Gori. Miasto brzydkie jak noc. Podobno. Jak dla nas wyglądało podobnie do innych Gruzińskich miast. Jedyny wyróżnik, to muzeum Stalina. Urodził się on bowiem właśnie w Gori. Mieszkańcy tego miasta są z niego bardzo dumni. reszta świata ma inne zdanie o nim, ale to już chyba nie jest ważne. Inną rzeczą wyróżniającą Gori jest twierdza. Postanowiliśmy ją zwiedzić. Twierdza znajduje się na wzgórzu. Widać ją wszędzie, więc pojechaliśmy na azymut. jakież było nasze zdziwienie, jak jadąc w stronę twierdzy, zniknęła nam z oczu… i nie mogliśmy jej znaleźć. Dogadanie się z miejscowymi też nie było łatwe. W końcu udało się w rozmówkach rosyjskich znaleźć słowo zamek i zostaliśmy naprowadzeni. Gorzej było ze znalezieniem wejścia do tej twierdzy. objechaliśmy ją ze dwa razy i nie znaleźliśmy wejścia. W końcu postanowiliśmy zaparkować koło rzeźb.
Nina postanowiła z Lipkami udać się na górę. Ja, wraz z Michałem udaliśmy się na zwiedzanie po płaskim – poszukać sklepu. Sklep znaleźliśmy z kilometr dalej, a przy okazji piekarnię. I zakupiliśmy Chaczapuri w nowych wersjach. Wersja z … botwiną… Ninie smakowała, mi mniej. Wersja z ziemniakami i serem była świetna. Trzecią wersją było chaczapuri z fasolą. Zapchać się tym można, ale smaczne średnio. Ale mi Lobio nie pasuje, więc nie jestem obiektywny…
W każdym razie Nina zapakowała się z Lipkami na górę twierdzy i zobaczyła wielkie nic. Twierdza jest fajna, jak patrzy się na nią z daleka. Ze środka wieje nudą i ogórkami kiszonymi.
Do Tbilisi dojechaliśmy późnym wieczorem, bez problemu trafiając do Iriny. Jako że Lipkom mało było chodzenia (niech do cholery po powrocie na jakiś maraton się zapiszą raz w tygodniu albo co) poszliśmy zwiedzać Aleję Szoty Rustaweliego. Bo zapewne wieczorem ładnie wygląda i warto! Aha. Następnym razem mogą moje zwłoki od razu wysłać w worku do kraju. Zamiast jak biały człowiek jechać metrem, to poszliśmy piechotą. Bo wedle mapy to bliziutko. Noooo na mapie to tylko 10 cm. W rzeczywistości 2 stacje metra przynajmniej… Ładna ta Aleja. Budynki takie postkomunistyczne, monumentalne, podświetlone ładnie. Ale tylko jedna strona Alei zadbana, druga zapomniana przez Boga i ludzi. I na tej drugiej ponoć ktoś widział pocztę. My niestety nie, a Michał chciał jeszcze kartkę do pracy wysłać… Nie da się.
Zgłodnieliśmy. Znaleźliśmy małą knajpkę w bocznej uliczce, reklamującą się plakatem z parą w strojach gruzińskich, że niby swojskie jadło mają. Weszliśmy w uliczkę i przewędrowaliśmy ze 100 metrów. Nie było łatwo, o nie. W środku na szczęście kilka osób było, więc zaryzykowaliśmy. Najukochańsza z moich żon – Nina, usiłując na raz gadać, rozrywać chleb, jeść, czytać oddychać i wykonywać jeszcze 17 innych czynności, zamachnęła się łapką i rozlała wino. Niestety mało spektakularnie, bo nikogo nie oblała, acz stolik wyglądał jakby pastwi się nad nim jakiś rzeźnik. Obsługa szybko przesadziła nas do innego stolika i posprzątała. Muszę zapamiętać, żeby następnym razem tam nie iść, bo wstyd.
Jedzenie było bardzo smaczne. Było go też dużo. Najedzeni wróciliśmy do hostelu Iriny. Najedzonym łatwiej było wracać, bo można było się toczyć. Oj, utyjemy przez ten wyjazd…
Irina zakwaterowała nas w innym pokoju. przechodziło się do niego przez inny, do którego wejście było pod flagami, w sali tronowej Iriny. fajne rozwiązanie dla nas, bo mieliśmy cicho, dla mieszkańców pokoju przechodniego mniej fajnie, bo ruchliwi byliśmy. Wieczorkiem poszliśmy piętro w górę napić się wina z naszymi polskimi znajomymi…