Żyjemy dalej.

Właśnie wróciliśmy z całodniowego zwiedzania Expo. Byliśmy w pawilonie polskim, holenderskim i chińskim. Oprowadzali nas Chinka z czildem i Chin z czildem – od Lipka z pracy. Bardzo fajnie, ale nogi mi się starły do kolan. Expo jest OGROMNE. Nie mam sił na więcej pisania – jutro wylatujemy do Hangzhou nad jezioro

PS. Kupie mało używane nogi…

Dobra, nie dało się wysłać wczoraj, więc dziś jadąc do Hangzhou wypasionym pociągiem kurpiowska strzała, wyglądającym jak PKP za jakieś 1500 lat mogę dopisać różne rzeczy.

Adam, Wyjazdowo.com

Wysiedliśmy na dworcu metra lotnisko jakieś tam, nie Pudong tylko to drugie. Za barierkami czekała na nas Ani wraz z córką – jakkolwiek by się nie nazywała, jej nickname był Mała Rybka. Przywitaliśmy się, daliśmy prezenty – Ani dostała srebrny z bursztynem, taki ładny nawet, czild dostał misia ubranego w polską flagę i puzzle z widokiem gdańska. Dziewczyny dostały w zamian wachlarze – naprawdę ładne! Mieliśmy się jeszcze spotkać ze specjalistą od unixa z RA ( Lipkofirmy) Jud’em. Okazało się, że Jud jest wolontariuszem na EXPO, więc może nas oprowadzić. Ani została poinformowana, że możemy autobusem pojechać na Expo, więc poszliśmy na dworzec autobusowy. Pytała się o drogę każdego napotkanego mundurowego, ale i tak okazało się, że wyszliśmy nie tam, gdzie trzeba. Trzeba było wracać na dół i przejść/przejechać do kolejnej stacji metra i tam zapakować się w autobus. Postanowiliśmy przejść się – cały czas droga wiodła pod budynkiem lotniska – korytarzami długości ze 400m każdy, szliśmy jakieś 15 minut – więc całkiem spory kawałek – to daje obraz ogromu budynku. Potem odczekaliśmy prawie godzinę na autobus i pojechaliśmy na EXPO – bilet na autobus, dla lokalesów 2Y, dla nas po 5Y. może dlatego, że więksi jesteśmy.

Dzień wcześniej Lipek ustalił z czikulinką Ani, że spotykamy się o 8:30. Znaczy przestawił to na 9, bo uznał, że nie jesteśmy w stanie wstać o 7. I tak kupiliśmy śniadanie dzień wcześniej, by w miarę się wyrobić. Pobiegliśmy do metra, wsiedliśmy, podjechaliśmy z jedną stacje i nagle światło w metrze wyłączyli i wszyscy wyszli. I pokazują nam, żeby wyjść… Nauczeni doświadczeniem dnia pierwszego, kiedy po takim manewrze metro pojechało z nami w druga stronę, postanowiliśmy natychmiast wysiąść. I faktycznie, wagon zaczął być sprzątany i pojechał dalej bez ludzi, a my czekaliśmy na kolejny pociąg. Dlatego tez mieliśmy wymówkę, dlaczego się spóźniamy.

Autobus przez Szanghaj jechał dobre 40 minut, obwodnicami, drogami po 4 pasy… i innymi… Skrzyżowania były 3-4 poziomowe… Cywilizacja… Ale co się dziwić, 17mln mieszkańców, 10 linii metra.

Przed budynkami EXPO spotkaliśmy Jud też z dzieckiem. Jud, to nickname męski, żeby nie było. Dostaliśmy od Niego wejściówki na EXPO – na każdej było napisane 160Y… to jakieś 80 pln… kupa pieniędzy! Chcieliśmy im oddać, ale powiedzieli, że oni jakąś pule dostają, na rodzinę czy jakoś tak, i mamy nie oddawać – nie jesteśmy za bardzo do tego przekonani, mamy bardziej wrażenie, że nawet jeśli tak jest, to musieli tych rodzin kilka obrabować.

Na EXPO wchodzi dziennie jakieś 0,5mln ludzi. Przy okazji wiemy jak wygląda napis ludzia po chińsku – taki jak ludzik bez główki i rączek J.

Wchodzimy i zoonk – prezent dla męża Ani – żubrówka jest u nas w plecaku, a na wejściu kontrola – kompletnie nie pomyśleliśmy o tym. Dokładna kontrola – prześwietlenia, obmacywanie itp. Lipkowi kazali napic się wody, którą miał, a do Niny przyczepili się o wódkę. Nie wiedzieli co to jest. Wyjaśniliśmy Ani, że to prezent dla Jej męża, że nie pomyśleliśmy itp. W pierwszej chwili tez nie załapała, co to jest – myślała, że jakiś specjalny olejek albo coś w tym guście. W każdym razie stanęło na tym, że nie wyrzucamy wódki, tylko Ani wyniosła ją i zostawiła w okolicznym sklepie.

I TERAZ COŚ, CO TRZEBA NAPISAC CAPSEM. IDZIEMY DO EXPO I MAŁA RYBKA WYRZUCIŁA MISIA ZA BARIERKI. ANI WRÓCIŁA SIĘ KAWAŁEK, MILICJANCI PRZEPUŚCILI JĄ ZA BARIERKI I PODBIEGŁA DO MISIA. PATRZYMY, A OBOK MISIA LEŻY 10Y – JAKIEŚ 5PLN. W PAPIERKU. MOWIMY, ŻE TAM LEŻĄ PIENĄDZE. COŚ ODPOWIEDZIAŁA I POSZŁA. GDY DO NAS WRÓCIŁA, MÓWIMY, ŻE TAM PIENIADZE LEZAŁY, CZEMU NIE WZIĘŁA. “TO NIE MOJE PIENIADZE PRZECIEŻ” ODPOWIEDZIAŁA. OPADŁY MAM SZCZĘKI I JESZCZE DŁUGO CIĄGNĘŁY SIĘ PO ZIEMI. DLA NIEJ BYŁO TO TAKIE NATURALNE, ŻE JAK NIE JEJ, TO NIE RUSZA.

W każdym razie Ani pobiegła z wódka, a my z Jud i 2 dzieciaków weszliśmy na teren EXPO. Lipek chciał nam zaimponować, i zaprosił nas na teren targów w Katowicach, że spory jest itp. Jakąś godzinę później usłyszałem – “pamiętasz co Ci mówiłem o naszych targach? Tak? To zapomnij co mówiłem. Nasze targi zmieszczą się w tym budynku co jest przed nami”

Przy automatach z napojami spotkaliśmy Polaka, pomogliśmy z obsługa – Jego automat nie chciał przyjmować generałów – jak mówimy na ichnie banknoty, z uwagi na ich zawartość. Następnie gdy Ani przyszła, poszliśmy do sali widowiskowej – futurystycznego spodka, w środku którego zmieściłby się ten katowicki. Weszliśmy do środka, przespacerowaliśmy się na górę, by z tarasu widokowego biegnącego dookoła, oglądać panoramę. Następnie zapytali nas, czy jesteśmy głodni. Nie byliśmy, ale ustaliliśmy, że idziemy się czegoś napić i jakieś przekąski wciamać. Gorąc niemiłosierny, 33 stopnie. Zaprowadzili nas do starbucksa – my nawet w domu nie bywamy w takich lokalach, uważając, że jest za drogi na normalnego ludzia… Ale nie dość, że nas zaprowadzili, mimo iż dla Nich pewnie było drożej, niż dla nas, to jeszcze chcieli za nas zapłacić! Makabra! Strasznie źle byśmy się z tego powodu czuli, więc udało nam się wynegocjować, że każdy kupuje sobie to, co chce – my kupiliśmy sobie frapuciono , z lodem, kawowe – mniam mniam i muf inki z blackberry i czekoladową, a Lipki frapuczino waniliowe, mufinkę i ciacho.. Oni 94, my 90Y. Posiedzieliśmy odpoczęliśmy i poszliśmy dalej

Dalej poszliśmy do eklektycznego autobusu i pojechaliśmy w stronę europejskich pawilonów.

Polski pawilon

Tak samo tłoczno, przy wejściu do pawilonów ogromne kolejki – do polskiego stosunkowo niedługa – ponoć 40 minut oczekiwania – do chińskiego są limity po 30k dziennie, a np. do angielskiego kolejka jest na 3h. Stojąc w kolejce, słuchając Chopina, Lipek stwierdził, że jest dumny, że tylu ludzi stoi w kolejce, czekając na wejście do naszego pawilonu, by zobaczyć coś o naszym kraju. Pawilon nie jest jakiś okazały, ale bardzo ładny – wygląda jak przykryty wycinanką łowicka – lepiej by się prezentował w innym miejscu, ale wciśnięty między szwajcarski z kolejką górską na szczycie, a futurystyczny niemiecki czy pokryty wycieraczkami trzcinowymi hiszpański, trochę ginie w tłumie. W kolejce było fajnie, daszek, co chwilę spryskiwacze robiły wilgotną mgiełkę – miło i sympatycznie.

Wejście do pawilonu robi ogromne wrażenie – wycinanka w środku, korytarzyk w którym widać otworki z wycinanki, na całości delikatne prezentacje pór roku chyba J

Dalej nie jest już tak fajnie – dość duża sala, gdzie na projektorze wyświetlane są filmy – takie dość średnie – co prawda sporo osób to ogląda, ale… Nie jestem przekonany. I dopiero na końcu przy samym wyjściu na pseudoschodach siedzą ludzie i oglądają prezentację Bagińskiego.

Gorszego miejsca nie można było znaleźć – nie dość, że nie słychać żadnych dźwięków, to jeszcze nie wiedząc nic na temat Polski, człowiek ogląda to jak mangę, anime czy inne takie. Nawet my mieliśmy problem by zdefiniować czasem to, co widzimy. Przydałby się komentarz, albo bardziej konkretne napisy. Dodatkowo, brakowało nam jednak wzmianki o JPII, a wizja polski 2100 była dziwnie podobna, do widoku Szanghaju…

Na wyjściu sklep z bursztynem – najmniejszy i najtańszy za 1000Y – jakieś 500pln… Ale zainteresowanie spore – przynajmniej oglądaniem.

Po wyjściu miałem już dość, ale że Ani i Jud chcieli jeszcze oglądać, poszliśmy do brytyjskiego pawilonu – gdzie faktycznie kolejka zniechęciła Ich, lecz obok była Holandia – na wysokościach, zrobiony tak dość ciekawie… ale po przejściu uznaliśmy, że nuda i niefajnie – nasze było dość średnie, ale to było o 3 nieba gorsze. Uwaliliśmy się pod budynkiem Holandii i odpoczywaliśmy. Przy okazji przypomniało mi się – czild Ani – to maksymalny łobuziak – wyglądająca jak kujon 6 letnia dziewczynka szokowała ilością pomysłów na mikrosekundę – przewróciła lalkę o wysokości 1,8m, rzucała różnymi rzeczami, ogólnie – łobuziak J. Pod budynkiem Holandii, przewracała owieczki z kamienia czy czegoś. W Tym miejscu miałem już ochotę wracać do hotelu, czując, że nogi mam starte gdzies do kolan. Ale poszliśmy jeszcze do pawilonu Chińskiego, na dół można było wejść, tam były prezentacje ichnich dystryktów – w jednym budynku, że 30 chińskich pawilonów, jeden ładniejszy od drugiego. Najbardziej chyba ujęło nas Gulin – Do lipka podszedł obsługant, pokazał na kucyki, stwierdził “very nice!” Chwilę potem zapytał, czy można byłoby zrobić sobie z Nim zdjęcie. Zaraz po tym, zrobili nam wszystkim zdjęcie i jeszcze hostessa zrobiła sobie z nami zdjęcie – pokazali prezentacje odnośnie Gulin, powiedzieliśmy, że wybieramy się tam – ucieszyli się strasznie, chcieli dać nam książeczkę z adresami restauracji, hotelami itp., ale nie znaleźli, to jeszcze nas dogonili, przeprosili, dali znaczki… naprawdę miło. W tym momencie miałem już wszystkiego dosyć. Mogłem usiąść i wyłączyć się. Na szczęście powiedzieli, że jeszcze tylko jeden mikropawilon, papu i papa. 

Poszliśmy na pierożki – nie byłem głodny, mimo iż od rana zjadłem nic nie jadłem, ale dobra, zjem 2 pierożki. A, pierożki miały być z octem.

Weszliśmy do jadłodajni i z Lipkiem zostaliśmy z 2 małymi chińskimi dziećmi. Trochę strach J Pierożki były gotowane na parze, w takich sitkach bambusowych, po 3 piętra. Na każdym pięterku 8 pierożków, pięterko 30Y. jedna osoba mogła kupić maksymalnie 3 pięterka – może wynikało to z tego, że to była samoobsługa – więc 9 pięterek kupowało 3 osoby. Do tego jeszcze po małym piwie. Kazało się tez, że zarówno Ani, jak i jud nie pija alkoholu – co gorsza mąż Ani też – ale żubrówkę dostaną Jej rodzice, więc jest ok.

Na małe spodeczki Ani nalała trochę octu balsamicznego i braliśmy pałeczkami pierożka, na miseczkę z octem, moczyło się i do ust. By nie kapało, pod spodem trzymało się łyżkę. Dało się jeść. Nawet dostałem od Ani pochwałę, że bardzo dobrze sobię radzę. Lipek powiedział Jej, że 2 raz w zyciu mam je w dłoniach. Kwestia do opanowania, to to, by pałeczka którą się porusza, łapała pieroga wyżej niż dolna – wtedy nie ma problemów. Musiałem się pochwalić, bo jak się człowiek nie zareklamuje, to kto go doceni? J

Pierożki były BARDZO SMACZNE – a z octem balsamicznym jeszcze bardziej. Następnie przegrupowaliśmy się do autobusu i do hotelu. Jesteśmy strasznie wdzięczni Ani i Jud’owi

19.09.2010 – niedziela – Shanghai

Dziś pobudka o 8.00, żeby zdążyć na umówione spotkanie z Annie na Expo. Zakupione wczoraj śniadanie zjedliśmy w hostelu. Smaczne, choć dziwne bułki na słodko z wędliną i serem i drugie, nawet lepsze, z czekoladą. Po kolei zaczęła nas dziś dopadać biegunka, nie jakaś masakryczna, ale jednak. Wzięłyśmy z Niną nifuroksazyd, więc może będzie spokój.
Annie zobaczyliśmy na przystanku metra, była z córeczką ale bez męża, bo pracować musiał, ponieważ dziś odrabiają jakiś dzień wolny. Annie drobniutka, w okularkach, podobnie jak dziecko, które na pierwszy rzut oka wyglądało na totalne niewiniątko, a potem okazało się diabłem wcielonym! Pokrążyliśmy dość trochę po stacji metra większej chyba od jakiegokolwiek polskiego lotniska, znaleźliśmy autobus na Expo, a już na miejscu spotkaliśmy się z Judem (i jego córką), który też pracuje w Rockwellu, a oprócz tego jest wolontariuszem na Expo. Mały problem wyniknął z prezentem dla męża Annie, bo przy Expo jest kontrola jak na lotnisku i nie pozwolili wnieść żubrówki do środka, w efekcie czego Annie szukała depozytu (najzabawniejsze było to, że Annie nie miała pojęcia cóż to takiego przywieźliśmy w butelce, pytała, czy to jest jakiś rodzaj oleju :D , musieliśmy biedulce wyjaśniać). My w tym czasie rzuciliśmy okiem na chiński pawilon z zewnątrz robiący niezłe wrażenie. Potem poszliśmy do podobnego do Spodka, tylko o wiele większego budynku, z którego było widać całą azjatycką część Expo. Przejechaliśmy na stronę europejską, gdzie zobaczyliśmy polski pawilon. Generalnie wygląda on całkiem ciekawie – jak wycięta mozaika z papieru, w środku zaczyna się też fajnie, ale to co jest dalej, już średnio nas zachwyciło, a lecące na ekranach hasła/statystyki robiły nas 20-tą potęgą gospodarczą świata. Taka skądinąd znajoma manipulacja danymi.
Myśleliśmy gdzie iść dalej i nasi Chińczycy wybrali Holandię – kiepska była w sumie, może i większa od polskiej, ale wystawione rzeczy jakieś takie odpustowe trochę. Ponieważ pawilonów było milion, wszędzie kolejki (do najciekawszych są ponoć kilkugodzinne kolejki, osiągając 6 h przy Arabii Saudyjskiej), a już później byliśmy zmęczeni, zdecydowaliśmy się wybrać jeszcze tylko jeden i Jude zaproponował pawilon z chińskimi prowincjami. Do głównego chińskiego wpuszczają „tylko” 30 tys. ludzi dziennie i trzeba sobie koło 5 rano zarezerwować wejście. Ogólnie każdego dnia Expo odwiedza ok. 300 tys. osób. Chińskie pawilony całkiem ładne, ale już trzeba przyznać, że byliśmy mocno zmęczeni i nie w pełni mogliśmy je docenić. Przyciągał nas tybetański, ale oczywiście był zrobiony przez jedynie słuszne chińskie władze, więc wszyscy mieszkańcy na zdjęciach byli szczęśliwi, a Dalajlamy się nie uświadczyło. Pozbieraliśmy po kilka pieczątek [tu w moim notesiku papierowym są one] i już mocno padnięci z ulgą podążyliśmy za Judem, który oznajmił, że idziemy na obiad. Obiad składał się z pierożków robionych na parze w beczułkach drewnianych i w nich też podanych – rewelacja! Obżarliśmy się, popiliśmy piwem (oboje Chińczycy nie piją alkoholu i – co najgorsze – mąż Annie też nie!), a w dodatku oni wszystko płacili wbrew naszym protestom (włącznie z biletami na Expo, które podobno załatwili dużo taniej, ale oryginalna cena to 160 Y). Co do kasy, to w sumie zaskoczyli nas dziś dwukrotnie. Najpierw Annie biegła za barierki, gdzie jej grzeczna inaczej córka wrzuciła misia i zobaczyliśmy tam chiński banknot. Pokazujemy i mówimy, że pieniądze tam leżą, a ona że to nie jej i zostawiła je w miejscu! Drugi raz, jak na krótką przerwę na przekąskę poszliśmy do Starbucs’a, gdzie za 2 ciasteczka i 2 kawy frappe zapłaciliśmy 94 Y, czyli prawie 4 x tyle co za wczorajszy obiad! Chyba wcale tak mało tu nie zarabiają jak myśleliśmy.
Oboje bardzo sympatyczni i ugościli nas naprawdę z wielkim gestem, aż nam głupio było. Dziecko Annie – „Mała Rybka” dokazywało strasznie, ciągnęło ją za rękę, zaczepiało nas, przewracało wszystko, wchodziło do lodówki po lody, ogólnie – masakra. Ale tu chyba bezstresowe wychowywanie dzieci jest jeszcze bardziej popularne, ze względu na politykę jednego dziecka (mogą mieć 2, jeśli sami są jedynakami lub jeśli bliźniaki się urodzą).
Pożegnaliśmy się z nimi po kolei, wróciliśmy do hostelu i jutro ruszamy do Hangzhou, gdzie na razie nie mamy noclegu i musimy coś wykombinować.

Iwona

Zostaw po sobie ślad