2025 Chile i Argentyna2025-04-27T13:59:08+01:00
Countries
202, 2025

3 dni drogi do Chile[Chile 2025]

2 lutego 2025 21 Operowa, Warszawa Początek podróży
2 lutego 2025 Warszawa Lotnisko Chopina (WAW) Wylot z Polski
2 lutego 2025 Port lotniczy Madryt-Barajas (MAD) Przylot do Hiszpanii
2 lutego 2025 Airport Madrid suites apartments Belfast 13, Madryt Nocleg tranzytowy
3 lutego 2025 Port lotniczy Madryt-Barajas (MAD) Wylot z Hiszpanii
3 lutego 2025 Hostel Mexico DF Airport, Meksyk Nocleg tranzytowy
4 lutego 2025 Hostel Mexico DF Airport, Meksyk Początek dnia / Nocleg
4 lutego 2025 Port lotniczy Benita Juáreza w Meksyku (MEX) Wylot z Meksyku
4 lutego 2025 Port lotniczy Santiago de Chile (SCL) Przylot do Chile
502, 2025

Castillo Hidalgo w Santiago de Chile [Chile 2025]

Castillo Hidalgo – rodzinna przygoda w sercu Santiago de Chile 🏰🌿

Przylecieliśmy w środku nocy do Santiago de Chile – zmęczeni, ale podekscytowani. Razem z Niną, naszymi synami, Krzysiem i Tomkiem, po długim locie z Europy, marzyliśmy tylko o ciepłym łóżku. Na szczęście Uber działa tu sprawnie, więc bez problemu dostaliśmy się do naszego noclegu – Hostel Boutique Merced 88. To kameralny, czysty hostel w centrum Santiago, idealny dla rodzin z dziećmi – cicho, bezpiecznie i bardzo blisko głównych atrakcji miasta.

Rano, po szybkim śniadaniu, postanowiliśmy załatwić podstawową sprawę: wymianę waluty. Nina wcześniej wyczytała, że najlepsze kantory znajdują się w rejonie Plaza de Armas de Santiago, głównego placu miasta. Na piechotę to mniej niż godzina drogi, więc w sam raz na rozruch po długim locie. O ile oczywiście ktoś lubi chodzić. Dla leniwych, oczywiście można wszędzie pojechać uberem.

Ale zanim ruszyliśmy w stronę centrum, zerknąłem na mapę i dostrzegłem coś ciekawego – niewielkie wzgórze Cerro Santa Lucía, na którego szczycie mieści się Castillo Hidalgo. „200 metrów przewyższenia – idealne na sprawdzenie, czy po tylu godzinach w powietrzu nadal umiemy chodzić”. Odpowiedział mi jęk…

Ale moim zdaniem, była to była świetna decyzja.

Zamiast iść prosto na Plaza de Armas, skręciliśmy więc w stronę Castillo Hidalgo, przyciągnięci zielenią wzgórza Cerro Santa Lucía. Nie spodziewaliśmy się, że to miejsce – często tylko krótko wspominane w przewodnikach – stanie się jednym z najciekawszych punktów naszej rodzinnej podróży po Santiago. W pierwszym momencie miejsce wyglądało niepozornie. ot górka i parczek. Potem jednak okazało się, że jest tam zamek… Zamek wyglądał niepozornie – ot, historyczna budowla na wzgórzu. Ale już po pierwszych krokach wiedzieliśmy, że trafiliśmy na coś wyjątkowego.

Wchodząc coraz wyżej, otaczały nas kręte ścieżki, stare kamienne schody, tropikalna roślinność i ukryte fontanny. Każdy zakręt odkrywał nowy widok – raz fragment miasta, raz alejkę z palmami, a czasem po prostu cień idealny, by na chwilę przysiąść. Dla Krzyśka i Tomka była to prawdziwa przygoda. Tommek od razu pobiegł w stronę murów, próbując „zdobywać zamek” jak prawdziwy rycerz, a Krzyś z zachwytem pokazywał nam egzotyczne kwiaty wzdłuż alejek.

Dla nas mógłby to być moment oddechu. Po intensywnym locie i wrażeniach pierwszego poranka, mogliśmy usiąść na jednym z tarasów widokowych, spojrzeć na rozciągającą się panoramę Santiago i dalekie śnieżne szczyty Andów, które majaczyły w oddali. To jedno z tych miejsc, które w naturalny sposób łączą historię z naturą i widokami, które zapamiętuje się na długo. Jednak zwiedzanie tego miejsca w środku dnia, skutecznie doprowadziło do tego, że staraliśmy się przemykać od cienia do cienia.

Choć Castillo Hidalgo z dziećmi brzmi jak lekka wycieczka, to wejście na wzgórze Cerro Santa Lucía potrafi zmęczyć – szczególnie gdy słońce zaczyna mocniej przygrzewać. Na szczęście cała trasa na górę to ciąg malowniczych przystanków, dzięki którym marsz nie dłużył się zanadto..

No i Nina kupiła dzieciom granitę… Więc +10 do szczęścia.

Dlaczego warto tu zajrzeć?

Castillo Hidalgo to nie tylko zabytkowa budowla z XIX wieku, ale też punkt widokowy, z którego rozciąga się panorama całego miasta, a w tle – także na Andy. Dla naszej czwórki to był świetny sposób na rozpoczęcie zwiedzania Santiago – trochę historii, trochę wspinaczki, dużo zieleni i przestrzeni.

Co zachwyci dzieci?

  • Małe schody i zakamarki – prawdziwa gratka dla małych odkrywców!

  • Spacer po murach zamku – bezpiecznie, ale z dreszczykiem emocji

  • Fontanny, papugi i kaktusy – zaskakująco ciekawa mikstura dla dziecięcej wyobraźni

Co docenią dorośli?

  • Niesamowite widoki na panoramę miasta i pobliskie szczyty

  • Spokojne alejki idealne na zdjęcia rodzinne

  • Możliwość odpoczynku na ławkach w cieniu drzew po intensywnym zwiedzaniu

Praktyczne informacje:

  • Wstęp darmowy – idealne miejsce na budżetowe zwiedzanie

  • Najlepiej przyjść rano lub późnym popołudniem, by uniknąć upałów

  • Wózek dziecięcy? Dolna część wzgórza jest dostępna, ale na sam zamek warto zabrać nosidło

  • jest granita!

602, 2025

Santiago de Chile – zwiedzanie miasta [Chile 2025]

🗺️ Poranny reset i plan, który miał być prosty

Po porannym zdobyciu Castillo Hidalgo, zrobiliśmy szybki przegląd planu na resztę dnia. Lista była dość prosta: kantor, karta SIM, coś zjeść i może jeszcze zdążyć zobaczyć wzgórze Cerro San Cristóbal. Problem w tym, że nasze podejście do realizacji planu było, jak to powiedzieć… dość płynne. Czyli trochę błądzenia, trochę improwizacji, trochę “idziemy tam, gdzie nas poniesie Google”. Najpierw ruszyliśmy w stronę Plaza de Armas, bo z tego co Nina wyczytała, to tam powinny być kantory. W praktyce okazało się, że Google nie do końca ogarnia, co w Santiago aktualnie istnieje. Co chwila trafialiśmy do miejsc, gdzie według mapy miał być kantor, a zamiast tego była brama z kłódką, sklepik z plastikowymi zabawkami albo coś, co przypominało opuszczony punkt usługowy z lat 90. Przeszliśmy chyba z pięćdziesiąt takich miejsc i powoli zaczynało to wyglądać jak jakiś happening uliczny z udziałem turystów. Krzyś co chwilę pytał “Daleko jeszcze?”, a Tomek trzymał się kurczowo naszej ręki i cicho powtarzał “gorąco…”. Sami też powoli zaczynaliśmy mieć dość. Nie pomagało to, że chodziliśmy bez celu, w upale, wraz z tłumem ludzi, którzy zdawali się wiedzieć dokładnie, gdzie idą – w przeciwieństwie do nas. No, oczywiście poza tymi, którzy wyluzowani siedzieli na wszystkich płaskich powierzchniach. A tych, było znacznie wiecej. Próbowałem jeszcze chwilę być tym rozsądnym i mówiłem sobie, że znajdziemy kantor za następnym rogiem. Ale po kolejnym „następnym” rogu był kolejny…

📶 Próba ogarnięcia internetu, czyli dzień bez systemu

Po drodze próbowaliśmy jeszcze rozwiązać temat internetu. Skoro nie możemy wymienić waluty, to może chociaż kupimy kartę SIM. Plan dobry, ale i tu pod górkę. W każdym punkcie słyszeliśmy tę samą historię – „dzisiaj się nie da, system nie działa”. Najpierw myśleliśmy, że to jakiś lokalny problem, ale szybko okazało się, że padł system w całym kraju i nie można zarejestrować nowego numeru. Żadna sieć nie działała. Fajnie. To już nawet nie było irytujące, tylko po prostu zabawne w swojej absurdalności. Nina zrobiła tylko głęboki wydech i powiedziała: “dobra, jedzmy coś, bo umrę” (kusiła, kusiła…). Byliśmy spoceni, dzieci głodne i powoli zaczęliśmy łapać to znane uczucie rodzinnego przesilenia: wszyscy coś chcą, ale nikt już nie ma siły walczyć o sensowną decyzję. Był taki moment, że dosłownie stanęliśmy na skrzyżowaniu i przez dwie minuty patrzyliśmy w cztery różne strony – każdy z innego powodu. Krzyś chciał lody, Tomek pić, Nina szukała cienia, a ja szukałem jakiegokolwiek znaku, że idziemy w dobrą stronę.

🌭 Completos – chilijski fast food w cieniu fontanny

Plaza de Armas okazał się wtedy zbawieniem. Główny plac miasta – pełen ludzi, ulicznych grajków, gołębi, hałasu, ale i jedzenia. Pod arkadami ciągnęły się stoiska z jedzeniem, każde reklamujące completos gigantes. Hot dogi na sterydach. Dzieci nie były przekonane, więc Nina kupiła im coś prostszego – makarony z jakimś sosem i napojem, a ja dostałem zadanie: przynieść hot dogi. Niby nic wielkiego, ale jak człowiek nie zna hiszpańskiego, to każde takie zamówienie to mini wyprawa survivalowa. Chodzisz od stoiska do stoiska, próbując dowiedzieć się, czy sprzedają same hot dogi, czy tylko zestawy z colą, i jak powiedzieć “bez coli”, kiedy zna się tylko “hola” i “gracias” (no i jeszcze „ceviche błeeee błeee” – to takie nawiązanie do przygód Lipków którzy będąc w Ameryce Południowej zatruli się ceviche i jedyna osoba któa jakoś funkcjonowała, nie znająca hiszpańskiego musiała powiedzieć obsłudze, że potrzebują pomocy). Pokazywałem palcem, kiwałem głową, uśmiechałem się głupkowato, a w końcu jakoś się udało – wróciłem do rodziny z czterema completosami i dwiema colami. Bohater dnia. No dobra, może trochę koloryzuję, ale na pewno byłem z siebie zadowolony. I chyba nie tylko ja – dzieci wciągnęły swoje makarony, a moje completo zniknęło równie szybko. W smaku? Zaskakująco dobre. Połączenie parówki z awokado i pomidorem może wydawać się dziwne, ale tutaj działało. Na koniec i tak wszystko zdominował majonez, ale taki lokalny, gęsty i tłusty nie jakiś winiary. Jedliśmy na podeście pod daszkiem, to była jakaś scena, ale w cieniu, z widokiem na przechodniów, gołębie i zieleń.

💵 Kantor, którego prawie nie było

W końcu zrobiło się cicho. Dzieci się najadły, przestały narzekać, a my mogliśmy przez chwilę usiąść i nie myśleć o tym, co dalej. Po krótkim odpoczynku zrobiłem jeszcze jedną próbę znalezienia kantoru. Tym razem ruszyłem dalej, w mniej turystyczne okolice. Przeszedłem kilka przecznic, przez uliczki, które wyglądały jakby czas się tam zatrzymał. Sklepiki, warsztaty, starsze panie siedzące na plastikowych krzesłach i gadające przez telefon. Wszystko na nic.

Wróciłem do Niny i postanowiliśmy opuścić nasze zacienione miejsce. Zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, co robić dalej, czy wracamy do hostelu, czy idziemy na wzgórze Krzysztofa 😊 (Cerro San Cristóbal). Dzieci jednak uznały, że wracamy do hostelu trochę odpocząć. Nina usiłowała ciągnąć nas do metra, ponieważ doktoryzowała się z tematu metra i ogólnie transportu publicznego – doprowadziła mnie do łez, twierdząc, że trzeba kupić kartę BIP. Chodziłem i robiłem jej bip bip… jak dziecko 😊Ale nawet się nie fochnęła 😊

Ruszyliśmy się jednak w drogę i dotarliśmy po drodze do miejsca, które wyglądało jak mini galeria handlowa sprzed dwudziestu lat – korytarz, w którym było wszystko: od telefonów komórkowych, przez sznurówki, po akcesoria erotyczne. Zostawiłem Ninę i dzieci przy wejściu i sam ruszyłem na poszukiwania. Gdzieś między tym wszystkim, w cieniu klimatyzatora, zobaczyłem szyld “Casa de Cambio”. Aby to znaleźć musiałem posiłkować się zdjęciami z google jak to miejsce wygląda. Bingo. Wszedłem, zapytałem o kurs, pan kiwnął głową i powiedział, że może mi wymienić 100 dolarów, bo więcej gotówki nie ma. Trochę absurdalne, i tak to był sukces. Wymieniłem, włożyłem pieniądze głęboko do kieszeni i wróciłem na plac jak zdobywca. Dzieci siedziały na ziemi, hgrając na telefonach, , a Nina patrzyła na mnie z miną „no i co, udało się?”. Udało się, w połowie. Ale i tak byłem bohaterem (ale bez peleryny).

🧉 Napój z pszenicy, czyli mote con huesillo w praktyce

W drodze powrotnej z Plaza de Armas do hostelu, kiedy już praktycznie pogodziliśmy się z tym, że dzisiaj nie będzie ani pełnowymiarowego kantoru (100USD to jednak ciut mało), ani SIM-a, zatrzymaliśmy się jeszcze przy małym, metalowym wózku z napojami. Wyglądał trochę jak takie nasze budki z watą cukrową na festynie – tylko że w środku zamiast waty, znajdowały się wielkie, szklane akwarium z ziarnem, które z daleka wyglądało jak mała kukurydza, oraz termos z z brązowym płynem i pływającymi wewnątrz czymś, co wyglądało jak rzadki kisiel z ryżem. Albo kompot na święta, z suszu.

To było właśnie mote con huesillo – klasyk chilijskiej ulicznej gastronomii. Wyglądało dziwnie, pachniało nie wiadomo czym (smacznie), ale byłem ciekaw. Krzyś od razu powiedział: „chcę tą herbatę z kuleczkami! – bubble tea!!!”, więc decyzja zapadła. Nina dała mu resztki peso, które jeszcze mieliśmy z Polski i powiedziała, żeby sam kupił. Trochę się wahał, ale w końcu poszedł do lady, powiedział „uno” i pokazał palcem. Dostał duży plastikowy kubek, w którym pływały pszeniczne ziarna i suszona brzoskwinia. Duma? Ogromna. Dla niego, bo sam kupił. Dla nas, bo jednak coś mu te nasze podróże dają.

Spróbowaliśmy wszyscy po kolei. Napój sam w sobie był orzeźwiający – lekko słodki, owocowy, mocno schłodzony. Brzoskwinia całkiem dobra, ale ziarna pszenicy… no cóż. Dla dzieci to był jakiś inny świat: „to się je?” – pytał Tomek. Jedli, ale trochę z obowiązku. W końcu skończyło się tak, że dzieci wypiły płyn, a ja zostałem z „deserem z ziaren”. Konsystencja trochę jak niedogotowany ryż, ale do zniesienia. Nie wiem, czy zamówiłbym drugi raz – ale jedno wiem na pewno: warto było spróbować. Znaczy zamówiłbym bez mrugnięcia okiem – ale tylko do picia, nie do wyjadania nasion jak wróbel.

Stoisko z mote było ustawione tuż przy alejce w pobliżu Cerro Santa Lucía. Przed nami mote kupiła dwójka Chilijczyków, i popijali ten napój jak u nas herbatę z cytryną. Dla nich – klasyka. Dla nas – dziwne, ale lokalne. Po takim pitstopie dzieci dostały energii, my trochę mniej, ale zgodnie stwierdziliśmy, że czas wracać do hostelu i złapać chwilę oddechu przed popołudniową misją.

🛏️ Pół godziny dla słoninki, czyli chwilowy reset

Wróciliśmy do hostelu. W drzwiach nikt nie powiedział ani słowa – wszyscy padliśmy na łóżka jak ścięci. Pół godziny w wentylowanym pokoju z zamkniętymi oczami – to był luksus. Zgrałem zdjęcia z aparatu, a dzieci grały w gry na telefonie. Taki moment, w którym nikt nie musi z nikim rozmawiać, ale wszyscy wiedzą, że to był dobry pomysł. Może ktoś powiedzieć, że niewychowawcze. To niech pierwszy rzuci kamieniem. Szczególnie po męczącym maratonie zwiedzania.

🚠 Wyprawa na wzgórze Krzysztofa – czyli jak nie czytać instrukcji

Po odpoczynku zaczęliśmy się zbierać. Kolejny punkt dnia: Cerro San Cristóbal. Albo jak Tomek go nazwał: „wielka górka z antenką”. Spakowaliśmy się w 15 minut, wyszliśmy z hostelu i ruszyliśmy w stronę dolnej stacji kolejki. Plan był prosty: wjeżdżamy szynową kolejką na wzgórze, potem może przejedziemy się gondolą i wrócimy pieszo albo Uberem. Prosto, prawda?

Na miejscu okazało się, że jednak nie do końca czytaliśmy przewodniki. Kupiliśmy bilety: jeden na funicular (kolejkę szynową), drugi na teleférico (kolejkę linową), myśląc, że to jedna trasa z przesiadką pośrodku. Jak się okazało – to dwie różne trasy, prowadzące z dwóch różnych miejsc. Nie szkodzi. Wjechaliśmy funicularem. Krzyś był zachwycony – stara konstrukcja, trzeszczące drewno, metalowe łańcuchy – jak żywcem wyjęte z filmów. Dla Tomka też to była mega frajda bo można było wychulać się przez okna w czasie jazdy. Ogólnie, to taka kolejka jak na Gubałówkę, ale w Chile. W środku ciasno, gorąco, fajnie.

Na szczycie zrobiło się luźniej. Widok? Konkret. Santiago rozciągało się przed nami aż po horyzont. W tle Andy, jeszcze z resztkami śniegu na wyższych partiach, a w dole – morze domów. Miasto ogromne, ale z góry wydawało się trochę spokojniejsze. Wszędzie widać było wieżowce, ale też sporo zieleni. Na placu przy figurze Matki Boskiej było dość tłoczno, ale dało się znaleźć cień pod drzewem, usiąść na murku i chwilę po prostu nic nie robić. Zrobiliśmy milion zdjęć. Jednak moja żona ciągnęła mnie już na dół, nie czekając na zachód słońca. Za chwilę miała być złota godzina, a ta myślała o tak przyziemnych rzeczach jak jedzenie czy dotarcie do hostelu. Jak z nią żyć…

🚡 Zjazd teleferico

Zjazd planowaliśmy zrobić teleférico – czyli gondolą zawieszoną na linie. Dojście do kolejki było krótkie, ale sama kolejka… wyglądała całkiem nowocześnie. Kabiny były z dużymi szybami, przeszklone dookoła. Dla Tomka? Mega frajda. Dla Krzysia? Nie bardzo. Po wejściu do kabiny złapał się poręczy i powiedział tylko „chyba nie chcę patrzeć w dół”. Uspokajaliśmy go, gadaliśmy o pierdołach, odwracaliśmy uwagę. Ostatecznie dał radę, ale przez większość trasy patrzył na sufit. Po wszystkim sam był z siebie dumny. Powiedział tylko: „Następnym razem jadę z zamkniętymi oczami”. No cóż – uczymy się, nie?

Widoki z gondoli były naprawdę solidne. Z góry widać było nie tylko miasto, ale też parki, boiska, dachy domów, drogi i dziwne układy ulic, które z dołu były zupełnie nieczytelne.

🦜 Papugi w centrum miasta – czyli nieoczekiwane safari miejskie

Po zjeździe z Cerro San Cristóbal plan był prosty: iść coś zjeść, a potem wrócić do hotelu, zanim padniemy. Ale jak to z planami bywa – życie lubi dorzucić coś od siebie. Zeszliśmy na dół jednym z bocznych szlaków prowadzących przez park. Słońce już chyliło się ku zachodowi, cienie się wydłużały, powietrze trochę odetchnęło po południowym upale. Wszyscy szliśmy w milczeniu, trochę zmęczeni, dzieci nie kłóciły się (co było znakiem, że są naprawdę wyczerpane), a ja właśnie zacząłem myśleć o pizzy… i wtedy to się wydarzyło.

Najpierw jedno, krótkie skrzeczenie. Potem kilka kolejnych, głośniejszych. Wszyscy podnieśliśmy głowy. Nad naszymi głowami przelatywały zielone papugi. Na początku myślałem, że to jakieś ozdobne ptaki z czyjegoś podwórka, ale nie – tych było więcej. Po chwili okazało się, że całe stado siedzi na drzewach wzdłuż alejki. Zielone, z żółtymi brzuszkami, niektóre z czerwonymi dziobami. Skrzeczały, przelatywały z gałęzi na gałąź, siadały na kablach i ogólnie robiły spore zamieszanie.

Krzyś otworzył oczy jak pięciozłotówki i powiedział tylko: „Tata! One są na wolności?!”. Tomek nie mówił nic, tylko stał z głową zadartą do góry i próbował je liczyć. Ja i Nina spojrzeliśmy na siebie, lekko zaskoczeni – tego się nie spodziewaliśmy. Papugi w centrum wielomilionowego miasta. Żadne zoo, żadna ptaszarnia – po prostu dzikie, wolne, hałasujące. Staliśmy tam dobre pięć minut, robiąc zdjęcia i patrząc, jak sobie latają nad głowami. Trochę surrealistyczne, ale właśnie dzięki takim momentom te podróże tak zapadają w pamięć.

🍕 Kolacja z głodu, nie z zachwytu

Z papugami za plecami ruszyliśmy w stronę jakiejkolwiek knajpy, która spełniała trzy kryteria: była otwarta, miała jedzenie, miała miejsca siedzące. Nie szukaliśmy „smaków Chile”, żadnych fusionów, ceviche i czarnych fasoli. Po całym dniu przede wszystkim dzieci miały ochotę na coś znanego i bezpiecznego. Zdecydowaliśmy się na włoską pizzerię, która miała dobre opinie w Google i nie odstraszała cenami.

Usiedliśmy, zamówiliśmy pizze , do tego napoje i wodę. Czekaliśmy jakieś 25 minut, w czasie których dzieci zaczęły wracać do życia. Tomek gadał o minecrafcie, Krzyś o Brawl Starsie. Ja przeglądałem zdjęcia z telefonu, a Nina chyba myślała czy się nie da zdrzemnąć przy stole. Pizza przyszła – smaczna, ale wiadomo, że wszystko smakuje lepiej, jak człowiek jest głodny. Prawdziwa ocena? Solidna, ale bez zachwytów. Takie jedzenie, które człowiek je i wie, że jest potrzebne.

Na koniec Nina znowu próbowała namówić nas na metro. Bo taniej, bo trzeba się nauczyć, bo karta BIP to klasyk. Ja z kolei już miałem w oczach Ubera i wizję, że nie muszę się pchać w tłumie z dwójką dzieci, które za chwilę zasną na stojąco. I tym razem udało mi się przeforsować swoją wersję. Nina nie protestowała – szczególnie że cena Ubera była podobna do ceny metra. BIP BIP!!!

🛸 Wieczorne latanie dronem nad Santiago

Po powrocie do hostelu dzieci dosłownie padły na łóżka i po chwili już ich nie było. Nawet nie zgasiliśmy światła w łazience – nie przeszkadzało im nic. Zostaliśmy z Niną we dwójkę, ale ona też po chwili położyła się „na moment” i planowała odpłynąć. Ja za to wyjąłem drona i wyszedłem jeszcze raz – do parku, z którego było widać fragment centrum miasta. Chciałem zobaczyć, jak Santiago wygląda nocą z góry. Za dnia miasto wyglądało całkiem całkiem – jak na miasto (no co ja poradzę, że nie przepadam za miastami?)

O tej porze było już spokojnie. Ciepło, ale nie gorąco. Ludzie wracali z pracy, w parkach siedzieli zakochani, dzieci jeździły na rowerkach, a ja – odpaliłem drona. Wzbił się cicho w powietrze, coraz wyżej, aż w końcu miałem przed oczami miasto, które wyglądało jak siatka świateł. Albo mrowisko w nocy. Albo po prostu – jak z filmu s-f. Migające punkty, czerwone ogony aut, pulsujące sygnały na skrzyżowaniach, a w tle czarne zarysy gór. Nad głową – ciemne niebo bez zanieczyszczeń świetlnych, jakiego się w Europie nie widzi.

Zrobiłem kilka ujęć, nagrałem panoramę, parę razy obleciałem okolicę i po zużyciu dwóch baterii wylądowałem. To był dobry koniec dnia – cicho, spokojne, bez tłumów. Tylko ja, dron i miasto pod spodem. Wróciłem do hostelu, zgrałem materiał i padłem. Krzyś chrapał, Tomek spał w poprzek, Nina przykryta kocem. Następnego dnia mieliśmy wylot na Atakamę, ale o tym jeszcze wtedy nie myślałem. Acz w sumie powinienem, wszak rano trzeba było wstać i ruszyć na lotnisko…

602, 2025

Z Santiago na Atacama, lot, widoki i gwiazdami [Chile 2025]

🚗 Poranny wyścig na lotnisko w Santiago

Pobudka przed świtem. Z trudem wygrzebaliśmy się z łóżek w hostelu – plecaki już częściowo Nina spakowała wieczorem, ale jak zwykle rano było zamieszanie. Tomek oczywiście nie mógł znaleźć jednej skarpetki, Krzyś w ostatniej chwili przypomniał sobie o czapce, która wylądował gdzieś pod łóżkiem. Ja próbowałem wcisnąć wszystkie kable, ładowarki i powerbanki do jednego worka, a Nina w nerwach sprawdzała, czy mamy bilety i dokumenty. Szybkie, proste śniadanie.

Uber zamówiony z wyprzedzeniem – facet przyjechał punktualnie. Duże auto, więc wszystko się zmieściło: dwa duże plecaki, cztery plecaki podręczne, dzieci, my. Ruszyliśmy na lotnisko. Ruch o tej porze jeszcze niewielki, jazda szybka. Mieliśmy nadzieję, że dzień zacznie się spokojnie.

Dojechaliśmy pod terminal. Kierowca zatrzymał się przy odlotach międzynarodowych. Rzuciłem okiem na oznaczenia i coś mi nie pasowało, ale zanim zdążyłem to ogarnąć, było za późno zmienić miejsce docelowe, a nasz hiszpański nie pozwalał na konwersacje z kierowcą. Znaczy mój nie pozwalał, bo go nie było, Niny zaś po 3 miesiącach duolingo jeszcze się nie rozwinął do tego poziomu. Wysiedliśmy, wyciągnęliśmy plecaki i zaczęliśmy iść w stronę wejścia. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że loty krajowe odprawiane są… w zupełnie innym terminalu, który jest „kilka” dobrych minut marszu dalej.

Wyszliśmy z lotniska międzynarodowego na rozgrzany beton. Słońce waliło prosto z góry, temperatura rośnie z każdą chwilą, a my – obładowani plecakami – musimy teraz na szybko przebiec na drugą stronę lotniska. Plecaki podbijają się na plecach, Krzyś dość sprawnie idzie, Tomek marudzi, że za ciężko, gorąco i że iść trzeba. Nina próbuje trzymać tempo, ja liczę kroki i przeklinam w myślach. Czuliśmy się trochę jak w jakimś reality show, w którym nagrodą było zdążenie na samolot. A zegar tyka…

W sumie przeszliśmy około kilometra, w pełnym słońcu, po rozgrzanym betonie, slalomem między parkingami, latarniami i przemykając od cienia do cienia. Ale jakoś się udało – dotarliśmy do właściwego terminala. Check-in otwarty, kolejki niewielkie. Jakimś cudem zdążyliśmy bez pośpiechu, z zapasem. Na odprawie mogliśmy wreszcie odetchnąć.

✈️ Lot do Calama – bezproblemowy, ale z widokami jak z Marsa

Po kontroli bezpieczeństwa mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc usiedliśmy w hali odlotów. Standardowo: szybka kanapka, dzieci zajęte telefonami, My zwiedzaliśmy lotnisko i zaglądaliśmy do każdego sklepu z pierdołkami.

Boarding rozpoczął się punktualnie. Lot – krajowy, na pokładzie głównie miejscowi i kilku turystów. Samolot średniej wielkości, wygodny. Start bez problemów. Przykleiłem się do okna, dzieci nie walczyły o swój kawałek widoku – wszak mają telefony… ( w sumie wolę, żeby grały, niż marudziły, kręciły się i kopały siedzenie przed nami…)

I było na co patrzeć. Najpierw krajobraz Santiago – wielkie, rozlane miasto, oszałamiająca ilość domów wśród zieleni, w tle majestatyczne Andy. Potem – powoli – krajobraz zaczął się zmieniać. Zielone góry ustąpiły miejsca szarościom. Z okna widać było bezkresne pustkowia, poprzecinane głębokimi suchymi korytami rzek, mozaikę solnisk i pojedyncze wzgórza wynurzające się z płaskiego terenu.

Ostatnie pół godziny lotu to było coś absolutnie niesamowitego. Z góry widać było białe plamy solnisk, czerwono-szare pustynie, wyschnięte doliny i pojedyncze czarne stożki wygasłych wulkanów. To wyglądało jak Mars. Albo jeszcze lepiej – jak fragment jakiejś zapomnianej planety z filmu science fiction. Bałem się, że zaraz mi telefon padnie od ilości zdjęć. Co chwilę lepszy widok. Niestety, jak zwykle – zdjęcia nie odzwierciedlają piękna widoku.

Lądowanie w Calama miękkie i bezproblemowe. Lotnisko małe, klimatyczne, obsługa szybka i sprawna. Bagaże przyjechały po 10 minutach. Wyszliśmy na zewnątrz – suche, gorące powietrze uderzyło nas od razu. Witamy na Atacamie.


🚙 Odbiór auta w Calama – szybciej niż myśleliśmy

Po wyjściu z przylotów od razu skierowaliśmy się w stronę punktu odbioru samochodów. Wiedzieliśmy, że bez auta na Atacamie ani rusz. Komunikacja publiczna praktycznie nie istnieje, a wszystko jest rozrzucone na ogromne odległości. Mieliśmy rezerwację zrobioną jeszcze w Polsce – na szczęście. Formalności poszły szybciej niż się spodziewaliśmy. Krótka rozmowa przy okienku, sprawdzenie dokumentów, podpisanie papierów. Dostaliśmy samochód, który już czekał na nas na parkingu – większy SUV, 4×4 – idealny na pustynne drogi.

Obeszliśmy auto dookoła, obejrzeliśmy stan – kilka rys, typowych dla wypożyczalni w takich warunkach, 3/4 nie odnotowane w protokole. Zrobiliśmy zdjęcia, opisaliśmy i postanowliśmy wysłać o tym informację do wypożyczalni (ale potem zapomnieliśmy…). Plecaki wrzucone do bagażnika, dzieci zapięte, klimatyzacja odpalona na pełen regulator – i w drogę. Byliśmy gotowi na podbój pustyni.

W samochodzie standardowo – audiobook. Dzieci wkręciły się w słuchanie książkek z cyklu Droga Szamana Wasilija Machanienki. Włącza się audiobooka i dzieci nie ma, nieważne jak długa jest droga.


🛒 Zakupy w markecie w Calama – hurtowe zaopatrzenie na pustynię

Z lotniska od razu ruszyliśmy w stronę centrum Calama. Potrzebowaliśmy zapasów – na pustyni nie ma żartów. Woda, jedzenie, napoje, jakieś przekąski – wszystko musieliśmy kupić na kilka dni do przodu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z większych supermarketów – duży, nowoczesny, przypominał nasze galerie handlowe.

Na początek najważniejsze – szybkie załatwienie kantoru. Na szczęście był otwarty. Wymieniliśmy dolary na chilijskie peso – tym razem bez problemów, bez zbędnych pytań. W kieszeni wreszcie pełno lokalnej waluty. I na zakupy, i na benzynę, i na drobne wydatki. Można było ruszać dalej.

W środku – klimatyzacja, sklepy, restauracje, kantor. Idealnie. Rozdzieliliśmy się – Nina z chłopcami na poszukiwania jedzenia, ja na łowy wodne i w poszukiwaniu ketchupu. Krzyś oczywiście chciał wrzucić do koszyka całą półkę słodyczy, Tomek upierał się przy butelce napoju o fluorescencyjnym kolorze, który wyglądał jak płyn do szyb. Po krótkiej negocjacji ograniczyliśmy się do rozsądnych ilości.

Wzięliśmy chyba z dziesięć litrów słodkich napojów, zgrzewkę wody, pięciolitrowy baniaków z wodą – w takich warunkach zużycie idzie jak szalone. Do tego owoce, jakieś suche produkty na szybkie śniadania, pieczywo. Koszyk był tak pełny, że prawie nie mieścił się przy kasie. Ale byliśmy zaopatrzeni.

Po zakupach dzieci były głodne, więc zatrzymaliśmy się w jednej z sieciowych pizzerii obok marketu. W normalnych warunkach pewnie byśmy poszukali czegoś bardziej lokalnego, ale tu liczyło się jedno: szybko i dużo. Zamówiliśmy dwie pizze oraz napoje. Jedzenie było zaskakująco dobre – ciasto cienkie, składniki świeże, wszystko bardzo smaczne. Może też dlatego, że głód był już na poziomie „zjem wszystko, co się nie rusza, ewentualnie dobije to widelcem i zjem”.

🏜️ Droga do San Pedro de Atacama – pustynia i widok wulkanu

Wyjeżdżając z Calama, od razu poczuliśmy, że wjeżdżamy w inny świat. Krajobraz zmieniał się z każdą minutą. Najpierw płaska, spalona słońcem ziemia. Suche, piaszczyste pola bez śladu zieleni. W oddali majaczyły jakieś pagórki, jakby zrobione z gliny i piasku.

Im dalej jechaliśmy, tym bardziej krajobraz robił się „kosmiczny”. Formacje skalne, dziwne wąwozy, wyschnięte doliny. I na horyzoncie coraz wyraźniej widać było potężny wulkan Licancabur – idealnie symetryczny, pokryty czapką śniegu na szczycie, wyrastający jak samotny strażnik pustyni.

Każdy zakręt odkrywał nowe widoki. Pustynia nie była jednolita – zmieniała kolory w zależności od kąta padania światła: raz była czerwona, raz żółta, raz popielata.

W miarę jak zbliżaliśmy się do San Pedro, słońce zaczęło powoli zachodzić. Niebo robiło się złote, potem pomarańczowe. Wjechaliśmy na pusty fragment drogi i postanowiliśmy się zatrzymać. Po prostu tak, na środku niczego.

Wysiedliśmy z auta. Wiatr był mocny, prawie wyrywał czapki z głów. Gorący, ale silny. Mimo tego – warto było. Widok: pustynia aż po horyzont, gdzieś daleko zarysy gór, wulkan w tle. Słońce nisko nad ziemią, a kolory zmieniały się dosłownie co minutę.


🌅 Zachód słońca w pustyni – Mirador de Kari, przypadkiem idealny

Chwilę później ruszyliśmy dalej. Po kilku minutach zobaczyliśmy przy drodze sporo zaparkowanych aut. Zatrzymaliśmy się i my. Okazało się, że to słynny punkt widokowy Mirador de Kari – Piedra del Coyote. Idealne miejsce na zachód słońca. Tylko że my… spóźniliśmy się dosłownie o kilka minut. Słońce już schowane, resztki światła gasły na czerwonych skałach Valle de la Luna.

Żałowaliśmy trochę, że nie pojechaliśmy prosto tutaj – byłoby jeszcze piękniej. Ale i tak – widok zapierał dech w piersiach. Czerwone, spękane doliny, przypominające krajobrazy z Marsa, wiatr świszczący w uszach, a w oddali cień wulkanu. Dzieci biegały po kamieniach, a my po prostu staliśmy i patrzyliśmy.


🏡 Przyjazd do Peumayen Atacama – cisza, basen i gwiazdy

Po ciemku ruszyliśmy dalej w stronę San Pedro de Atacama. Przed miasteczkiem lekka zmyłka, pojechaliśmy za daleko i musieliśmy zawrócić. Na koniec zjechaliśmy z asfaltu i potem drogą szutrową dojechaliśmy do naszego noclegu – Peumayen Atacama Hostal.

Miejsce od razu nam się spodobało. Ciche, spokojne, parterowe domki rozrzucone po pustynnej działce. Zero świateł miejskich, tylko ciemność i niesamowite gwiazdy nad głową. Wydawało się, że jesteśmy tam sami – chyba byliśmy jedynymi gośćmi tego wieczora.

Szybkie rozpakowanie rzeczy, zmiana butów na klapki i decyzja: idziemy na basen. Woda? Lodowata. W ciągu dnia pustynne słońce nagrzewa ziemię, ale woda w basenach tu chyba rzadko kiedy robi się ciepła. Dzieci wrzasnęły, gdy weszły do wody, ale po chwili zaczęły się pluskać, śmiać, rzucać na siebie nawzajem.

My z Niną najpierw zanurzyliśmy nogi, ale jednak zdecydowaliśmy się wskoczyć pod wodę. pod wodą zacznało być cieplej niż w nocnym powietrzu pustyni. Patrzyliśmy w niebo. Niebo nad Atacamą to coś, czego nie da się zapomnieć. Miliony gwiazd, mleczna droga, konstelacje, których w Europie nigdy nie widać. Można siedzieć godzinami i tylko patrzeć.

Następnie… poszliśmy spać.

702, 2025

Magic Bus – samotna przygoda na końcu świata [Chile 2025]

🍳 Poranne śniadanie na pustyni – własnymi rękami

Dzień zaczął się bez pośpiechu. Bez budzików, bez sprintu. W hostelu cisza, tylko gdzieś w tle słychać było ptaki i cichy wiatr za oknem. Krzyś i Tomek obudzili się oczywiście przed nami, bo jak wiadomo – dzieci nie potrzebują snu tak jak dorośli. Dobra, akurat tu żartowałem. Spali jak zabici.

Przygotowaliśmy śniadanie własnymi siłami. Kanapki z tym, co było: ser, salami, trochę czekoczegoś. Krzyś z zapałem smarował kanapki, oczywiście robiąc przy tym bałagan na stole i podłodze. Tomek upierał się, że jemu trzeba nałożyć dokładnie dwa plasterki i ani jednego więcej. Nina kroiła, ja nosilem i robiłem herbatę. No i pilnowałem, żeby nic się nie rozlało. Standardowo – śniadanie rodzinne jak malowane. A, Krzyś smarował sobie kanapki sosem tatarskim. Wygląda, że mu zasmakował.

Smakowało jak najlepszy hotelowy bufet. Może dlatego, że przed nami była wizja dnia, gdzie na wiele kilometrów wokół nie będzie niczego. Czysta pustynia. Zjedliśmy, posprzątaliśmy, dopakowaliśmy zapasy wody i trochę przekąsek – i ruszyliśmy w drogę.


Dziś celem był Magic Bus.


🚙 Jazda przez pustynię – pierwszy raz Krzyś za kierownicą

Zamiast wrócić na asfalt, jak pewnie większość turystów, skręciliśmy na pustynną drogę. Szutrowa, nierówna, ciągnąca się aż po horyzont. Zero znaków, zero ludzi.
W tamtej chwili Krzyś przystąpił do żebrania, aby mógł prowadzić auto. Stwierdziłem – to idealne miejsce, żeby Krzyś pierwszy raz usiadł za kierownicą.

Zatrzymaliśmy auto. Teren płaski jak stół, żadnych przeszkód w zasięgu wzroku. Idealnie bezpieczne miejsce. Krzyś najpierw się wahał – „Tata, a jak coś popsuję?”, „A jak nie dam rady?”.
Spokojnie mu wszystko wytłumaczyłem. Pokazałem gdzie hamulec, gaz, kierownica.
Powoli usiadł za kierownicą. Ręce lekko drżały, ale ruszył. Najpierw powoli, ostrożnie, z moją ręką gotową do interwencji. Ale nie trzeba było. Jechał. Sam.

Patrzyłem na niego i pękaliśmy z dumy.
Tomek z tyłu podpowiadał mu oczywiście „Szybciej! Szybciej!”, ale wszyscy wiedzieliśmy, że tu nie chodzi o prędkość. Krzyś zrobił swoją pierwszą pustynną przejażdżkę.

No dobra… tak naprawę Tomek krzyczał, że Krzyś nas wszystkich pozabija… ot braterska miłość i wiara w brata..
Krzyś wrócił na swoje miejsce obok kierowcy a uśmiech był wielki, od ucha do ucha. „Tata, fajne to było.” I ręcę dalej mu drżały.

I za to kocham takie miejsca – za możliwość takich chwil.


⛰️ Wspinaczka autem i droga pośród soli

Dalsza droga była równie ciekawa. Twarda nawierzchnia, ale co chwilę wąwozy, uskoki, pagórki.
W pewnym momencie podjazd był na tyle stromy, że pomyślałem: dobrze, że mamy 4×4. Zjazd był jeszcze bardziej stromy… Nie było widać drogi.

Droga wznosiła się i opadała, a z każdej strony rozciągały się niesamowite widoki. Skały pokryte solą wyglądały jakby ktoś je posypał mąką. Formacje przypominały nierzeczywiste budowle – ostre krawędzie, dziwne kształty, wyżłobienia jakby wymodelowane ręką giganta.

Auto radziło sobie świetnie. Momentami czułem jednak, jak podskakujemy na wybojach. Z tyłu dzieci śmiały się, gdy nagle podskoczyły na większym wyboju. „Tato, jeszcze raz tak mocno!” – śmiał się Tomek. Ja zaś pomyślałem, że jeszcze jedna taka górka i coś w aucie się urwie.

Ale było warto – jechaliśmy sami, w kompletnej ciszy pustyni. Znaczy na zewnątrz cisza, w środku auta zaś standardowo słychać było audiobooka.

🚌 Magic Bus – opuszczony autobus na końcu świata

Wreszcie, po minięciu kolejnych skał, pojawił się Magic Bus.
Samotny, opuszczony na tle wielkiej pustki.

Zatrzymaliśmy auto kilkadziesiąt metrów dalej. Przez chwilę po prostu staliśmy, patrząc. Żadnych wycieczek, żadnych ludzi. Tylko my i autobus. Idealnie. Takie chwile w podróży są warte każdych pieniędzy.

Autobus wyglądał jakby przyleciał tu z innej planety. Malunki, naklejki, graffiti – ludzie przez lata zostawili na nim swoje ślady.
Dzieci natychmiast ruszyły na eksplorację – zaglądanie do środka, wyobrażanie sobie, kto nim jechał, skąd przyjechał.
W środku trochę rdzy i pusto, siedzeń i szub wrak. Klimat niesamowity.


🧗 Wdrapka na dach i lot dronem

Patrzyłem na autobus i wiedziałem, że muszę się wdrapać na górę.
Nie było to łatwe. Z jednej strony wystające elementy, z drugiej moje kolana i brzuch, które niekoniecznie były stworzone do wspinaczki. Znaczy stworzone są do turlania się z góry a nie wspinaczki pod nią.

Ale wdrapałem się.
Stanąłem na dachu i poczułem się, jakbym był panem pustyni.
Widok – nie do opisania. Pustynia po horyzont, cichy wiatr, całkowita cisza.

Nie pozwoliłem nikomu innemu wejść na dach – oficjalnie dla bezpieczeństwa („ostre kawałki metalu”), a tak naprawdę – żeby mieć swoje własne zdjęcie na dachu, bez towarzystwa. Taki mały, egoistyczny moment.

Polatałem też dronem.
Zdjęcia wyszły obłędnie: autobus jak mała plamka w morzu pustki.
Kadry z drona tylko potwierdziły jedno – to miejsce jest naprawdę magiczne.

Nie spieszyliśmy się. Zrobiliśmy milion zdjęć, nakręciliśmy filmy, chłopcy biegali dookoła, Nina robiła zdjęcia.
Wciąż nikogo. Tylko my i pustynia.

Przejdź do góry