Łubudubu, łubu dubu niech nam żyje, prezes naszego klubu! Taki był poranek, godzina 6 czy 7. Werble, trąbki, przemarsz wojsk. Nie było nic widać, ale brzmiało, jakby walił się świat, i to zaraz obok. Obudziło wszystkich, poza Iwoną, która później nie chciała nam wierzyć. Po godzinie przestało się wydzierać, więc udało się nam zasnąć. I ten moment, Nina wymyśliła sobie, że przejdzie się na śniadanie. Otwieramy oczy, a tu nie ma Jej. Konsternacja itp. na szczęście zostawiła kartkę, że jest na dole, i czeka.

Warto dodać, że dzień wcześniej wieczorem Nina przestała się odzywać. Rano katem oka widziałem, jak się pakuje, ubiera, bierze aparat i cichaczem wychodzi. A kartkę znaleźliśmy po 15 minutach.
Lipek

Zeszliśmy na śniadanie, wzięliśmy sobie kontynentalne, a ja sałatkę owocową. Wszystko ok – banan, jabłko polane sokiem pomarańczowym… i do tego pomidorki koktajlowe… Ciekawostka. I wyszła jeszcze jedna rzecz – pierwszą noc spędziliśmy we 4 w dormitorium, ale dziś musieliśmy przenieść się do innych pokojów, bo ten był zajęty – były tylko do wyboru jedynka, w której mogły spać 2 osoby i po 1 miejscu w różnych dormitoriach.

Oczywiście dzień wcześniej byliśmy pewni, że dostaniemy jedynkę + dwójkę. Rano nikt z obsługi o tym nie pamiętał.

Lipek

Nie mając wyjścia, zgodziliśmy się, a poranek postanowiliśmy poświęcić na pranie. 10RMB za pralkę 6,5kg, ale niestety suszarka była nieczynna, więc trza było samemu wieszać.

Ruszyliśmy koło 12. Poszliśmy na groblę. Po drodze zaczepili nas kolesie w małych łodziach – pierwszy chciał 240, drugi już tylko 160 – ale prawdopodobnie tylko na wyspę… w jedną stronę, ale kto to wie? Bo poza chińskim, innych języków ni w ząb. Zresztą wszędzie tak tu jest. Poszliśmy na groblę i tam kupiliśmy bilety za 45RMB i popłynęliśmy małą łódką na wyspę.

Lipek: ja uważam, że łódka była średnia, ale nie będę się kłócił z Warmiakiem :] . W każdym razie wchodziło ze 30 osób.

Lipek

Wyspa ma kształt okręgu, w środku są cztery jeziorka, symetrycznie rozdzielone groblami, a na środku wyspy, pomiędzy jeziorkami jest kolejna wyspa. Jedno z ładniejszych miejsc, jakie oglądaliśmy – aczkolwiek wedle prognozy miało być 36 stopni, a było ponad 40. Lipek rozpłynął się i miał dość.

To był jeden z najcieplejszych dni w moim życiu. Kurde tak gorąco chyba nawet w Indiach nie było. Nie pomogło zanurzenie głowy w jeziorze. Ten skwar rozłożył mnie na łopatki
Lipek

Zwiedzaliśmy wyspę, załapaliśmy się na lody – dziewczyny dostały sorbetowe, a mi trafił się z granatu w mleku sojowym. Dziwne w smaku. Następnie popłynęliśmy do końca grobli, na małą wysepkę. Weszliśmy w jakieś ruinki i podrałowaliśmy na górę. Zdobyliśmy ją, weszliśmy na punkt widokowy. Widok był zachwycający – na okoliczne drzewa. Lipek będąc na skraju wytrzymałości skwitował to tylko „ja pierdole”. Zeszliśmy trochę, odwiedziliśmy pomnik będący niedaleko szczytu, i zeszliśmy na dół. Tam na jeziorze całe tabuny rośliny były, o kwiatostanach takich, jak można u nas do suszonych cusiów kupić. Na zdjęciach jest, więc nie będę tłumaczył. Czytacze muszą wykazać się albo wyobraźnia, albo inteligencja. Nie wykluczam oczywiście posiadania obu tych rzeczy. Iwona ciągnęła nas do jaskini jakiegoś tam smoka. Lipek padał na twarz, nas nogi bolały, że hoho. W sumie ciężko było zadecydować. Postanowiłem stanąć na wysokości zadania, żeby nie mówili cały czas, że jestem pasożytem, i uznałem, że trzeba podjąć decyzję. Przestudiowałem Lonely Planet i okazało się, że to nie jaskinia… w sumie smok się zgadzał, ale wystawał mu tylko łeb ze strumyka. A po prostu cały park nazywa się Coś tam Dragon Park Cave… Ale że miała tam być jakaś świątynia, udaliśmy się pod górę. I tu moja zła decyzja – postanowiłem nie iść przez hotel, gdzie uznałem, że można zgubić drogę, tylko innym wejściem, kawałek dalej. Po dłuższym czasie zaczęliśmy się niepokoić. Zeszliśmy w stronę jednej z bram, lecz policjant stanowczym gestem, poruszając się jak robot, pokazał, że wejście tu dozwolonym nie jest, a nawet zbliżanie się nie będzie fajne. Odchodząc uznaliśmy, że dobrze, że pokazał a nie strzelał od razu :P . Ale z innej strony zabicie białego to pewnie dużo papierów do wypełnienia. Poszliśmy dalej. Brama wejściowa, ładna piękna, weszliśmy. Pokazuję mapę, na mapie chińskie robaczki, i następuje konsternacja. Pięć osób przygląda się mapie, dyskutuje… Dopiero po chwili jedno dziewczę mówi do mnie bzz bzz zz bzz bzz zzzz eeee zzz oo! Ta… ja Ciebie dobra kobieto też, dwa razy. W końcu namalowała górkę, pokazała na mnie, namalowała kropkę. Pokazała na mapę, na nazwę świątyni i pokazała kropkę z drugiej strony góry. AAAAA MAĆ! Ok, można dostać się tam autobusem K81 – ale już mieliśmy dość i postanowiliśmy wrócić do hostelu. Wracając zobaczyliśmy mapę, gdzie jak byk było namalowane, że przez tą bramę można dojść do świątyni, jest ścieżka… więc nie wiem… może uznali, patrząc na Lipka, że nie damy rady się wspiąć. Ustaliliśmy z lokalesami, że musimy jechać autobusem Y9. Siedzimy dobre 30 minut, a autobus dupa, inne w tym K81 ze 3 były a tego nie. Lipek przesunął swe zwłoki w stronę planu i nagle znów usłyszeliśmy z jego ust uprzejme, soczyste polskie słowa. Y9 jeździ do 20 minut temu. Zaczęliśmy zastanawiać się nad taksówką, gdy podjechał Y9 – turystyczny, objazdowy autobus – musiał się bidulek spóźnić. 5RMB za osobę. 

Dojechaliśmy do hostelu. Lipki spały w jedynce, a Nina w dormitorium miała dwójkę Polaków – jechali już chyba 40 dni, koleją transsyberyjską i ogólnie tak hardcorowo. Zjedliśmy na kolacje fajne potrawy, smaczne, ale BEZ RYŻU, co Lipek ponownie skwitował słowem w Niemczech oznaczającym zakręt. Chiny, my już piaty dzień, a jeszcze ryżu nie jedliśmy. Za to dostaliśmy frytki – 15RMB – ale ogromny talerz – głupio zrobiliśmy, bo każdy z nas miał talerz frytek i jeszcze chińskie papu – najedliśmy się jak świnie. Potem pogadaliśmy z Polakami i poszliśmy spać. Mi trafiło się trzech francuzów. Przyszli o 1 w nocy, ale cicho kulturalnie i grzecznie.

Nie jest tajemnica, że Adam liczył na trzy młode Chinki. Zapewne niekulturalne i niegrzeczne. Zjadłbym ryz. Zła karma.
Lipek

21.09.2010 – wtorek – Hangzhou

Obudziliśmy się dziś koło 11.00, trochę wbrew zamiarom, ale Nina stwierdziła, że nie będzie nikogo budzić, bo potem Grześ będzie marudny przez pół dnia :P . Co prawda mówili, że rzekomo z rana budziły ich jakieś hałasy, krzyki i nie wiadomo co, ale ja spałam jak kamień, nie mogę więc potwierdzić tych pogłosek. Dopiero głos z dołu łóżka mnie obudził. Zeszliśmy dopytać o pranie i zmianę pokoju, okazało się, że wczoraj się nie dogadaliśmy w recepcji i mamy na dziś jedynkę oraz … 2 pojedyncze miejsca w różnych dormitoriach. Hm. Przenieśliśmy wszystkie graty do jedynki, a ku naszemu zaskoczeniu Nina i Adam powiedzieli, że mogą spać w dormitoriach, bo w jedynce im będzie chyba ciasno. Wrzuciliśmy brudne rzeczy do pralki i zeszliśmy na śniadanie (Nina już była po i w dodatku wciągnęła się w chińskie seriale!). Śniadania były zachodnie, ale całkiem smaczne. Po rozwieszeniu prania wyruszyliśmy na zwiedzanie. Pierwsze wrażenie – o jejku jaki upał! Zanim dotarliśmy do łódek już byliśmy mokrzy. Po małych wahaniach olaliśmy 2 Chińczyków proponujących nam popłynięcie na Wyspę Małych Mórz (pierwszy za 240 Y, drugi za 160 Y) i wykupiliśmy oficjalne pływanie za 45 Y/os., co miało tą przewagę, że pozwalało później na popłynięcie w inną stronę jeziora i obejmowało jakieś wstępy, z których ostatecznie nie skorzystaliśmy. Zobaczyliśmy z bliska te 3 małe pagody, których wczoraj tak zacięcie szukaliśmy i dopłynęliśmy na wyspę. Wyspa baaardzo urokliwa. Ma kształt znaku zatrzymywania się i postoju, czyli dokładnie taki:

Przeszliśmy przez wszystkie chyba mostki, zrobiliśmy zdjęcia pagodom, kwiatom lotosu, sobie nawzajem i ogólnie było sielankowo i milusio, gdyby nie cholerny upał i moja znowu przeszkadzająca soczewka (tym razem lewa, przepłukanie płynem pomogło tylko na krótko). Postanowiliśmy przepłynąć łódką na północną stronę jeziora, żeby dojść do Parku Jaskini Żółtego Smoka. Połaziliśmy najpierw po ciekawym terenie z różnymi kamiennymi elementami, resztkami pałacu i znowu – byłoby całkiem OK, ale dzisiejszy upał zabijał. Byliśmy mokrzy i ruszaliśmy się jak muchy w smole. Mimo słabości (Grześ zaliczył największy kryzys upałowy), po krótkim odpoczynku, postanowiliśmy ruszyć pod górę do tego parku. Tylko, że droga nie za bardzo prowadziła tak jak mapa. Próbowaliśmy pytać kogoś jak tam dojść, ale najpierw jakiś chopek w mundurze nie chciał z nami gadać (pokazał ręką „stop”, a potem zasalutował, dobrze, że nie strzelał od razu!), a w następnym przybytku pokazali nam, że to po drugiej stronie góry i skierowali na autobus 81. W obliczu zmęczenia upałem, porażki w dotychczasowym, już dość długim dochodzeniu do parku, postanowiliśmy wsiąść w autobus zmierzający w kierunku naszego hostelu i zobaczyć chociaż pagodę. Złośliwie przyjechały wszystkie numery autobusów, niektóre nawet 3 razy, a nasza 9 dopiero w momencie, kiedy chłopaki studiując chiński rozkład jazdy doszli do wniosku, że ten autobus jeździ tylko do 17.00, więc już jest na niego za późno. W autobusie Chinka z mikrofonem napierdzielała coś po chińsku cała drogę, pewnie o mijanych atrakcjach, bo to był taki autobus bez szyb, jakby wycieczkowy. Ponieważ się już ściemniało, stwierdziliśmy że pagodę przekładamy na jutro, wysiedliśmy przy hostelu i po kąpieli, czy co tam kto robił, zeszliśmy na dół na kolację. I co się okazuje – nie ma ryżu! Jesteśmy piąty dzień w Chinach i ani razu nie jedliśmy ryżu. Coś tu nie gra. Spytaliśmy kelnerki, czy to przypadkiem nie ściema, że w Chinach jedzą ryż :) . Skończyło się na gigantycznych porcjach frytek i całkiem smacznych chińskich daniach: ja – kawałki ryby z papryką, cebulą i grzybami w sosiku, Adam – kawałki kurczaka (oczywiście były kości) z tym samym, Nina – pieczoną wieprzowinę w sosie słodko-kwaśnym, Grześ – wołowinę z cebulą. Za wyjątkiem rozczarowania brakiem ryżu byliśmy zadowoleni. Zapłaciliśmy 94 Y za nas dwoje.

Wracając do pokoju spotkaliśmy dwoje Polaków – Piotrka i Ewę, którzy w ostatnie studenckie wakacje podróżują sobie przez Rosję, Chiny i Malezję. Powiedzieli nam parę przydatnych rzeczy, wymieniliśmy się namiarami na hostele i ogólnie staliśmy chyba z 1,5 h w korytarzu, bo fajnie się z nimi gadało. Poszliśmy spać o 1.00.

Iwona

Zostaw po sobie ślad