc fochnałem się. Jak dziecko. Na złość mamie odmrożę sobie uszy. W tym przypadku umrę z głodu. Co prawda patrząc na zapasy tłuszczu posiadane, trwałoby to gdzieś do roku 2035 ale zawsze.

Dajemy Krzysiowi 5 thb w monecie i za chwilę jeszcze 40 w papierkach, żeby zapłacił za kolację. Zadowolony kucharz chce oddać Krzysiowi monetę ten jednak kamienieje i nie chce jej zabrać. Trudno, potrącimy mu z kieszonkowego.
Adam: Nina, naczelna matematyczka naszej wyprawy uznała, że potrawa kosztowała 45. To, że kosztowała 40 nie było ważne. Miała kosztować 45 i Krzyś miał wręczyć 45. I wręczył. Ale już mama nie powiedziała, że jak pan oddaje resztę, to trzeba brać. Widocznie obraził się, no bo jak to, Krzyś coś mu daje, a ten gardzi i oddaje?

Zbierając się Adam zauważył, że w słoiku z ryżem fruwały i pełzały jakieś owady i stwierdził, żeby gdybyśmy wcześnie to zobaczyli to nie jedlibyśmy tutaj. Nie myślałam, że mam takiego małostkowego męża – dużo mu taki owad zje?
Adam: Żona moja chciała popisać się żarcikiem. Nawet wyszło. Ale tak naprawdę, to martwiłem się, że za białko z robaków policzą nam extra… Pełen streetfood.

W poszukiwaniu miejsca gdzie jeszcze my moglibyśmy zjeść kolację wracamy do knajpy, gdzie jedliśmy w południe. Po drodze kupujemy woreczek ananasów chcąc zafundować Krzysiowi deser. Niestety Krzyś nawet niechce spróbować. Korzystamy zjadając całość. W knajpce pełno więc Krzyś wybiera nam miejsca koło kuchni. Ja tym razem decyduję się na smażony ryż z kurczakiem a Adam na zupę. O ile jesteśmy pewni, że ja dostałam to, co zamawiałam to w przypadku Adama już takiej pewności nie mamy.
Adam: Miałem ochotę na zupę. Dostałem zupę. Zjadłem ją pałeczkami bo w większości jednak była ciałem stałym. Miało być lokalnie, streetfoodowo – to jest.
Do jedzenia zamawiamy shake’i – ananasowy i dragon fruit oraz tajską herbatę. Krzyś wyprasza tajski odpowiednik Lipton Ice Tea.

Żegnani uśmiechami, objedzeni na maksa turlamy się do hotelu. W pokoju Krzyś jako pierwszy jest rozebrany do prysznica. Leniuchujemy mimo później godziny. Idziemy spać ok. 1 – jakoś słabo widzę to przestawianie się na tajski czas.

Zostaw po sobie ślad