Guilin dzień któryś.

Wstaliśmy jak Bóg przykazał i partia zezwoliła, o 12.

Partia jest jednoosobowa i nazywa się Nasz Interpersonalny Nieugiety Adwersarz ;-> .

Lipek

Zwlekliśmy się i postanowiliśmy zobaczyć Jaskinię Trzcinowego Fleta. Albo fletu. Przy okazji w hostelu zarezerwowaliśmy wycieczkę bambusowymi łodziami, na jutro. Z Lipkiem zdecydowaliśmy upolować lokalne żarcie pod hotelem, a dziewczyny weszły jeszcze do agencji turystycznej, dowiedzieć się na temat tarasów ryżowych na pojutrze – bo w hotelu mieli tylko taką wycieczkę, która kończyła się za późno dla nas – nie zdążylibyśmy na samolot do Chengdu.

To nie do końca tak było – poszły porównać ceny na spływ rzeka Li bambusowymi łodziami a sprawa tarasów wyszła później – ale to tylko gwoli ścisłości i zgodności historycznej :).

Lipek

Upolowaliśmy z knajpy pierożki na parze, Do tego w pudełeczku coś, co okazało się mleczkiem sojowym, a ja sobie jeszcze pakuneczek w liściach bambusa, czy czegokolwiek innego. Fajnie wyglądało. Dziewczątka dotarły do nas, lecz ciamkano było średnie. A już świństwem pierwszej wody był ten pakunek – w liściach był rozgotowany ryż z kilkoma fasolkami. Moja rodzicielka mnie kiedyś pasła zupkami mlecznymi i traumę mam do dziś – czytając to, niech wie, jak mnie skrzywdziła :P .

Obiektywnie należy stwierdzić, że zapakowany w liść kleik ryżopodobny był nad wyraz mało zjadliwy, a fakt traumatycznych przeżyć Adama z dzieciństwa miał raczej drugorzędne znaczenie :).

Lipek

Postanowiliśmy w agencji zarezerwować tarasy, zaproponowali nam lepsze ceny niż w agencji a ponadto zorganizowali imprezę tak, że będziemy mieli godzinę zapasu na lotnisku… o ile nic się nie wykrzyczy.

Jest ryzyko jest zabawa :D. Tutaj jak z Chińczykiem cos ustalisz i zaklepiesz, to i tak do końca nie można być pewnym. Dodatkowo lokalny transport bywa pełen niespodzianek.

Lipek

Już jesteśmy wprawieni w lokalnych autobusach, więc pojechaliśmy do jaskini autobusem Y3. W LP piszą, że trzeba wysiąść na ostatnim przystanku, jednak po jaskini są jeszcze trzy przystanki. Kierowca nam sam z siebie pokazał, że to właśnie tu chcemy wysiąść. Powędrowaliśmy kawałek w górę, kupiliśmy bilety i odczekaliśmy 15 minut na kolejna grupę. Mżyło paskudnie, z czego jedyny zadowolony to Lipek.

Jedynym minusem deszczu jest to, że w kapturze nie widać moich warkoczyków, co powoduje że robią mi tylko 2-3 zdjęcia dziennie i mniej czikulinek się do mnie uśmiecha ;).

Lipek

Co prawda w jaskini deszcz nie przeszkadza, ale jednak zwiedzanie w deszczu jest średnie. W jaskini… Jaskinia jest świetna. Co prawda kiczowato podświetlona, ale to tu norma. W sumie to mi się podobało, widać lubię kicz. Jaskinię naprawde przyjemnie się oglądało, grała w tle muzyka, światełka świeciły, kolorki kolorowały, turyści zwiedzali a Chińczycy się wydzierali. Jeden przez całą wycieczkę przez telefon rozmawiał. W pewnym momencie, gdzie była formacja skalna kurtyny czy sceny teatralnej, przewodniczka śpiewała. A chińczyk szwargotał. Na szczęście zanim podszedłem to się zamknął, bo zaczynał działać mi na nerwy. Z ciekawostek – w jaskini są punkty robienia zdjęć za kasę, a za dodatkową opłatą 5RMB można przejść do kolejnej komnaty, gdzie są ogromne żółwie – do jednego Chińczycy przyklejali banknoty na szczęście.

UWAGA PRZERWA W RELACJI – przynieśli jedzonko w samolocie.

Wciamane. Mało! I paskudne.

Paskudne to mało powiedziane, zwłaszcza w porównaniu do posiłku w poprzednim samolocie tych samych linii. Może oczekiwania były za duże a żołądki za puste?

Dobra, do rzeczy. Po wyjściu z jaskini była już chyba 16. Chcieliśmy iść na Szczyt Samotnego Piękna, czy czegoś takiego, ale zbliżający się zmierzch zmienił nasze plany i wybraliśmy park. W sumie Iwona pisze relacje analogowo i potem ma przepisywać, więc nie będę się zmuszał i pisał nazw, których nie pamiętam – Iwony zadaniem będzie poinformowanie czytaczy, co widzieliśmy. Pojechaliśmy autobusem Y3 z powrotem, dopadliśmy jakąś Chinkę (tylko bez skojarzeń!) mówiącą we wspólnym, która powiedziała nam, gdzie się przesiąść i nawet z nami wysiadła i pokazała kolejny autobus.

Jedno trzeba Chińczykom oddać – starają się być uczynni, nawet jak nie rozumieją co do nich gadamy. W większości. A jak już który gada mowa Szekspira (lub usiłuje) to czuje się zobowiązany wręcz. Nie raz było tak, że zaczepiony tuchton wzruszał bezradnie ramionami, a z boku sam podchodził inny (nawet turysta chiński) i wspomagał tłumaczeniem na angielski.

Lipek

Dotarliśmy do parku i postanowiliśmy iść od prawej. Ładny ten park, początek jest nawet na zdjęciach – górki, pagody…. Ścieżka zaczęła piąć się w górę. Aż dotarliśmy na szczyt. W sumie po drodze minęliśmy jakieś poetycko brzmiące miejsce, które mieliśmy zobaczyć, cos w stylu Świątyni Świszczącego Nietoperza, czy Jeziora Tęczowego Smoka, ale nie znaleźliśmy tego. Chińczycy wymyślają wspaniałe nazwy do chyba wszystkiego – i nazwa często jest lepsza od tego, co się widzi. W każdym razie na szczycie nie znaleźliśmy tego co szukaliśmy i zaczęliśmy drogę w dół, w narastających ciemnościach. Gdy zeszliśmy, było już prawie ciemno. Zobaczyliśmy jeszcze skałę wielbłąda i wróciliśmy do miasta.

Dziewczyny napaliły się na rybę w lokaleśnej knajpie polecanej przez LP – z mapą poszliśmy szukać jej i o dziwo nawet trafiliśmy. No w życiu byśmy bez LP tu nie weszli. Mordownia jakich mało. Ale byliśmy twardzi. Lokal maksymalnie obskurny, czasy świetności mający ze 40 lat temu, stoliki z lokalesami, na stolikach maszynka gazowa. Weszliśmy, dostaliśmy stolik i ładne, oprawione menu. A w środku same znaczki. Na słowo Beer Fish, czyli ryba w piwie nie reagowały, więc w LP pokazaliśmy chińską nazwę. Na to była już reakcja. Zamówiliśmy jeszcze po piwie i czekaliśmy. Wszyscy w lokalu na nas patrzyli i zastanawiali się, co ci ludzie tu robią. My w sumie też, może poza Iwoną, która słysząc o rybie dostaje klapek na oczy i tłum chińczyków nie wygnałby jej z knajpy przed zjedzeniem rybki. Po jakimś czasie obsługa przyniosła wok, z rybą z warzywami i postawiła na kuchenkę gazową na naszym stoliku. Przy okazji, zamówiliśmy też ryż, żeby Lipkowi nie było smutno. Pierwszy kęs ryby spowodował, że obie nasze kobiety zaczęły machać pałeczkami jak wiatrak skrzydłami. Z Lipkiem udało nam się odrobinę uszczknąć, trochę rybki, jakiegoś pomidora i grzybka. Było rewelacyjne, ale niestety zanim zaczęliśmy jeść, okazało się, że nie ma już nic. Może przesadzam, ale tylko lekko.

Wcale nie przesadzasz. Zanim zorientowałem się, które części potrawy są jadalne, polowy już nie było. Myślałem, że wspólne naczynie z potrawa na środku to fajny pomysł, ale chyba nie z naszymi dziewczynami które machają pałeczkami z napędem atomowym. Następnym razem weźmiemy z Gadzetem osobne naczynie. I osobny stolik. Tak na wszelki wypadek ;-). Dobrze, że był ryz w nadmiarze :]

Lipek

W każdym razie ryby były 2, dość spore, a całość, sosik, pomidory, warzywa  – super. I zapłaciliśmy za to, razem z piwem 76. Sama ryba, na 4 osoby kosztowała 40 RMB czyli niecałe 20 pln. Wypas. Potem powędrowaliśmy do hostelu i udaliśmy się na spoczynek, gdyż następnego dnia czekały na nas bambusowe łodzie…

Kończę poprawki o 7:30 w mini vanie. Jesteśmy od godziny w drodze (a poszliśmy spać o pierwszej, bo rezerwowaliśmy wycieczki i hostele), cudem najedzeni (Nina z poświeceniem zapoznała się z jakimś Malezyjczykiem przed świtem, a ten wskazał jej cos, co przypominało piekarnie), półtorej godziny drogi przed nami. Powrót nie wiadomo o której. Nie możemy wymienić pieniędzy, bo wracamy od kilku dni za późno by dotrzeć do banku. Poza tym dziś i tak niedziela. Efekt – zwitek dolarów w kieszeni a nie stać nas na noclegi, wycieczki i jedzenie. Ech, wakacje.

:-)

Lipek

23.09.2010 – czwartek – Guilin

Leje dalej, masakrycznie leje. Obudziliśmy się 11.40, ale w obliczu deszczu nie mieliśmy nawet jakiegoś wielkiego żalu, że tak późno. A Grześ w końcu był szczęśliwy, że „prawie” się wyspał. Zamówiliśmy hostel w Chengdu i pomału zbieraliśmy się na śniadanie, ale okazało się, że już prawie 14:00 się zrobiła i w hostelu już śniadań nie dają. Chłopaki zbiegli do jakiejś lokalesowej knajpy na zewnątrz i zamówili pierożki, a myśmy z Niną rozmawiały z panią z agencji turystycznej o wycieczkach na rzekę Li. Pierożki gorsze niż w Szanghaju, Adam zamówił jeszcze coś dziwnego zawiniętego w liście, ale smakowało na tyle paskudnie, że nikt tego nie chciał zjeść. Wahaliśmy się trochę co tu robić i – ponieważ wciąż lało – ostatecznie wybraliśmy Jaskinię Trzcinowego Fletu (Ludi Yau). Autobusem nr 3 jechaliśmy przez całe miasto (małe – ponad 600 tys. mieszkańców) i wysiedliśmy przed samą jaskinią. Wstęp 90 Y. Jaskinia ładna, bardzo mocno podświetlona, czasem trochę psychodelicznie, Jak to w Chinach, za dodatkową opłatą można zrobić sobie zdjęcie w specjalnie podświetlonych miejscach, czy wejść w dodatkowy zakamarek, żeby pogłaskać żółwia. Chyba jeszcze nie spotkaliśmy miejsca, w którym nie zbieraliby dodatkowej kasy za jakieś atrakcje w środku. Grześ dzielnie robił zdjęcia na pajęczakowatym statywie, wyglądały obiecująco na wyświetlaczu, zobaczymy na kompie. Przewodniczka mówiła oczywiście po chińsku, więc atrakcje oglądaliśmy sobie sami, czasem zerkając na to co akurat podświetlała. Ale w zasadzie do oglądania takiej jaskini, o ile nie jest się jakimś strasznym zapaleńcem jaskiniowym, przewodnik nie jest konieczny. Po zwiedzeniu zapanował spoty marazm, bo deszcz lał dalej i nie wiedzieliśmy co dalej robić.

Ostatecznie pojechaliśmy, trochę za moją namową do Parku Siedmiu Gwiazd (Qixing Gongyuan) – autobusy 3 i 14, wstęp 35 Y. Niestety było juz trochę późno, więc decydowaliśmy co by tu wybiórczo zobaczyć i sam wybór poszedł nieźle, ale weszliśmy w złą ścieżkę i wylądowaliśmy na jakiś pobocznych atrakcjach, schodząc śliską, wąską, kamienistą dróżką już prawie po ciemku. Na koniec znaleźliśmy chociaż Wielbłądzią Skałę (Luotno Shan) i pojechaliśmy do polecanej znowu w Lonely Planet lokalesowej knajpki. Przy czym lokalesowa tym razem oznaczała totalny hardcore! Sami w sumie w życiu tam nie weszlibyśmy, bo była zaniedbana, same stoły z krzesłami, zero wystroju, ściany malowane na biało chyba z 20 lat temu i bez menu z obrazkami, nie mówiąc już o czymkolwiek po angielsku. Odszyfrowaliśmy ją po chińskich znaczkach zresztą, bo nazwy Shengfa Fandian, jak można się domyślić, nie było nigdzie. Bardzo się z Niną napaliłyśmy na danie opisywane w LP: beer fish (pijiuyu) i pokazując tam na jego chińską nazwę dokonaliśmy zamówienia (no ja jeszcze z rozmówkami wskazałam na ryż i sól!). Były to 2 ryby podane na gotującym się na kuchence na stole woku, w jakimś piwnym sosie zawierającym pomidory, grzyby, zieloną cebulkę i przyprawy. Cały czas bulgotało to sobie na stole (do tego podali nam piwo, które zamówiliśmy, a wcześniej czajniczek z herbatą), dziubaliśmy to pałeczkami i zajadaliśmy ryżem. Pycha! Numer jeden z żarcia jak na razie! Forma podania i smak – rewelka, tylko trochę mało jak na 4 osoby. Cena za wszystko 70 Y, czyli po jakieś 9 zł na głowę. Po drodze dopchaliśmy owocami (jabłko, banan –żadnej egzotyki) i w hostelu zamówiliśmy na jutro spływ po rzece Li w wersji łódź bambusowa (130 Y), a w agencji sprawdzanej rano tarasy ryżowe na pojutrze. Z tym drugim jest trochę kłopotów, bo mamy samolot do Chengdu na 19:30 i standardowa wycieczka jest zbyt długa. Mam nadzieję, że to wszystko wyjdzie na czas.

Iwona

Zostaw po sobie ślad