Olaboga!
Jesteśmy! Zaraz otoczą nas całe masy małych skośnych brzydali( męskich) usiłujących wepchnąć nam kiepskiej jakości towary, bądź superhiperlasek, rodem z mangi (oby w wersji kobiecej)!
Niestety.
Tabun z samolotu grzecznie poczłapał do środka budynku lotniska, załatwić formalności. Podreptaliśmy i my. Trochę nam się powpychali przed nas, ale że wszyscy poza Niną jeszcze w miarę kojarzymy poprzedni ustrój, gdzie kolejki były czymś naturalnym, nie daliśmy sobie zbyt w kasze dmuchać. W każdym razie wylądowaliśmy gdzieś około połowy kolejki. W międzyczasie poza kolejką byli przepuszczani rożni ludzie, na zasadzie – strażnik chodził, pokazywał palcem i osoba z kolejki biegła z prędkością nadświetlną ominąć kolejkę i iść do okienka. Nas niestety nie wybrał. Albo stety, nie wiadomo. W każdym razie, stanęliśmy na żółtej linii, odgradzającej nas od państwa środka. A właściwie od kantorka z oficerem imigracyjnym. Całe życie chciałem do Chin wyemigrować normalnie…
Trafiło mi się pierwszemu iść. Oddałem paszport, żółtą karteczkę którą wypisywaliśmy w samolocie ( żółtą… ciekawe czemu, kolejna rzecz żółta…) Oczywiście miły uśmiech na twarzy, Hello My name is bla bla bla… Niestety pani nie była łasa na me wdzięki, co lekko zbiło mnie z tropu, lecz człowiek nie robi się młodszy i przystojniejszy, czas sobie uświadomić, że wszystko przemija…
Pani kazała popatrzeć w monitor. Popatrzyłem w monitor, a na monitorze był obraz z kamery. A, cfaniaki, zapisują moje dane biometryczne i potem po zdigitalizowaniu będę aktorem w jakich chińskich filmach! niedoczekanie! Wykonałem kilka grymasów, a pani chrząkała wyraźnie zadowolona. W międzyczasie Lipek trafił do innej budki i także dokonywał pląsów przed kamerą.
Na szczęście pani o nic więcej nie pytała, oddała paszport i pooooszli.
Z uwagi na to, że te podłe dusigrosze nie chciały jechać Maglevem ( 431km/h) twierdząc, że metrem będzie lepiej bliżej fajniej, to postanowiliśmy poszukać metra. Znaczy ja swoje 1,8 metra mam, ale metra jako kolejki podziemnej. No więc, dla niepoznaki, do metra, czyli kolejki podziemnej, trzeba było iść na pierwsze piętro. To w sumie dość logiczne, prawda? Potem pokonując liczne zakręty i przeszkody dotarliśmy do metra, które było na poziomie ziemi. Człowiek się przyzwyczaił, w Warszawie wszystkie linie metra są pod ziemią, więc tu od razu człowiek był zaskoczony…
Oczywiście spędziliśmy trochę czasu kupując bilet – gdyż tu najpierw wybiera się linię metra, a potem stację docelową.
Biada temu, kto nie sprawdzi wcześniej, jak to metro jeździ…
Co nas bardziej zaskoczyło? płotek oddzielający tory od peronu. Co jakiś czas miał przerwy, ale ogólnie by wypaść na tory, trzeba by się postarać.
Nadjechało Metro. No i w jakiś magiczny sposób zatrzymało się tak, że drzwi trafiły w te przerwy w płotku. Szaleństwo. Na kolejnych stacjach było jeszcze lepiej, całość była oddzielona taflą PCV i drzwi otwierały się, jak już metro stanęło i otworzyło drzwi – absolutnie nie ma możliwości wypadku.
Wsiedliśmy, ludzi za dużo nie było, tak więc nawet miejsca siedzące mieliśmy. w Sumie miłe i fajne te Chiny. Metro ruszyło po szynach ospale. Znaczy tak gdzieś ze dwa razy tak szybko jak nasze metro.
Opuściliśmy gościnne lotnisko i rozpoczęliśmy drogę w stronę centrum. Metro było napowietrzne, więc można było oglądać więcej niż tylko nornice, dżdżownice i inne krety.
Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Trafiliśmy pod ziemię. Znaczy żyjemy, ale wjechaliśmy pod ziemię. I skończyły się widoki. na szczęście pojawiło się spore grono współpasażerów, którzy oglądali nas, a my, w ramach odwetu, oglądaliśmy ich. W pewnej chwili wszyscy przygotowali się do wyjścia. Drzwi się otworzyły i wszyscy zaczęli ewakuację wagonika. Uznaliśmy, ze pewnie jakaś fabryka, czy coś, a przed nami jeszcze na tej linii z 10 przystanków jak nie lepiej, więc siedzimy dalej. Podeszła do nas jakaś staruszka i pokazuje, żebyśmy wyszli. jasne. My wstaniemy a ona nas podsiądzie. Co prawda wagonik opustoszał, ale jednak…
Coś zaczęliśmy mieć złe przeczucia. Zza szyby jacyś ludzie nam machali i po Chińsku coś pokrzykiwali gardłowo. Nie, nie, dziękuje, nie jestem głodny, nie chce zupki. Będą nas nagabywać, phi. Drzwi się zamknęły i metro pomknęło dalej.
Z tym, że nastąpił pewien zgrzyt. Metro pomknęło, ale z powrotem, w stronę lotniska. Po dokładnym zbadaniu planu metra, stacja na której właśnie byliśmy, oznaczona była dużym kołem. Teraz zrozumieliśmy, że to oznaczało, że powinniśmy się przesiąść – wysiąść z tego wagonika i udać się na tym samym peronie, ale po drugiej stronie, do drugiego. Tak wyjechaliśmy z tunelu, dojechaliśmy na stacje, wysiedliśmy, przeszliśmy na drugą stronę, poczekaliśmy na wagonik i pojechaliśmy. Na stacji nam pokazywali wyjście, ale już będąc światowcami, pokazaliśmy że wiemy, że ok. że dziękujemy. Znaczy, że wtedy nie chcieli nam sprzedać zupek chińskich, tylko chcieli nam pomóc. Ot, jaki uczynny naród. Przesiedliśmy się i pojechaliśmy dalej. Niestety Lipek doznał ataku głupawki.
Przesiedliśmy się jeszcze raz, tym razem do innej linii metra i już bez większych niespodzianek dojechaliśmy do stacji, przy której znajdował się hostel. Wychodząc, automat zżera bilety i dopiero wtedy wypuszcza z dworca, więc przydaje się pilnować bilet. Po wyjściu na powierzchnię pierwszym skojarzeniem było – o rany, znów jesteśmy w Indiach. Budynki w nie najlepszym stanie, masa brudnych motorów, ogromny ruch na drodze. jedyną różnica była hen w górze, nitka autostrady. Mieliśmy wydrukowaną mapkę jak dotrzeć z dworca do hostelu, ale od razu okazało się, że faktycznie Chińczycy z kartografią są na bakier… W każdym razie ustaliliśmy z grubsza kierunek i poszliśmy raźnym krokiem, spływając potem. Minęliśmy wielka klinikę walki z bezpłodnością, przeszliśmy jeszcze z pół kilometra i tknęło nas, że to miało być blisko.
Przeanalizowaliśmy mapkę i uznaliśmy, że ta mała uliczka pół kilometra wcześniej, to było miejsce, gdzie trzeba było skręcić. Pełni szczęścia i w permanentnie spoceni dotarliśmy do uliczki, skręciliśmy w nią i powlekliśmy się w dal. Minęła nas młoda europejska parka, od której się dowiedzieliśmy, że idziemy dobrze – 300 metrów dalej trafiliśmy na hostel. A nazwa jego brzmiała Blue Mountain HongQiao Youth Hostel
W recepcji powiedzieliśmy kim jesteśmy, dowiedzieliśmy się, że są zarezerwowane dla nas miejsca, ale niestety zmieniła się cena pokoju, za co przepraszają. No normalnie jak w Indiach. na same dzień dobry też chcieli nas &*^%^ z kasy. Już się bojowo nastawiliśmy, że do jasnej anielki zarezerwowaliśmy po takiej cenie i będziemy się awanturować ( tak, a co, popolaczkujemy sobie). Na szczęście zanim się zaczęliśmy awanturować, okazało się, że cena jest niższa. No, jak tak, to awanturować się nie będziemy, trzeba pokazać się z jak najlepszej strony, swoją ogładę, cywilizację itp. Dostaliśmy kartę do pokoju i raźno podreptaliśmy na górę. tam zalegliśmy na łóżkach, a w wolnych chwilach zwiedzaliśmy łazienkę, udając się pod prysznic, by zmyć z siebie pył codzienności. Mi najbardziej podobał się zapach mydła pod prysznic. Ech…
Po pewnym czasie niestety zostaliśmy przez nasze cerbery płci żeńskiej doprowadzeni do przytomności, że dziś będziemy zwiedzać The Bund. Bezdyskusyjnie, teraz natychmiast. Co jak postanowiły, tak niestety uczyniliśmy. A świat mógłby być taki piękny, oglądany z objęć Morfeusza…
Podróż metrem mamy już opanowaną, więc nie było problemów. Dopiero po dotarciu na miejsce problemy wystąpiły. Problem był z naszymi szczekami, które po wyjściu z metra na powierzchnię, opadły nam i poturlały się radośnie w bok. Pierwsze co się rzuca w oczy, to wysokie, niebotyczne budynki, miliony kolorowych, świecących reklami i miliony Chińczyków przechadzające się deptakiem
Byliśmy oczarowani. Wszędzie coś się działo. Człowiek miał problem, bo nie był w stanie patrzeć we wszystkie strony.
Przy okazji, dowiedzieliśmy się, że deptak nazywa się Nanjing Road, a The Bund to nabrzeże – więc udaliśmy się w jego kierunku. Robiło się coraz ciemniej, a ludzi nie ubywało. Za to coraz bardziej było widać neony. Zastanawialiśmy się, jak jest koszt oświetlenia czegoś takiego – ale po milionie dolarów nam się rachunki pomyliły.
Oczywiście trzeba było ustalić w którą stronę jest ten Bund i gdzie jesteśmy. Ustaliwszy, z której strony wieje wiatr, gdzie jest północ i takie tam ( od północnej strony mech rośnie, jakby ktoś nie wiedział…) zerkneliśmy w nasz Looney Planet na mapkę i uznaliśmy – TAM! w strone McDonalda!
Szliśmy, mijaliśmy ludzi, morze ludzi. Wtem do naszych uszu dobiegł dźwięk trzeszczącego na maksymalnej głośności magnetofonu. Po paru krokach, oczom naszym ukazał się następujący widok
Na środku chodnika, grupa ludzi tańczyła, w rytm dźwięków wydobywających się z plastikowej myśli chińskiej techniki magnetofonem zwanej. czasem dołączali do nich przechodnie i po jakimś czasie już cały tłumek tańczył. jakby nie patrzeć, dość oryginalne i egzotyczne dla nas zachowanie – w podobnej sytuacji na polskiej ulicy spotkaliby się z wrogimi spojrzeniami, ewentualnie marudzeniem, że przejść nie można.
Ulica dość długa jest, więc idąc nią można się lekko zmęczyć, ale w końcu jesteśmy turystami, backpackersami i innymi takimi, więc niewygody mamy we krwi(albo powinniśmy). Dzielnie tupaliśmy do przodu chłonąc Chiny wszelkimi porami ciała. Na szczęście było już chłodniej, więc tymi samymi porami nie oddawaliśmy naszego europejaskiego klimatu za dużo…
The Bund
Tak… doszliśmy.
Na końcu Nanjing Road krzyżuje się z szeroką ulicą, którą jest właśnie Bund… 1,5 km nabrzeża, z oświetlonymi budynkami w kolonialnym klimacie.
Po dojściu tam, nasze oczy zrobiły się wielkości banknotów 100Y… Do tej pory myśleliśmy, że było ciasno, że widzieliśmy tłumy Chińczyków. Nie. Dopiero to, co kłębiło się w tym miejscu można określić mianem DUŻO. Wejść na schody wiodące na promenadę było wyzwaniem. Posiłkując się godnością osobistą (nisko i łokciami) udało nam się wejść na promenadę. ukazał nam się widok… nie, wróć. Ukazał nam się WIDOK
Udało nam się po jakimś czasie dobić do barierek, żeby w kadr nie wchodziły tysiące chińskich główek, a zaręczam – nie było to łatwe. nasyciliśmy się widokiem i postanowiliśmy iść dalej. Po przejściu może z 70, może maksymalnie 100 metrów kolejne zaskoczenie. Tłum się skończył. Tłum kłębił się tylko na wyjściu z Nanjing Road i w promieniu parudziesięciu metrów uniemożliwiał poruszanie, a dalej było, oczywiście jak na Chiny, względnie pusto. Po raz kolejny okazało się, że Chińczycy, to istoty stadne – gdy jeden się zatrzyma, za chwilę pojawia się tłum.
Nagle krzyk pisk w naszych okolicach. Dwie nastoletnie Chinki dostrzegły fryzurę Lipka. Dwa warkoczyki spowodowały, że aż przysiadały z radości, szczęścia podniecenia i innych zachwytów. Zaczęły robić Grześkowi miliony zdjęć, z przodu, z profilu, z przodoprofilu, z przodolewegoprofilu z kucykiem, z przodoprawegoprofilu z kucykiem i takie tam. Niczego nieświadom Lipek oglądał sobie widok na Pudong w najlepsze, gdy jednak któreś z dziewczątek zebrało się na odwagę i poprosiło o możliwość zrobienia sobie zdjęcia z Nim. Szczęściem Grzesiowi się Chinka spodobała i raźno przystąpił do obłapiania… znaczy do pozowania z Nią, oczywiście Grzesiu, pozowania (wszak Iwona to może przeczytać i po co masz mieć w domu problemy…)
Posiedzieliśmy sobie na jednej z licznych ławeczek, aż nagle dotarło do nas, że ten dzwięk który słyszymy, to nie mruczenie kota… to burcza nam brzuchy… Głód pojawił się znienacka.
Nienacek się nie pojawił. Postanowiliśmy wracać w stronę stacji metra. Tam coś się znajdzie. Po drodze spotkaliśmy jeszcze sesje zdjęciowe młodych par – dziewczątka ubrane w czerwień
W sumie ze dwie czy trzy takie parki widzieliśmy – jak zwykle hurtem…
Kolacja
Wracając okazało się, że powoli wszystkie lokale są zamykane – a jeszcze wcześnie było. Chyba nawet 21 nie było… na nasze szczęście idąc drogą, nieustraszony tropiciel dzikiego pokarmu, czyli ja we własnej osobie, hen hen po drugiej stronie wypatrzyłem jadłodajnie. Znaczy Nina wypatrzyła inną, ale były tam kurze łapki i inne smakowite rzeczy, a jakoś nie było chętnego na sprawdzenie, czy i na jak długo jest to jadalne. Wielki neon z napisem YON HO zapraszał do środka. Weszliśmy. taki McDonalds, tylko wszystko po chińsku. No i nie było kanapek i innych rzeczy tylko chińskie dania.
Dziewczyny, jako bardziej wybredne, wdały się w dyskusję z obsługą. Zresztą dyskusja nie była jakaś zaawansowana. Na wszelkie usiłowania zagadania, pani wskazywała na zeszyt, gdzie ktoś narysował chińskie znaczki a obok – angielska nazwę. Więc dziewczyny zabrały się za studiowanie menu. Lipek zdał się na mnie z zakupem. Dylematu nie było jakiegoś wielkiego – poprosiłem żonę, żeby pokazała pani, że chcemy to duże w talerzu, co na plakacie wisiało i to drugie co wisiało obok – wyglądało najrozsądniej. No i mleko sojowe też byśmy chcieli. Po spełnieniu swojego obywatelskiego, męskiego obowiązku zdecydowania, co się zje, usiedliśmy z Lipkiem przy stoliku. Dziewczyny usiłowały jeszcze przez dobre pięć minut coś wybierać, ale w końcu pokazały palcem, pani pokręciła głową więc zdały się na panią. Znaczy wybrały coś, ale jakoś bez przekonania.
Dziewczyny wybierając z menu po angielsku nie do końca wiedziały, co dostaną, Dostały zupę z pulpecikami. To oznacza, że tłumaczenie z chińskiego na angielski, które restauracja miała w zeszyciku, nie było do końca poprawne…
O dziwo było to nawet smaczne i nawet dało się zjeść pałeczkami. Tak tak. Zupę je się pałeczkami. Znaczy pałeczkami wybiera się kąski a potem wysiorbuje się zupkę. Kwestia przyzwyczajenia – można szybko się nauczyć. Szczególnie jak człowiek jest głodny…
Następnie jak grzeczne przedszkolaki po dobranocce pojechaliśmy do hostelu i poszliśmy spać…
Okiem Iwony
17.09.2010 – piątek – Shanghai
No i jesteśmy w Chinach! Ja już szczęśliwa, bo wykąpana, a w sumie to wszyscy szczęśliwi, bo hostel okazał się o wiele przyjemniejszy niż pamiętny Vivek w Delhi. Po pierwsze obsługująca nas Chinka bardzo miła i pomocna, chociaż przez chwilę mieliśmy stresa, bo pokazujemy rezerwację, a ona zaczyna do nas mówić, że ceny się zmieniły od czasu jak wpłaciliśmy zaliczkę. No to ładnie! Juz się zaczyna – pomyśleliśmy chyba zgodnie. A Chinka tymczasem kontynuuje, że cena się … obniżyła, dlatego musimy dopłacić tylko 1020 yuanów (skracanymi w dalszej części mojej relacji do literki „Y”), zamiast 1080 (zaliczka była 120). Co za uczciwy kraj na razie! A po drugie – kontynuując dawno rozpoczętą myśl – pokój, choć skromny, jest czysty, schludny, ma klimę i nie brzydzimy się dotknąć czegokolwiek. Łazienka to samo.
Cofając się trochę w dniu dzisiejszym …
Lot samolotem składał się głównie z jedzenia i usiłowania spania. Karmili nas intensywnie: był obiad z chińską wołowiną i ryżem lub makaron ze szpinakiem. Do tego oczywiście sałatki i ciasteczka. Potem zupka chińska (a jakże!) lub lody. A na przekąskę migdały jeszcze były. Rano, czyli o jakiejś 3 w nocy polskiej śniadanie z jajecznicą, kartoflami (!), owocami i jogurtem. Dodając do tego dość ciasne niestety siedzenia, czuliśmy się jak tuczone gęsi. Ale było smacznie. A spać, jak zwykle, dawałam radę, choć – również jak zwykle – najmocniej przed samym lądowaniem. Bagaże tym razem były wszystkie 4, ale mój się otwarł i wypadł ręcznik. Grześ: „O, jakiś ręcznik leży na taśmie! Oo, taki jak nasz!; Ej, to nie jest przypadkiem nasz?”. No więc był. Otworzyła się kieszonka i wypadł. Potem wymieniliśmy po 500 $, po kursie 656,5, co po odjęciu prowizji (59Y) dało 3.223,50 Y. Ruszyliśmy do metra, kupiliśmy bilety (8Y) i wsiedliśmy jak kazano na stronie hostelu w linie metra nr 2. Zadowoleni z siebie siedzieliśmy sobie w metrze, wiemy gdzie jechać i w ogóle wszystko jest cool, aż nagle na jakimś 6-7 przystanku wszyscy wysiadają i kiwają nam że też powinniśmy. Hm, przecież my jedziemy dalej, wiemy co robimy, więc zostajemy w metrze, które po chwilę ponownie zapełniło się ludźmi i … pojechało w stronę lotniska. No tak! Poniewczasie zrozumieliśmy, co Chińczycy mieli na myśli. Wysiedliśmy na następnym/poprzednim przystanku i wsiedliśmy do metra w przeciwną stronę. Dalej już normalnie dojechaliśmy na docelową stację i – po tylko jednym zabłądzeniu – dotarliśmy na piechotę do hostelu. Teraz czekam aż wszyscy się wykąpią i – o ile nie skończy się na spaniu, bo mam koło siebie zwłoki, sztuk 2 – ruszamy na podbój Szanghaju.
Nazwa hostelu: Blue Mountain Hangqiao Youth Hostel, nocleg w 4-osobowym dormitorium z łazienką 95Y/osobodoba.
Udało się rozpocząć podbój Szanghaju, metro nr 2 zawiozło nas niedaleko Bundu, czyli nadbrzeża, które dziś chcieliśmy zobaczyć wieczorkiem, bo ponoć warto. Już samo wyjście z metra sprawiało niezłe wrażenie – szeroki deptak, nowoczesne budynki, chińskie neony i czysto! Nagabywaczy też raczej niewielu i niezbyt natrętni. Coraz bardziej nam się podoba. Ulicą East Side przeszliśmy się w tę i z powrotem i doszliśmy do Bundu, z którego naprawdę imponujący widok rozpościera się na drugą stronę rzeki HuangPu, czyli na Pudong – nowoczesną dzielnicę Szanghaju z wieżą TV Perła Orientu – bardzo ciekawą. Tłumy były dzikie przy wejściu, ale już 200 m dalej spokojnie dął się stanąć przy nadbrzeżu i porobić zdjęcia, pokontemplować widok. Duże miasto, ale rzeczywiście ładne i przyjemne. Gdzieś po drodze mimo wszystko byliśmy atrakcją dla Chińczyków, mamy na koncie zdjęcie z chińskim małżeństwem, a Grześ był obfotografowywany z każdej strony, bo wzbudzał powszechny zachwyt swoimi warkoczykami. Na to konto już ma zdjęcie z całkiem niczego sobie Czikulinką. Widoki widokami, ale już nerwowo zaczęliśmy się rozglądać za jedzeniem i ostatecznie trafiliśmy do Yun ho – chińskiego fast-fooda. Mimo prób pań przy kasie podania nam po angielsku napisanego menu, niespecjalnie umieliśmy się dogadać co chcemy, więc w rezultacie czekaliśmy na jedzenie z małą obawą. Dania moje, Niny i Adama okazały się być zupami z makaronem, dobrymi, twardymi warzywami i mięsnymi klopsikami nasze, a Adama z jakiś innych mięsek i na ostro. Grześ dostał makaron na gęsto – z wieprzowina chyba i z warzywami. Jedzonko było całkiem smaczne, walczyliśmy dzielnie pałeczkami i łyżką, co zakończyło się sukcesem. Aa, chłopaki jeszcze pili mleko sojowe – im smakowało, mi nie bardzo. Metrem wróciliśmy do hostelu i już padamy na ryjki, więc idziemy spać. Jest tutejsza 22.30, czyli nasza 16.30. Dobranoc!