Wyjazd

Spakowaliśmy się z samego rana, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy zanieść do auta bagaże. Naszym oczom ukazał się… śnieg. W maju. W Turcji. W Kapadocji… MA-SA-KRA. Przy okazji, nie mogę się powstrzymać przed opowiedzeniem Wam o śniadaniach, które jadłem w Kemal Stone house hotel. Były to prawdziwe uczty dla podniebienia i żołądka, a także dla oczu i nosa. Nie dość, że każdego ranka czekał na nas bogaty szwedzki stół w przytulnym pomieszczeniu na piętrze, to jeszcze wszystko było świeże, aromatyczne i apetyczne. Nie wiedzieliśmy od czego zacząć, bo wybór był ogromny. Był ciepły chlebek, chrupiący i puszysty, jajka na twardo, na miękko, chyba też jajecznica, 3 rodzaje oliwek – zielone, czarne i eeee no czarne ale inne czarne. Dżemy z różnych owoców na przykład moreli i fig, wędliny sery – od klasycznego żółtego po lokalny biały. A jeśli ktoś wolał coś lżejszego i zdrowszego, to miał do dyspozycji płatki owsiane i kukurydziane, mleko, suszone owoce – daktyle, figi, morele i miód. Każdy mógł skomponować sobie idealne śniadanie i zjeść tyle, ile chciał. No i herbata! PRZE-PYS-NA! Była to herbata turecka, mocna i aromatyczna, podawana w małych szklanych kubeczkach z cukrem lub miodem. Pijąc ją czułem się jak prawdziwy Turek i cieszyłem się każdym łykiem. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam takie śniadania. Dają mi energię na cały dzień i sprawiają, że jestem szczęśliwy. A na pewno nawodniony.

Jezioro Meke (Meke Gölü)

No więc (tak, wiem, nie zaczyna się od więc) ruszyliśmy w drogę po śniadanku. Droga na dziś była dość długa, bo z Kapadocji do Alanya jest około 500km. Po drodze w planie mieliśmy jezioro Meke (Meke Gölü), które jest tak niesamowite, że aż trudno uwierzyć, że istnieje. Jezioro Meke (turecki: Meke Gölü) to wulkaniczne jezioro kraterowe składające się z dwóch zagnieżdżonych jezior położonych w prowincji Konya w środkowej Turcji. Jest to zarejestrowany pomnik przyrody kraju i obszar Ramsar. Znajduje się 9 km od Karapınar i 2 km na południe od autostrady E981 Konya-Adana. To miejsce wygląda jak z innej planety!

Zostało utworzone przez zalanie krateru wygasłego wulkanu około 4 milionów lat temu, kiedy wulkan wybuchł. Około 9000 lat temu (we wtorek zapewne) druga erupcja utworzyła kolejny stożek wulkaniczny wewnątrz jeziora. Jezioro Meke składało się z dwóch jezior z różnymi wysepkami. Ma 800 m (długości i 500 m szerokości oraz głębokość 12 m. Kiedyś wewnętrzne jezioro wewnątrz stożka wulkanicznego o wysokości 50 m miało głębokość 25 m i zawierało słoną wodę. Stożek wulkaniczny jest odporny na erozję spowodowaną trudnymi warunkami pogodowymi ze względu na swój masywny materiał i zachował swój kształt przez tysiące lat. Niestety ze względu na rabunkową gospodarkę wodną jeziora wyschły.

Miejsce robi niesamowite wrażenie. Dotarliśmy tam około południa i byliśmy zachwyceni widokiem. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i filmów, które chcemy się z Wami podzielić. Nie mogliśmy się napatrzeć na ten cud natury, który wyglądał jak sceneria z filmu science fiction. Byliśmy jedynymi turystami na miejscu, co dodawało uroku temu niezwykłemu miejscu. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że tak mało ludzi wie o tym skarbie Turcji.

Jezioro jak już pisałem było całkowicie wyschnięte. Nie było śladu po wodzie, tylko biała sól pokrywająca dno krateru. Zamiast podziwiać piękno jeziora, mogliśmy tylko spacerować po jego solnym pustkowiu. Pod nogami chrzęściły i łamały się białe płytki soli, które tworzyły ciekawe wzory i kształty.

Nie daliśmy się jednak zniechęcić i postanowiliśmy spróbować zdobyć szczyt wulkanu. Był to wyzwanie nie lada, ponieważ stożek wulkaniczny był bardzo stromy i zbudowany z luźnego piasku i żwiru. Każdy krok był jak walka z grawitacją. Musieliśmy wspierać się nawzajem i zachęcać do dalszego marszu.

Nie wszyscy jednak byli tak zdeterminowani jak my. Nasza grupa podzieliła się na dwie drużyny: drużynę wysokogórską i drużynę leniwców. Drużyna wysokogórska składała się z Adama, Krzysia i Tomka, którzy byli najbardziej wytrzymali i sprawni fizycznie. Albo naiwni. Albo chcieli się popisać. Drużyna leniwców to Michał i Nina, którzy woleli odpoczywać i kibicować męczennikom. Oni zdecydowali się na wejście na mniejszy wierzchołek i obserwowanie naszej wspinaczki z bezpiecznej odległości.

Gdzieś po 30 minutach (lub wieczności) ciężkiej pracy udało nam się dotrzeć na szczyt wulkanu. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Z góry rozpościerał się niesamowity widok na całą okolicę. Mogliśmy podziwiać góry, doliny, pola i wyschnięte słone jezioro. Postanowiliśmy pobawić się trochę na szczycie wulkanu. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, rzucaliśmy kamieniami do kaldery, biegaliśmy po stożku i machaliśmy do drużyny leniwców, którzy nam odpowiadali z mniejszego wierzchołka. Nazwaliśmy ich szczurami nizinnymi.

Po kilkunastu minutach zabawy postanowiliśmy zejść w dół. Było to znacznie łatwiejsze i szybsze niż wejście. Zjeżdżaliśmy po żwirze jak po śniegu. Dołączyliśmy do drużyny leniwców i razem wróciliśmy do naszego auta

Obiad.

Nie mogłem uwierzyć, że tak długo jechaliśmy bez przerwy. I do tej pory dzieci miałczały jeeeeeeeść. Jednak powoli nasze żołądki burczały jak wściekłe lwy, a moja ekipa zaczęła mnie zasypywać pytaniami o to, kiedy i gdzie zjemy. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ani czy znajdziemy jakąś knajpę w tej pustynnej okolicy. Na szczęście, w ostatniej chwili dostrzegłem na horyzoncie napis “Restoran” i skręciłem na parking. To był strzał w dziesiątkę. Zanim wysiedliśmy z samochodu, musieliśmy się ubrać ciepło, bo na zewnątrz panował piekielny chłód i wiał ostry wiatr. Restauracja nazywała się Korukent Restoran i znajdowała się gdzieś za Konya, na trasie z Kapadocji do Alanya.

W środku panowała miła atmosfera i zapach orientalnych przypraw. Zauważyliśmy, że większość gości to miejscowi, co oznaczało, że jedzenie musi być dobre i autentyczne. Zamówiliśmy korzystając z menu obrazkowego i gestykulując rękami. Ja postanowiłem spróbować Iskender Kebab, bo wiedziałem, że to jedno z najlepszych dań tureckiej kuchni – i nie żałowałem. To była uczta dla podniebienia: cienkie plasterki baraniny polane sosem pomidorowym i jogurtem, zawinięte w pidea. Tomek, jak zwykle niechętny do eksperymentów, zamówił pide z serem – coś w rodzaju tureckiej pizzy. Krzyś też się skusił na to samo. Nina i Michał wybrali kebab zwykły – mielone mięso nadziewane na szpikulce i pieczone na grillu. Wszystko było pyszne i sycące. Podczas jedzenia rozmawialiśmy o naszej podróży i planach na następne dni. Byliśmy pełni entuzjazmu i ciekawości świata. Nie spodziewaliśmy się, że Turcja okaże się tak fascynującym krajem, pełnym kontrastów i zabytków. Nie mogliśmy się doczekać, co jeszcze nas czeka.

Przełęcz

Zmęczeni po wielu godzinach jazdy, ale pełni zapału do odkrywania nowych miejsc, kontynuowaliśmy naszą podróż w stronę Alanya.

Krajobraz wokół nas zmieniał się z każdym kilometrem. Zamiast nudnych pól i łąk, które widzieliśmy na początku naszej trasy, pojawiały się malownicze wzgórza pokryte drzewami i kwiatami, a potem majestatyczne góry ośnieżone szczyty. Były to góry Taurus, które rozciągają się na długości ponad 1500 km i stanowią naturalną granicę między Anatolią a Morzem Śródziemnym. Nie spodziewałem się, że będziemy musieli je pokonać, ale okazało się, że nasza trasa wiedzie przez jedną z najwyższych przełęczy – Alacabel Zirve. Na wysokości prawie 2000 metrów czułem się jak na dachu świata.

Widok był zapierający dech w piersiach – niebieskie niebo kontrastowało z białym śniegiem i zielonymi dolinami. A na dodatek, na poboczu drogi leżały resztki śniegu! Nie mogliśmy się oprzeć i zrobiliśmy sobie przerwę na bitwę na śnieżki. Było to niesamowite doznanie – bawić się w śnieg w maju, wiedząc, że za chwilę zjedziemy do ciepłego morza.

Hotel

W końcu dojechaliśmy do Alanya. Nocleg mieliśmy zarezerwowany niedaleko morza – w Hotel Larsens Suit Hotel. Dojechaliśmy akurat na zachód słońca. Zrobiliśmy zakupy i szybko poszliśmy spać.

Zostaw po sobie ślad