W drodze
Zaplanowaliśmy sobie wakacje w Kapadocji, ale pogoda była do kitu. Przez cały tydzień miało lać jak z wiadra. Piękne mi wakacje. Nie daliśmy się jednak zrazić i postanowiliśmy zwiedzić okolicę. Wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w kierunku doliny Ihlary. Po drodze zauważyliśmy, że każda stacja benzynowa ma inną nazwę. Zrobiliśmy sobie zabawę, kto pierwszy znajdzie dwie takie same. Nie było to łatwe, bo stacji było mnóstwo, a nazwy były bardzo dziwne. Na przykład: Petrol, Petrola, Petrolina, Petrolis, Petrolum… Kto to wymyślał? Może jakiś fan Harry’ego Pottera?
– Może to jakieś zaklęcia? – zapytał Krzyś.
– Nie sądzę – odpowiedziałem. – Chyba że to zaklęcia na podwyższenie cen paliwa.
– A może to nazwy smoków? – zaproponowała Nina.
– Nie, to raczej nazwy trolli – powiedziałem. – Albo goblinów.
– A może to po prostu nazwy stacji benzynowych? – zasugerowała Nina.
– Nuuuuuuudaaaaaaaa!
Zjechaliśmy z głównej drogi i podziwialiśmy piękne widoki na ośnieżone góry. Było cicho i spokojnie. Aż do momentu, gdy zatrzymała nas policja. Chyba jechaliśmy ciut za szybko, ale nie dostaliśmy mandatu. Policjanci tylko spojrzeli na nasze paszporty, na nasze dzieci siedzących z tyłu i machnęli ręką, żebyśmy jechali dalej. Może nie chcieli się z nami kłócić, albo nie umieli po angielsku, albo po prostu uznali, że w czasie się z nami dogadają i dostaną łapówkę złapią 3 innych.
Targ
Dotarliśmy do miasteczka Gülağaç i tu nas czekała niespodzianka. Na głównej ulicy stał autobus poprzecznie do jezdni i blokował przejazd. Nie było nikogo w środku ani w pobliżu. Wyglądało to jak scena z filmu o zombie. Zastanawiałem się czy mamy w aucie jakiś toporek do samoobrony. Postanowiliśmy objechać przeszkodę boczną uliczką, ale tam też nie było przejścia. Gdy się przyjrzeliśmy, zobaczyliśmy, że cała ulica jest pełna straganów z warzywami, owocami, ubraniami i innymi rzeczami. To był targ! Prawdziwy! Nie wiemy, czy to był jakiś specjalny dzień targowy , czy tak jest częściej, ale postanowiliśmy skorzystać z okazji i poszukać czegoś ciekawego.
Targ był długi i kolorowy. W końcu ciągnął się całą główną ulicą miasteczka. Było tam wszystko, co sobie można wyobrazić. Nawet żywe kurczaki w pudełkach. Krzyś bardzo chciał kupić jednego i zabrać do Polski. Nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że to niemożliwe. Był bardzo smutny i marudny.
– Tato, proszę, kup mi kurczaka – błagał Krzyś.
– Nie mogę synku – odpowiedziałem. – Nie możemy go zabrać do Polski.
– A dlaczego nie? – pytał Krzyś.
– Bo nie przejdzie przez kontrolę na lotnisku – wyjaśniłem.
– A dlaczego nie? – dalej pytał Krzyś.
– Bo to jest żywy kurczak – powiedziałem.
– A dlaczego żywy? – nie dawał za wygraną Krzyś.
– Bo tak jest lepiej – powiedziałem.
– A dlaczego lepiej? – kontynuował Krzyś.
– Bo można go zjeść – powiedziałem.
– A dlaczego zjeść? – pytał Krzyś.
– Bo jest smaczny – powiedziałem.
– A dlaczego smaczny? – pytał Krzyś.
– Bo jest z kurczaka – powiedziałem.
Tak w uproszczeniu wyglądała nasza dyskusja. Może średnio wychowawcza, ale przynajmniej nie będzie nas budziła jakaś kura skoro świt.
W drogę
Zwiedziliśmy cały targ i wróciliśmy do samochodu. Krzyś nadal rozpaczał za kurczakiem. Pojechaliśmy dalej w stronę doliny Ihlary, mając nadzieję, że tam coś go rozbawi. Wróciliśmy do słuchania audiobooka…