🚗 Poranny wyścig na lotnisko w Santiago
Pobudka przed świtem. Z trudem wygrzebaliśmy się z łóżek w hostelu – plecaki już częściowo Nina spakowała wieczorem, ale jak zwykle rano było zamieszanie. Tomek oczywiście nie mógł znaleźć jednej skarpetki, Krzyś w ostatniej chwili przypomniał sobie o czapce, która wylądował gdzieś pod łóżkiem. Ja próbowałem wcisnąć wszystkie kable, ładowarki i powerbanki do jednego worka, a Nina w nerwach sprawdzała, czy mamy bilety i dokumenty. Szybkie, proste śniadanie.
Uber zamówiony z wyprzedzeniem – facet przyjechał punktualnie. Duże auto, więc wszystko się zmieściło: dwa duże plecaki, cztery plecaki podręczne, dzieci, my. Ruszyliśmy na lotnisko. Ruch o tej porze jeszcze niewielki, jazda szybka. Mieliśmy nadzieję, że dzień zacznie się spokojnie.
Dojechaliśmy pod terminal. Kierowca zatrzymał się przy odlotach międzynarodowych. Rzuciłem okiem na oznaczenia i coś mi nie pasowało, ale zanim zdążyłem to ogarnąć, było za późno zmienić miejsce docelowe, a nasz hiszpański nie pozwalał na konwersacje z kierowcą. Znaczy mój nie pozwalał, bo go nie było, Niny zaś po 3 miesiącach duolingo jeszcze się nie rozwinął do tego poziomu. Wysiedliśmy, wyciągnęliśmy plecaki i zaczęliśmy iść w stronę wejścia. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że loty krajowe odprawiane są… w zupełnie innym terminalu, który jest „kilka” dobrych minut marszu dalej.
Wyszliśmy z lotniska międzynarodowego na rozgrzany beton. Słońce waliło prosto z góry, temperatura rośnie z każdą chwilą, a my – obładowani plecakami – musimy teraz na szybko przebiec na drugą stronę lotniska. Plecaki podbijają się na plecach, Krzyś dość sprawnie idzie, Tomek marudzi, że za ciężko, gorąco i że iść trzeba. Nina próbuje trzymać tempo, ja liczę kroki i przeklinam w myślach. Czuliśmy się trochę jak w jakimś reality show, w którym nagrodą było zdążenie na samolot. A zegar tyka…
W sumie przeszliśmy około kilometra, w pełnym słońcu, po rozgrzanym betonie, slalomem między parkingami, latarniami i przemykając od cienia do cienia. Ale jakoś się udało – dotarliśmy do właściwego terminala. Check-in otwarty, kolejki niewielkie. Jakimś cudem zdążyliśmy bez pośpiechu, z zapasem. Na odprawie mogliśmy wreszcie odetchnąć.
✈️ Lot do Calama – bezproblemowy, ale z widokami jak z Marsa
Po kontroli bezpieczeństwa mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc usiedliśmy w hali odlotów. Standardowo: szybka kanapka, dzieci zajęte telefonami, My zwiedzaliśmy lotnisko i zaglądaliśmy do każdego sklepu z pierdołkami.
Boarding rozpoczął się punktualnie. Lot – krajowy, na pokładzie głównie miejscowi i kilku turystów. Samolot średniej wielkości, wygodny. Start bez problemów. Przykleiłem się do okna, dzieci nie walczyły o swój kawałek widoku – wszak mają telefony… ( w sumie wolę, żeby grały, niż marudziły, kręciły się i kopały siedzenie przed nami…)
I było na co patrzeć. Najpierw krajobraz Santiago – wielkie, rozlane miasto, oszałamiająca ilość domów wśród zieleni, w tle majestatyczne Andy. Potem – powoli – krajobraz zaczął się zmieniać. Zielone góry ustąpiły miejsca szarościom. Z okna widać było bezkresne pustkowia, poprzecinane głębokimi suchymi korytami rzek, mozaikę solnisk i pojedyncze wzgórza wynurzające się z płaskiego terenu.
Ostatnie pół godziny lotu to było coś absolutnie niesamowitego. Z góry widać było białe plamy solnisk, czerwono-szare pustynie, wyschnięte doliny i pojedyncze czarne stożki wygasłych wulkanów. To wyglądało jak Mars. Albo jeszcze lepiej – jak fragment jakiejś zapomnianej planety z filmu science fiction. Bałem się, że zaraz mi telefon padnie od ilości zdjęć. Co chwilę lepszy widok. Niestety, jak zwykle – zdjęcia nie odzwierciedlają piękna widoku.
Lądowanie w Calama miękkie i bezproblemowe. Lotnisko małe, klimatyczne, obsługa szybka i sprawna. Bagaże przyjechały po 10 minutach. Wyszliśmy na zewnątrz – suche, gorące powietrze uderzyło nas od razu. Witamy na Atacamie.
🚙 Odbiór auta w Calama – szybciej niż myśleliśmy
Po wyjściu z przylotów od razu skierowaliśmy się w stronę punktu odbioru samochodów. Wiedzieliśmy, że bez auta na Atacamie ani rusz. Komunikacja publiczna praktycznie nie istnieje, a wszystko jest rozrzucone na ogromne odległości. Mieliśmy rezerwację zrobioną jeszcze w Polsce – na szczęście. Formalności poszły szybciej niż się spodziewaliśmy. Krótka rozmowa przy okienku, sprawdzenie dokumentów, podpisanie papierów. Dostaliśmy samochód, który już czekał na nas na parkingu – większy SUV, 4×4 – idealny na pustynne drogi.
Obeszliśmy auto dookoła, obejrzeliśmy stan – kilka rys, typowych dla wypożyczalni w takich warunkach, 3/4 nie odnotowane w protokole. Zrobiliśmy zdjęcia, opisaliśmy i postanowliśmy wysłać o tym informację do wypożyczalni (ale potem zapomnieliśmy…). Plecaki wrzucone do bagażnika, dzieci zapięte, klimatyzacja odpalona na pełen regulator – i w drogę. Byliśmy gotowi na podbój pustyni.
W samochodzie standardowo – audiobook. Dzieci wkręciły się w słuchanie książkek z cyklu Droga Szamana Wasilija Machanienki. Włącza się audiobooka i dzieci nie ma, nieważne jak długa jest droga.
🛒 Zakupy w markecie w Calama – hurtowe zaopatrzenie na pustynię
Z lotniska od razu ruszyliśmy w stronę centrum Calama. Potrzebowaliśmy zapasów – na pustyni nie ma żartów. Woda, jedzenie, napoje, jakieś przekąski – wszystko musieliśmy kupić na kilka dni do przodu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z większych supermarketów – duży, nowoczesny, przypominał nasze galerie handlowe.
Na początek najważniejsze – szybkie załatwienie kantoru. Na szczęście był otwarty. Wymieniliśmy dolary na chilijskie peso – tym razem bez problemów, bez zbędnych pytań. W kieszeni wreszcie pełno lokalnej waluty. I na zakupy, i na benzynę, i na drobne wydatki. Można było ruszać dalej.
W środku – klimatyzacja, sklepy, restauracje, kantor. Idealnie. Rozdzieliliśmy się – Nina z chłopcami na poszukiwania jedzenia, ja na łowy wodne i w poszukiwaniu ketchupu. Krzyś oczywiście chciał wrzucić do koszyka całą półkę słodyczy, Tomek upierał się przy butelce napoju o fluorescencyjnym kolorze, który wyglądał jak płyn do szyb. Po krótkiej negocjacji ograniczyliśmy się do rozsądnych ilości.
Wzięliśmy chyba z dziesięć litrów słodkich napojów, zgrzewkę wody, pięciolitrowy baniaków z wodą – w takich warunkach zużycie idzie jak szalone. Do tego owoce, jakieś suche produkty na szybkie śniadania, pieczywo. Koszyk był tak pełny, że prawie nie mieścił się przy kasie. Ale byliśmy zaopatrzeni.
Po zakupach dzieci były głodne, więc zatrzymaliśmy się w jednej z sieciowych pizzerii obok marketu. W normalnych warunkach pewnie byśmy poszukali czegoś bardziej lokalnego, ale tu liczyło się jedno: szybko i dużo. Zamówiliśmy dwie pizze oraz napoje. Jedzenie było zaskakująco dobre – ciasto cienkie, składniki świeże, wszystko bardzo smaczne. Może też dlatego, że głód był już na poziomie „zjem wszystko, co się nie rusza, ewentualnie dobije to widelcem i zjem”.
🏜️ Droga do San Pedro de Atacama – pustynia i widok wulkanu
Wyjeżdżając z Calama, od razu poczuliśmy, że wjeżdżamy w inny świat. Krajobraz zmieniał się z każdą minutą. Najpierw płaska, spalona słońcem ziemia. Suche, piaszczyste pola bez śladu zieleni. W oddali majaczyły jakieś pagórki, jakby zrobione z gliny i piasku.
Im dalej jechaliśmy, tym bardziej krajobraz robił się „kosmiczny”. Formacje skalne, dziwne wąwozy, wyschnięte doliny. I na horyzoncie coraz wyraźniej widać było potężny wulkan Licancabur – idealnie symetryczny, pokryty czapką śniegu na szczycie, wyrastający jak samotny strażnik pustyni.
Każdy zakręt odkrywał nowe widoki. Pustynia nie była jednolita – zmieniała kolory w zależności od kąta padania światła: raz była czerwona, raz żółta, raz popielata.
W miarę jak zbliżaliśmy się do San Pedro, słońce zaczęło powoli zachodzić. Niebo robiło się złote, potem pomarańczowe. Wjechaliśmy na pusty fragment drogi i postanowiliśmy się zatrzymać. Po prostu tak, na środku niczego.
Wysiedliśmy z auta. Wiatr był mocny, prawie wyrywał czapki z głów. Gorący, ale silny. Mimo tego – warto było. Widok: pustynia aż po horyzont, gdzieś daleko zarysy gór, wulkan w tle. Słońce nisko nad ziemią, a kolory zmieniały się dosłownie co minutę.
🌅 Zachód słońca w pustyni – Mirador de Kari, przypadkiem idealny
Chwilę później ruszyliśmy dalej. Po kilku minutach zobaczyliśmy przy drodze sporo zaparkowanych aut. Zatrzymaliśmy się i my. Okazało się, że to słynny punkt widokowy Mirador de Kari – Piedra del Coyote. Idealne miejsce na zachód słońca. Tylko że my… spóźniliśmy się dosłownie o kilka minut. Słońce już schowane, resztki światła gasły na czerwonych skałach Valle de la Luna.
Żałowaliśmy trochę, że nie pojechaliśmy prosto tutaj – byłoby jeszcze piękniej. Ale i tak – widok zapierał dech w piersiach. Czerwone, spękane doliny, przypominające krajobrazy z Marsa, wiatr świszczący w uszach, a w oddali cień wulkanu. Dzieci biegały po kamieniach, a my po prostu staliśmy i patrzyliśmy.
🏡 Przyjazd do Peumayen Atacama – cisza, basen i gwiazdy
Po ciemku ruszyliśmy dalej w stronę San Pedro de Atacama. Przed miasteczkiem lekka zmyłka, pojechaliśmy za daleko i musieliśmy zawrócić. Na koniec zjechaliśmy z asfaltu i potem drogą szutrową dojechaliśmy do naszego noclegu – Peumayen Atacama Hostal.
Miejsce od razu nam się spodobało. Ciche, spokojne, parterowe domki rozrzucone po pustynnej działce. Zero świateł miejskich, tylko ciemność i niesamowite gwiazdy nad głową. Wydawało się, że jesteśmy tam sami – chyba byliśmy jedynymi gośćmi tego wieczora.
Szybkie rozpakowanie rzeczy, zmiana butów na klapki i decyzja: idziemy na basen. Woda? Lodowata. W ciągu dnia pustynne słońce nagrzewa ziemię, ale woda w basenach tu chyba rzadko kiedy robi się ciepła. Dzieci wrzasnęły, gdy weszły do wody, ale po chwili zaczęły się pluskać, śmiać, rzucać na siebie nawzajem.
My z Niną najpierw zanurzyliśmy nogi, ale jednak zdecydowaliśmy się wskoczyć pod wodę. pod wodą zacznało być cieplej niż w nocnym powietrzu pustyni. Patrzyliśmy w niebo. Niebo nad Atacamą to coś, czego nie da się zapomnieć. Miliony gwiazd, mleczna droga, konstelacje, których w Europie nigdy nie widać. Można siedzieć godzinami i tylko patrzeć.
Następnie… poszliśmy spać.