Dzień II Ogrody Yuyuan i Pudong
Dziś rano zwlekliśmy się o 11 z hotelu i poszliśmy na lokalne żarcie. Zresztą nie ma co pisać, że lokalne, bo innego nie chcemy. Fajne, bo tam nawet nie było po angielsku i na podobnej zasadzie zamówione. Dostałem zupę… No chyba zupę. Konsystencja była taka, jakby ktoś budyń polał 1/3 szklanki tłuszczu do tego dodał jakieś skwareczki i szczypiorek – ale smaczne .Przynajmniej mniej więcej. No może smaczne to lekka przesada, zjadliwe i egzotyczne, to na 100% .
Dziewczyny zamówiły sobie pierogi lokalne. Nie były w stanie dogadać się z obsługą, więc nie wiedziały, ile zamówiły, nie wiedziały do końca co zamówiły. I właśnie przecież o to chodzi. W rezultacie, dostały jeden talerz z ośmioma pierożkami, pałeczki i miseczkę do maczania z dziwnym sojowo-sezamowym sosem. Pierożki smakowały, ale jednak stwierdziły, że cztery pierożki na 2 cycki (albo jedną głowę) to trochę mało.
Grześkowi zamówiłem rosołek. Wyglądał w sumie najbezpieczniej, a skoro mi zaufał, nie chciałem pokładanego we mnie zaufania zawieść.
Napasieni egzotycznym jedzeniem, zebraliśmy się w stronę metra.
Ogrody Yuyuan
Plan był prosty. Ogrody Yuyuan. Łatwiej zaplanować niż zrobić, ale skoro jest metro, są mapki, to w sumie po ustaleniu w którą stronę jechać metrem (opinie były różne) wyszliśmy na powierzchnię ziemi. I tu nastała pewna zgryzota i problem. W która stronę iść. Po ustaleniu północy po mchu na budynku (a może była to pozycja słońca? nie pamiętam) i wykręceniu przewodnika do góry nogami zapadła decyzja, by udać się za tłumem Chińczyków. Po drodze spotkaliśmy danie obiadowe, to znaczy kota dokarmianego przez turystów. Oznaczałoby to, że jednak koty mogą swobodnie biegać po ulicach i nie są od razy łapane i na miejscu jedzone. kamień z serca, bo jednak i Lipki i my jesteśmy w posiadaniu kotów, więc jednak to jakaś ulga… (jesteśmy w posiadaniu kota, gdyż nie posiada się kota, tylko kot łaskawie zezwala na przebywanie w swoim towarzystwie…)
Poszliśmy dalej, idąc za tłumem, ulegając jego falowaniu i zastanawiając się, czy słońce zabije nas przed dotarciem do celu, czy już na miejscu. W sumie po wyjściu z metra droga była cały czas prosto. na pierwszych światłach już było widać po prawej stronie “stare miasto” – i tam należało skręcić. Tak więc jakby ktoś tam chciał trafić, to już teraz będzie miał łatwiej, niż my.
Przedzierając się przez wąskie i pełne ludzi uliczki trafiamy na wejście do ogrodów Yuyuan. Wejście 40Y od osoby, kolejka nawet niewielka, jak na chińskie standardy, w kolejce kilka europejsko wyglądających osób. Kupujemy bilety i wchodzimy do środka przez bramę.
W wejściu już był tłok, gdyż wszyscy musieli sobie zrobić zdjęcie w wejściu, zdjęcie z kamieniem, zdjęcie z palcami w V, zdjęcie z palcami w V podniesionymi do góry zdjęcie z… AAArgh… dziewuchy bezczelnie przepchały się do kamienia i zarządały tam zdjęcia. Oni mogą, to my też chcemy! natychmiast robić fotkę! Raz!
Błądziliśmy dość długo wąskimi alejkami między pawilonami. Od razu taka uwaga. Ogród w chińskiej wersji nie wygląda jak to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Alejki nie są chodniczkami jak się przyzwyczailiśmy, tylko otoczonymi murem połączeniami między budynkami, gdzieniegdzie wychodzi się tylko na otwarta przestrzeń, gdzie równie wiele jest zieleni, jak kamieni…
Fajne, mało miejsca, fajny koloryt… Takie w sumie bardziej jak japońskie, ale to może zboczenie z japońskich filmów.
Nowoczesne miasto
Następnie pojechaliśmy do centrum, wjechaliśmy na 88 piętro i oglądaliśmy Szanghaj. Fajnie, tylko jak na +- 40 pln za to, to lekko drogo… Ale co tam raz się ma wakacje…
Kolacja
Wracając znaleźliśmy grilla na powietrzu i na patyczki nadziane różne cusie do jedzenia, owoce, ryby mięso… Lipki tam pozamawiały, my poszliśmy kawałek dalej i weszliśmy do knajpki gdzie dostaje się koszyczek i wybiera różne produkty. Potem podliczają to i gotują we wspólnym garnku i dają w misce. Oczywiście z pałeczkami, żeby nie było. Koloryt maksymalny – w takiej typowej lokalnej knajpie, gdzie białego nie widzieli chyba od dawna no i po piwie na łebka. Smaczne było wszystko. A i Pałeczkami nawet ja się nauczyłem jeść. Da się jeść, nawet zupę. Znaczy makaron i inne takie pałeczkami a wodę się siorbie. Jutro jedziemy z 2 lokalesami na Expo – zobaczymy. Aaaa i sami kupiliśmy bilety na pociąg do Hangzhou – dało się, choć uwierzcie nie było proste. Ps. Chińczyków jest jakieś 100 miliardów. I wszyscy Tu! Ps2. Przeprowadzam się tu – Chinki są fajne Ps3. Lipek wyrywa wszystkie Chinki na warkoczyki!
18.09.2010 – sobota – Shanghai
Pospaliśmy z 10,5 h nadrabiając zaległości z samolotu. Zapytaliśmy w recepcji gdzie najlepiej zjeść śniadanie i trafiliśmy w efekcie do lokalesowej knajpki z mnóstwem Chińczyków i żadnym napisem po angielsku. Zamówiliśmy pokazując na obrazki i dostaliśmy 2xpierożki (ja i Nina) i 2 różne zupy, przy czym u Adama pływało jakieś białe coś o dziwnej konsystencji. Pierożki nawet smaczne, choć było ich całe 4 sztuki na osobę, a jeszcze wtedy nie wiedziałam, że musi nam starczyć do późnego wieczora.
Ogrody
Po śniadaniu zaznajomionym juz metrem pojechaliśmy do ogrodu YuYang (wstęp 40 Y). Ogród w środku miasta nieco mniej zatłoczony niż drogi, które tam prowadziły. Przyjemnie, różne roślinki, budynki pagodowate, choć w środku w większości nic ciekawego nie było (no w jednym czadowe krzesełka i stolik z jakiegoś metalu chyba, ale wyglądało jak obrośnięte jakąś pozaziemską substancją), woda, rybki i żółwie. Malownicze miejsce i dość sporo czasu w nim spędziliśmy. Po wyjściu przeszliśmy przez Mostek Dziewięciu Zakrętów, co jest o tyle dziwne, że ja naliczyłam ich 14. Zatłoczony był konkretnie, co chyba powinno przestać nas dziwić. Sławną herbaciarnię ostatecznie zignorowaliśmy, choć chwilę dumaliśmy nad lodami lub jakąś herbatką. Przecisnęliśmy się przez jakiś milion Chińczyków do metra i pojechaliśmy do Pudongu. Po drodze widzieliśmy 3 koty i parę małych piesków – żywe i nie jako obiady w sosie słodko-kwaśnym :) . Co zabawne, dużo ludzi chodzi tu w słońcu pod parasolami, prawie tyle co u nas przy deszczu. Pewnie pielęgnują żeby mieć białą cerę, podczas gdy my się opalamy, albo w jakiś inny sposób pociemniamy skórę.
Wieżowce w Pudongu są dosłownie niebotyczne! Najwyższy ma 468 m, trudno się patrzy w górę tak, by go zobaczyć w całości od podnóża. Wahaliśmy się czy wjeżdżać na Perłę Orientu czy JingMao, wygrał ten drugi, bo tańszy (co nie przeszkadzało mu i tak kosztować 88 Y). Trochę kluczyliśmy zanim doszliśmy do właściwego wieżowca, ale w końcu znaleźliśmy „maluszka”. Kupiliśmy sobie śmieszne soki zrobione owoców i nie tylko, bo np. mój był z kiwi i ogórka. Całkiem smaczny, choć lód byłby wskazany. Potem wjechaliśmy windą z 30 Chińczykami na 88 piętro JingMao i z góry podziwialiśmy widok na niższe, a i tak przecież olbrzymie budynki oraz na Bund i w zasadzie cały Szanghaj. Miasto jest ogromne, no ale w końcu mieszka tu 17 milionów ludzi (najwięcej na świecie podobno). Widoczność nie była najlepsza co prawda, ale i tak kawał miasta był w zasięgu wzroku. Obfotografowaliśmy na około wieży wszystko. W środku duże wrażenie robił widok w dół na najwyżej na świecie położony hotel, oczywiście max ekskluzywny, który zajmował piętra od 54 do 87. Pod koniec to my staliśmy się główną atrakcją JingMao, bo jak jeden Chińczyk odważył się podejść do nas, by zrobić sobie z nami zdjęcie, to natychmiast rzuciło się chyba z 10 kolejnych amatorów zdjęć z białymi (bo nowa „dostawa” Chińczyków windą była) – faceci i kobitki, młodzi i starzy, wersja w okularach słonecznych i bez. Zabawne to było w sumie, bo tak masowego zainteresowania nami to nawet w Indiach nie okazywali.
Po Pudongu już jeść nam się chciało, ale postanowiliśmy pojechać najpierw na South Shanghai Railway Station, żeby kupić na poniedziałek bilety do Hangzhou. No i na miejscu okazało się, że wygląda dokładnie tak, jak na filmikach w necie: milion Chińczyków, napisy tylko po chińsku, nikt nie kuma po angielsku i ogólnie nic nie wiadomo. Na domiar złego, zostawiliśmy w hostelu rozpiskę pociągów, więc nawet numeru pociągu (co jest tu podobno ważne) nie znaliśmy. Przy pomocy jednego Chińczyka, który pokazał nam palcem na rozkładzie, które to pociągi do Hangzhou (już samo ustalenie nazwy miasta było trudne, bo wymawialiśmy to kompletnie źle i do czasu jak nie pokazaliśmy miasta w przewodniku, nikt nie wiedział o jakie pytamy) oraz drugiego, który w sumie nie wiem co zrobił, ale próbował pomóc, a także naszemu sprytowi :P , napisaliśmy na kartce co i na kiedy chcemy i zakupiliśmy 4 bilety. Baaardzo byliśmy z siebie dumni, czy słusznie – okaże się w poniedziałek.
Wymęczeni już intensywnym dniem, wróciliśmy w okolice hostelu i postanowiliśmy pójść coś zjeść (już głód dokuczał strasznie, spanie brało, a mnie w dodatku bolała coś głowa i oczy piekły od soczewek). To, jak bardzo lokalesowe żarcie wybraliśmy, zaskoczyło chyba nawet nas samych. Ja z Grzesiem wybraliśmy sobie na stoisku do grillowania rybę, szaszłyki z mięs, które robią muu i meee (w więc nie kot i nie pies, uff), grzyby, bakłażana, jakieś zielone i białe warzywka. To wszystko nam pięknie zgrillowali, choć czekaliśmy długo. Nina z Adamem wybrali w sąsiedniej knajpce składniki, które następnie wrzucono im i ugotowano w zupie. Całość została podana w misce obłożonej folią! Wszyscy byli zadowoleni, ale najbardziej chyba zachwycałam się ja, bo rybka była przepyszna, a i warzywka też rewelacyjne (no może z wyjątkiem jakiejś białej podeszwy, którą trudno było ugryźć). Do tego wypiliśmy po piwku 0,61 i osiągnęliśmy prawie błogostan.
W hostelu już Grześ zdzwonił się z Annie (ze swojej firmy) i jutro wstajemy z rana, żeby spotkać się z nią i razem pójść na Expo. No właśnie, rano, a jest 1:06 więc czas spać (a łóżko twarde jak cholera i muszę sobie śpiwór dodatkowo rozłożyć).