Obiad

Zajechaliśmy do serca Uchisar, gdzie skusiliśmy się na obiad w poleconej restauracji BBQ HOUSE restaurant (hamburger& Testi &makarna), którą polecano nam jako najlepszą w okolicy. Nie było tam nikogo poza nami, co nie wróżyło dobrze, ale zignorowaliśmy ten fakt. Jedzenie było smaczne, ale drogie jak na tureckie warunki. Nie mieliśmy ochoty na dalsze poszukiwania, więc zadowoliliśmy się tym, co mieliśmy. Za obfity posiłek dla piątki głodnych podróżników zapłaciliśmy 980 lir, czyli ponad 200 złotych.

Zamek Uçhısar

Zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na podbój zamku Uchisar, który wyglądał jak gigantyczny kaktus z dziurami. Zamek był wydrążony w skale i panował nad całą okolicą. Zamek Uchisar to najwyższy punkt Kapadocji, ma aż 60 metrów wysokości. Jest też bardzo stary, bo podobno jego historia sięga 100 lat przed naszą erą, a w czasach bizantyjskich, ludzie musieli się bronić przed najeźdźcami. W środku skały jest wiele pokoi i tuneli, gdzie kiedyś żyli ludzie i zwierzęta. Niektóre z nich są nadal zamieszkałe przez ludzi, którzy lubią mieć chłodno latem i ciepło zimą. Może są tu jakieś tajne przejścia albo ukryte skarby? Niestety nie udało nam się ich dostrzec.

Za wejście na zamek zapłaciliśmy 400 lir (około 85 złotych) za naszą piątkę.

Szczyt zamku

Zdobyliśmy szczyt, skąd widzieliśmy całą Kapadocję jak na dłoni. Nad nami wisiały groźne chmury, które sprawiały, że krajobraz wyglądał jak z filmu o końcu świata. Na szczycie dumnie powiewała turecka flaga. Wiatr był tak mocny, że prawie nas porwał. Zrobiliśmy masę zdjęć i filmów, a potem zbiegliśmy na dół, nie przestając robić pstryków. Po drodze spotkaliśmy kilka kotów, które były bardzo przyjazne i chętnie pozowały do zdjęć.

Suszone owoce

Na dole Nina kupiła suszone owoce, którymi zajadaliśmy się po drodze. Były przede wszystkim różnokolorowe mango – czyli słodkie smakołyki. Znaleźliśmy też bankomat, gdzie wypłaciliśmy 7000 lir na zapas. Znaleźliśmy też lodziarnię, gdzie sprzedawano magiczne lody. Niektórzy z nas nie wiedzieli, co to znaczy, więc byli zaskoczeni, gdy sprzedawca robił z nimi sztuczki i zabierał im lody w ostatniej chwili. Dzieciom to nie przypadło do gustu… chciały po prostu zjeść swoje lody bez zbędnych ceregieli. Po tej lodowej przygodzie pojechaliśmy do wąwozu gołębi, gdzie czekały nas kolejne atrakcje.

Zostaw po sobie ślad