Wstaliśmy skoro świt, o 9. Zjedliśmy śniadanie i podreptaliśmy do pagody. Świątynia była zbudowana w 2002 roku, na ruinach starej, sprzed 1,5k lat, która rozsypała się kolo 1920.

A, byłbym zapomniał. Sprawdziliśmy prognozę pogody na najbliższe dni – przynajmniej 5 dni deszczu – i tu i w Guilin – to nie jest dobra prognoza, choć Grześ twierdzi inaczej.

To bardzo dobra prognoza. Po wczorajszym dniu wole po stokroć deszcz niż upal 40 stopni.

Lipek

Na razie jest całkiem ok. Chłodno – ze 20 stopni i tylko delikatnie czasem coś pokropi. Ruszyliśmy do pagody i po kilku chwilach dotarliśmy. Kupiliśmy bilety i oczom naszym ukazały się schody…. Ruchome. Wypas! Nie trza się męczyć. Wjechaliśmy, weszliśmy do pagody… a tam w niej, na dole, ruiny starej. Ładnie to wygląda. Windą można wjechać na górę i z góry podziwiać okolice. Deszczyk coraz bardziej dawał się we znaki. Widok na zamglone wzgórza zdecydowanie był ciekawy. Wyzwiedzaliśmy się za 40RMB i postanowiliśmy pojechać do świątyni z posągami buddy – jak Lipek będzie robił korektę, to wpisze jak się nazywała.

Lingyin Si – Świątynia Schronienia Duszy

Lipek

Pojechaliśmy oczywiście autobusem. Wysiedliśmy i padało już konkretnie, więc założyliśmy kurtki i powędrowaliśmy w stronę gór. Zobaczyliśmy „skałę, która przyleciała z daleka” – coś jak nasz Szczeliniec, ale ciekawszy, bo pełen jaskiń, wąwozów, jarów itp. – oczywiście o wiele mniejszy. Zapakowaliśmy się kawałek w górę, w las jak dżungla – z lianami zwisającymi z drzew i ogólnie naprawdę bardzo ładny – jednak pomni relacji które czytaliśmy, nie było sensu pchać się na szczyt – szczególnie przy takiej pogodzie. Poszliśmy w stronę ogrodu i strumienia, ale kompletnie nie jest to warte 15 straconych minut.

15? Łaziliśmy tam w kolko co najmniej 30 ;)

Lipek

Weszliśmy na szlak, którym miliony chińczyków szły i dotarliśmy do posągów śmiejącego się buddy, wykutych z skale. Takie nawet fajne, przyjemnie się oglądało. Dotarliśmy do buddyjskiej świątyni i tam znów kasa biletowa i kolejna płatność – ale tu naprawdę warto zapłacić te 30RMB. Kompleks składa się z kilku świątyń, położonych coraz wyżej, na zboczu góry, z jednej przechodzi się do kolejnej itd. Przed świątyniami buddyści odmawiają modły, palą kadzidełka itp. – naprawdę klimat jest. No i już trochę mniej Chińczyków w środku – tylko mała grupa około pół miliona. Posągi Buddy naprawdę spore, pokryte zlotem, robią wrażenie. Acz chyba największe wrażenie sprawiła na nas budowla, o kształcie swastyki w której były naturalnej wielkości figury, przedstawiające różne ludzkie typy – była figura tłusta, figura z lustrem, ze zwierzami, władcza, groźna itp. – był ich ogrom i żadna się nie powtarzała. I tak naprawdę dopiero Lipek załapał, że w środku chodzimy po swastyce. A swastyka tu, podobnie jak w Indiach, jest symbolem szczęścia – u nas zaś przez Hitlera, jej wizerunek jest wypaczony.

Figur było naprawdę sporo, chyba każda inna (trudno sprawdzić kilkaset!). Niestety nie wiemy, co to było (posagi Buddy?) bo przewodniki kloca się lub milczą na ten temat.

Lipek

Chcieliśmy jeszcze jechać do muzeum herbaty, ale była już 16, a muzeum do 16:30 jest czynne – więc po walce o zdobycie taxi, poddaliśmy się i postanowiliśmy jechać do centrum na kolację.

Ogólnie walka o taxi była krwawa – Chińczycy WPIERDALAJĄ się bez pardonu – zawsze wszędzie wlezie przed Ciebie taki mały i będzie chciał przed tobą usiąść, załapać się na taxi, cokolwiek. Nawet jak stoisz i coś czytasz, stanie między ciebie a tablicę. W każdym razie okazało się, że taxi nas tam nie zabierze, zaczęło robić się późno więc wsiedliśmy do autobusu Y1 i pojechaliśmy do centrum. Kobiety wymyśliły sobie jakaś knajpę z LP – i uparcie jej szukaliśmy, co trochę zajęło – porównywanie chińskich napisów z mapy z napisami na ścianach nie jest zbyt szybkie. W każdym razie chyba znaleźliśmy knajpę, zaprowadzili nas na góre i dali menu. Z obrazkami. Z 15 stron. Zdecydowaliśmy się i zamówiliśmy – z tym, że jak zwykle pokazując co chcemy, plus tekst z rozmówek – ‘poproszę trochę ryżu” – jak to po ichniemu, to niech Lipek wklika, nich się wykazuje a nie tylko do mnie podpina.

Niewdzięcznik. Tyle błędów robi, a ja musze to potem poprawiać. A ryz, a raczej jego chińskie znaczki najlepiej pokazać kelnerce prosto w rozmówkach :-)

Lipek

Jedzenie… najpierw Iwona dostała zamówionego kurczaka żebraka. Ta… wyobraźcie sobie coś ptakopodobnego, wielkości gołębia, patrzącego na was z talerz pełnymi wyrzutu oczkami. Iwona okazała się bez serca i bezlitośnie kurczaczkowi ten łepek z oczkami urwała jednym brutalnym ruchem. Następnie dotarła moja zupa – w teorii miała być z krewetkami, ale mięsko w środku nie wyglądało na krewetkowe – bardziej na wołowinę. No i była konsystencji kisielu, dość rzadkiego, pływały tam jakieś listki i ścięte białko. Dało się zjeść, acz bez rewelacji. Iwony „kuuuu-ciak” też bez rewelacji, ale w miarę. Lipek, by dostać wreszcie ryż, zamówił sobie ryżowe kuleczki. Dostał je i okazały się faktycznie ryżowe. Pod delikatną otoczką z ryżu, skrywało się nadzienie nugatowo czekoladowe, takie może trochę jak chałwa. Słodkie. Całość posypana szczypiorkiem i czymś niezidentyfikowanym. Słonym! Za to Nina dostała OGROMNY kociołek z mięskiem z czymś niezidentyfikowanym – pomiędzy wodorostem a poskręcanym bambusem. OOOOOOOSTRĄ. I mimo żyłek twardo ciamała, jak dzika. Za to, plus colę, zapłaciliśmy 141RMB – sporo, acz to wychodzi jakieś 70PLN na 4 osoby, co w Polsce nie jest kwotą wygórowaną za posiłek. Wychodząc, kolejka do lokalu była już dość długa. Znaczy udało nam się.

Dopiero w knajpie skapowaliśmy się, że w tego typu lokalach nie zamawia się dla poszczególnych osób, tylko na środek stołu. Każdy ma swoje pałeczki i naczynka i nabiera sobie że środka z poszczególnych wspólnych naczyń. Ciekawe. Wyglądaliśmy pewnie jak buraki, gdy każdy brał te wspólne naczynia pod swój nos :-D

Lipek

W każdym razie nie byliśmy zbyt zadowoleni z kolacji, w lokalu z LP – postanowiliśmy następnym razem zdać się na siebie i lokalne knajpko-grille.

Do hotelu wróciliśmy piechotą, co było Lipka pomysłem, a ja pewnie przez to dostanę burchelka na stópce. Biedna mała chora stópka! W hotelu okazało się, że jest dumpling party – kleją pierożki, i jedzą je. Mogliśmy wrócić, przynajmniej najedlibyśmy się czegoś smacznego. Kierowca busa na lotnisko już na nas czekał, więc odebraliśmy bagaż i wychodząc z hotelu zostaliśmy napadnięci przez obsługę hostelu z talerzami pierogów – bardzo miłe – zjedliśmy na spróbowanie, smaczne były i pojechaliśmy na lotnisko. Jechaliśmy z 30 minut, zapłaciliśmy 120RMB. Lotnisko takie prowincjonalne, takie wielkości 1,5 naszego Okęcia.

Ja też dobranoc. Przez tego bloga nie mogę wstać rano i na mnie krzyczą (po śląsku po mnie :] ).

Lipek

Bez problemu odebraliśmy bilety, zdaliśmy bagaże i poszliśmy do samolotu. Kulturalny ładny samolot. Właśnie siedzimy na przedzie, dostaliśmy tyle żarcia, że ho ho, albo i lepiej – makaronik, bułeczki i inne takie – polecamy linie China Southlines czy jakoś tak. Najciekawsze, że odlot miał być 22:50 – o 22:20 poproszono nas o wyłączenie urządzeń i samolot zaczął kołować – 22:35 był już w powietrzu – 15 minut przed czasem – czy to po prostu wszyscy pasażerowie się pojawili spowodowało wcześniejszy odlot, czy co, nie wiemy, ale przynajmniej wcześniej będziemy na miejscu, w Guilin.

Dobranoc.

Z nudów i ciekawości zacząłem uczyć się chińskich znaków na lotnisku. Potrafię już kilka rozpoznać i nawet niektóre ich zestawienia maja sens ;-).

Lipek

22.09.2010 – środa – Hangzhou –> Guilin

Po spakowaniu się i zjedzeniu śniadania w hostelu (dziś szwajcarskie, z musli, jajecznicą i serkiem topionym), a także przekonaniu się, że deszcz o którym mówią, to jedna kropla na minutę, wyruszyliśmy do pagody Lei Feng. Ucieszeni, że jest w miarę chłodno, tzn. nadal na spodenki i krótki rękawek, ale już w zamkniętych butach i z kurtkami w plecakach, żwawym krokiem doszliśmy do pagody i po zapłaceniu 40 Y wleźliśmy i częściowo wjechaliśmy na górę. Widoczek na jezioro i pobliskie górki, na szczycie których widać zarysy pagód był bardzo malowniczy. Niestety efekt psuła trochę pogoda, bo deszcz wyglądający jak rozproszony polski kapuśniaczek, padał coraz mocniej. W środku z najfajniejszych rzeczy była historia sprzed ~2 tysięcy lat opowiedziana na wykonanych z drzewa wycinankach.
Po pagodzie wsiedliśmy w Y2 i podjechaliśmy pod Świątynię Schronienia Duszy (Lingyin Si). Poszliśmy w kierunku Góry Która Przyleciała z Daleka (Feilai Feng) – że niby z Indii. Była to skała z jaskiniami małymi i wykutymi w nich rzeźbami. Korytarze były ciemne i wąskie, a rzeźby, co najdziwniejsze, nie oświetlone. Wrażenie robiły liany, które zwisały z okolicznych drzew, a i same drzewa wyrastające prosto ze skały wyglądały niesamowicie. Ładne to było. Potem niepotrzebnie wkarapućkaliśmy się do jakiegoś ogrodu Źródło jak Lotos, bo nic tam poza krzakami nie było. Tu pierwszy raz doszliśmy do wniosku, że jeśli gdzieś nie podąża z kilka setek Chińczyków, to nie ma tam nic ciekawego do oglądania (smutne, ale sprawdzało się nieraz potem). Po powrocie na główną, czyli jedynie słuszną, ścieżkę mijaliśmy dziesiątki rzeźb wykutych w skałach prezentujących Buddę w ilości ponoć 380 sztuk. Śmiejący się Budda z 1000 r. jest najważniejszą tu rzeźbą. Niezłe. Potem, żeby wejść do samej świątyni zapłaciliśmy dodatkowe 30 Y. Choć wahaliśmy się trochę, czy warto, poszliśmy – i bardzo dobrze. Świątynia składała się z wielu pawilonów, w których niezmiennie była masa posągów Buddy, ale ilość jego wyobrażeń dobrze świadczy o wyobraźni Chińczyków :) . Największą atrakcją jest 18-metrowy złoty, ale jest też sala, gdzie w korytarzach w kształcie swastyki jest ustawionych kilkaset posągów rozmiarów mniej więcej ludzkich, z których każdy jest inny.
Ponieważ było już stosunkowo późno, postanowiliśmy pomału kończyć zwiedzanie i przemieścić się do wioski Longjing (Smocza Studnia), która słynie z jednej najlepszych na świece herbat. Dowiedzieliśmy się, że trzeba wziąć taksówkę, no i tu zaczęły się schody. Coś niespotykanego u nas od czasów komuny (ale tu w sumie ona trwa) – chętnych 5 razy tyle, co taksówek. Normalnie bitwa! Chyba z ½ godziny próbowaliśmy coś złapać bezskutecznie, Chińczycy pchali się do wszystkich nie przebierając w środkach, a w dodatku jeden z taksówkarzy (do którego samochodu udało się wsadzić głowę) uświadomił nam, że muzeum herbaty z herbaciarnią jest czynne do 16:30 (a była 16:00). Tak więc po daremnym oczekiwaniu i łapaniu wszystkich taksówek, które przejeżdżały przez parking, zdecydowaliśmy się za zakup herbaty w pobliskim sklepie (100 Y za 4 puszki czegoś, co wygląda i pachnie jak siano, naładowane do pełna i uciśnięte). Poszliśmy na autobus Y1 i przemieściliśmy się na wschodni brzeg jeziora, żeby coś zjeść. Zeszło nam dość długo na poszukiwaniu knajpy polecanej przez Lonely Planet o nazwie Lao Hangzhou Fengwei, w końcu znaleźliśmy, ale nie jesteśmy do końca pewni czy to była ona, bo nazwa była tylko po chińsku. Knajpa duża, pełna Chińczyków, powinno być OK. Ale jedzenie w Chinach to nieustająca przygoda. Postanowiłam zamówić specjalność Hangzhou – kurczaka żebraka, Grześ – kulki ryżowe, Adam – zupę z krewetkami, Nina – wieprzowinę w ostrym sosie. I ryż! W końcu ryż, po 6 dniach w Chinach (zresztą zamówiony tylko dzięki pokazaniu znaczka w rozmówkach). Najpierw przynieśli moje, które wzbudziło najpierw salwę śmiechu, potem małe przerażenie. Mój kurczak był wielkości gołębia (nawet padło stwierdzenie, że skoro żebraka to kurczak, to może faktycznie gołąb), miał główkę i nóżki! Po obowiązkowym uwiecznieniu potrawy na zdjęciu, ku przerażeniu i śmiechom reszty, upierniczyłam mu pałeczkami główkę [Nina potem stwierdziła, że to po to, żeby nie wyżerał sałatki :) ] i nóżkę, a potem jeszcze drugą schowaną w korpusie i zaczęłam konsumpcję. W sumie smakował w miarę normalnie, a już na pewno normalniej niż wyglądał. Grzesia kulki ryżowe były smaczne niby, ale słodkawe, co powodowało szybki przesyt. Adam dostał zupę, której ja nawet nie chciałam spróbować i nie chodzi tu nawet o krewetki, których w tej zupie Adam nie umiał się doszukać, ale o glutowatą konsystencję. Zjadł dzielnie większość. Ostatnie podali danie Niny, wielkie że hej! Ostre i z niezbyt fajnym mięsem, więc Nina poskubała tylko, my też niewiele jej pomogliśmy i skończone. 140 Y za całość. Jak zwykle uśmialiśmy się przy tym jedzeniu, bo jakoś trzeba sobie radzić z dziwnymi potrawami, nie zawsze trafionymi, ale co tam – po to się jest w obcym kraju, żeby eksperymentować.
Poszliśmy pieszo do hostelu, gdzie o 20:00 mieliśmy zamówiony przewóz vanem (120 Y) na lotnisko, a tu się okazuje, że trwa w najlepsze „dumpling party”, o którym czytaliśmy wczoraj w recepcji. Wszyscy wspólnie lepią pierożki, po czym są one gotowane i wspólnie konsumowane. Chcieli nas bardzo wciągnąć w to, albo chociaż poczęstować, ale byliśmy przecież świeżo po kolacji, więc skończyło się na zjedzeniu po pierożku, pochwaleniu że dobre, załadowaniu plecaków na ramiona i grzecznym podziękowaniu za gościnę. W sumie to trzeba było wrócić do hostelu na te pierożki, zwłaszcza że teraz siedzimy w samolocie obżarci jak prosiaki, bo właśnie zjedliśmy to co podali na pokładzie, czyli w sumie pełnowymiarowy posiłek. I jak tu zrzucać boczki! Na lotnisko jechaliśmy z 45 minut, lotnisko dość puste już o tej porze, poczytaliśmy coś o Guilin, odprawiliśmy się, no i lecimy do następnego punktu podróży.

22.09.2010 – środa – Guilin

Jesteśmy w hostelu Guilin Flower Youth Hostel (18 Y / os.- OMG jak tanio!). Taxi z lotniska 100 Y + 10 Y za bramki na autostradzie. Schody do hostelu mało zachęcające, brudne i odrapane ściany. Wrażenie w recepcji bardzo pozytywne za to, miła obsługa i taki jakiś klimacik. Pokój – spartański, łóżka, mała szafka i to by było na tyle. Nie ma łazienki niestety, a już się rozbestwiliśmy trochę. Ta wspólna jest taka sobie, ciemno, kabina z wieszakami na przeciw prysznica i trudno wyregulować temperaturę wody. Ale trudno, za 8 zł nie wymagajmy cudów. Trzecia w nocy, czas iść spać. Na dworze leje okrutnie. Już wolę upał z dwojga złego. Ale zobaczymy jutro, tzn. dzisiaj za parę godzin.

Iwona
Chiny dzień V - Hangzhou dzień II
Chiny dzień VII - Guilin I

Zostaw po sobie ślad