Piedras Rojas – czerwone skały i zadyszka na 4500 m [Chile 2025]
🎟️ Planowanie i zakup biletów – czyli kiedy internet się przydaje bardziej niż kurtka
Tego dnia nie można było niczego zostawić przypadkowi – a już na pewno nie organizacji. Wstęp do rejonu Piedras Rojas, Salar de Aguas Calientes oraz Lagunas Miscanti i Miñiques wymagał zakupu biletu z wyprzedzeniem. I nie, to nie żadne „można kupić na miejscu, jak się uda” – tu naprawdę trzeba zaplanować, kliknąć wcześniej i przygotować się psychicznie, że… trzeba jeszcze zajechać po drodze do Socaire po jego odbiór.
Bilety kupiliśmy przez stronę socairechile.cl – oficjalną, przejrzystą, choć nie do końca intuicyjną. Do wyboru są różne pakiety, ale najważniejsze jest jedno: kolejność zwiedzania zależy od biletu. Tak, dokładnie.
Jeśli kupisz wejście na godz. 10:30 do Piedras Rojas, to nikt Cię nie wpuści wcześniej. Ani później. Przynajmniej w teorii. My w Lagunas Miscanti i Miñiques zamarudziliśmy i spóźniliśmy się – ale wjechaliśmy bez problemów. Jeśli najpierw zamówisz Piedras Rojas, to najpierw jedziesz tam. To nie supermarket, to Chile.
My – jak to my – sprawdziliśmy wszystko wcześniej, wyczytaliśmy zasady i kliknęliśmy pakiet: Salar de Aguas Calientes + Laguny Miscanti i Miñiques, za niecałe 56 000 CLP. Z perspektywy: warto każdych pieniędzy, bo widoki były bezcenne, a system… cóż, chociaż raz działał jak należy.
🔁 Ale uwaga: odbiór biletu to osobny quest
Tu nie wystarczy mieć PDF na telefonie. To Chile. A Chile lubi papier.
Trzeba było pojechać do Socaire, oddalonego od parkingu przy Piedras Rojas o ponad 60 km. Tam, na miejscu, jest punkt odbioru fizycznych biletów. Jeśli zapomnisz – wracasz. Nawet jeśli jesteś już na miejscu i chcesz tylko machnąć kodem QR przy bramce – nie da się. Zapisz sobie ten punkt na mapie, aby nie przegapić.
Nie ma drukarki u strażnika. Nie ma internetu. Nie ma dyskusji.
TL;DR: Nie zrobisz check-inu w Piedras Rojas – nie wejdziesz. I nie, strażnik nie „zrozumie sytuacji”.
⏰ Logistyka dnia – czyli jak nie spóźnić się na własną przygodę
Wybraliśmy godzinę 10:30 jako porę rozpoczęcia przygody w Piedras Rojas. Tak kupiłem i potem Nina mi to wypominała, ponieważ musiała wcześnie wstać. Na wakacjach…
Zgodnie z instrukcją (i zdrowym rozsądkiem), trzeba być w Socaire minimum godzinę wcześniej. Sama droga do Socaire z San Pedro to ok. godziny jazdy, zakładając, że nikt po drodze nie zgubi rękawiczek, nie trzeba robić siku i nie zatrzymacie się na każdą „ładną skałę”.
Czyli? Wyjazd o 7:00 rano. Bo najlepiej z marginesem.
Plan:
-
6:00 – pobudka
-
6:18 – śniadanie i KAWA
-
6:45 – panika, bo Tomek nie może znaleźć buta
-
6:59 – zapinanie plecaków
-
7:13 – wyjazd (z lekkim opóźnieniem, wiadomo)
📲 Protipy na przyszłość:
-
Kup bilety minimum dzień wcześniej – serwis działa dobrze, ale potrafi się zamyślić
-
Zrób zrzut ekranu QR – zasięgu może nie być
-
Pojedź do Socaire z zapasem – kolejki bywają długie
-
Zapamiętaj, co kupiłeś – kolejność miejsc to świętość, nie improwizuj
-
Przyjedź zatankowany – w Socaire i okolicach nie znajdziesz stacji benzynowej ani kogoś z kanistrem pod pachą
🌅 Świt nad pustynią – czyli jak niebo się zapaliło zanim zdążyliśmy wypić kawę
Pobudka tego dnia była trochę wcześniej niż normalnie, ale to przecież pustynia – tutaj „wcześnie” oznacza, że jak się nie zwleczesz z łóżka, to słońce i tak cię wygoni. Nie ma znaczenia, że masz zasłony. Słońce Atakamy to nie lampka nocna – to reflektor sceniczny.
Tomek (zza poduszki): „Czy ktoś zgasi to światło?”
Krzyś: „To nie światło, to natura.”
Ja (do siebie): „To niech natura przyciszy jasność o 30%…”
Zaspani wstaliśmy, każdy szurał nogami w swoim rytmie. Kawa miała smak luksus, bogactwa i ratowała życie. Kanapki zrobione na szybko pochłonęliśmy prawie w milczeniu (w tej rodzinie milczenie oznacza, że ktoś bierze oddech w trakcie mówienia).
A wtedy stanąłem w drzwiach i powiedziałem:
„Ludzie… wyjdźcie. Musicie to zobaczyć.”
Nie dało się nie wyjść. Nie dało się nie podnieść głowy. Bo niebo… płonęło.
🔥 Kolory, jakich nie ma w palecie Pantone
Na wschodzie – ognisty pomarańcz, czerwień rozlana jak farba, a między tym fioletowe pasma cienia i chmury zawieszone nisko nad pustynią.
Ale to nie był czysty wschód słońca – nie.
To było coś bardziej… mistycznego. Bo w tym świetle unosił się pył wulkaniczny, zmieszany z poranną wilgocią. W efekcie niebo wyglądało jakby było podświetlane od dołu przez piekarnik z funkcją grill.
Cała okolica stała się złoto-ruda, światło odbijało się od skał, dachów i kurzu jakby ktoś rzucał na wszystko filtr HDR w czasie rzeczywistym. Nie żartuję – nawet Krzyś wyjął telefon, powiedział „wow” i nie zrobił selfie, tylko zdjęcie krajobrazu.
Nina: „Wygląda jakby miało się coś wydarzyć.”
Ja: „Pewnie tak. Naszym celem jest piekło…”
Tomek: „O, to wracamy do domu???”
Krzyś: „Raczej do szkoły…”
Zrobiliśmy kilka zdjęć, z których żadne nie oddało rzeczywistości. Ale to nic – w głowie nam zostały.
Dzieci się rozbudziły. Nawet nie z powodu poranka – po prostu im kazaliśmy, jako kochający rodzice.
My nie możemy spać, to oni też.
A potem, ruszyliśmy przed siebie drogą.
Wtem… słońce zgasło, i nastała siarka. 😄
🌪️ Wjazd w chmurę pyłu – czyli Atacama w trybie „hardcore”
Siedzieliśmy sobie spokojnie, chłonąc krajobrazy, ciesząc się porannym słońcem, które padało pod idealnym kątem, oświetlając każdą skałę tak, że nawet Krzyś powiedział „ej, fajnie tu”. A wtedy… natura postanowiła przestawić scenerię.
Światło przygasło. Nagle. Bez ostrzeżenia. Tak jakby ktoś nagle zgasił światła sceniczne. W ułamku sekundy cała pustynia zrobiła się… nijaka. Kolory zniknęły. Zieleń (nieliczna) wypłowiała. Nawet skały wyglądały, jakby miały zły dzień.
Spojrzałem przez przednią szybę. Coś było nie tak. Nie mgła – pył. I to nie jakiś tam delikatny kurz unoszący się po przejechanym aucie. To była ściana pyłu, gęsta jak zupa grzybowa i poruszająca się jak żywy organizm. I nagle: BUM – wjechaliśmy w nią.
Widoczność? Maksymalnie 10 metrów. Prędzej zobaczyłbyś muchę w uchu niż skręt w prawo. Wszystko szare, matowe, jak w niskiej rozdzielczości. Dobrze, że droga prowadziła prosto, bez zbędnych zakrętów.
Na GSM nie ma co liczyć – zasięg zniknął wcześniej. Mapa offline? Owszem, ale co mi po mapie, jak nie widzę drogi.
Nina: „Ty, ale chyba w coś wjechaliśmy.”
Ja: „Nie ‘chyba’. Na 100%.”
Krzyś: „Czy to erupcja?”
Tomek: „To tak pachnie, kto puścił bąka?”
Ja: „Natura synku – ona ma większy zasięg niż ty.”
Auto zacząłem prowadzić z prędkością szybszego żółwia błotnego – może 15 km/h. Ale mimo tej ślamazarności i tak czułem, jakbyśmy lecieli przez kurz. Pył obijał się o szybę jak deszcz, tylko… bardziej suchy. Albo jakbyśmy przebijali się przez chmurę much. Nawet nie chcę myśleć, do czego by taka ilość much leciała.
Zamknęliśmy nawiew, włączyliśmy obieg wewnętrzny – zadziałało na jakieś 15 sekund. Potem samochód zaczął pachnieć jak ognisko w starej szopie. Krzyś przestał gadać. Tomek przestał komentować. Nina chyba chciała złapać moją kierownicę z mojej strony. Nie żeby prowadzić – raczej z nerwów.
Nina: „Czy my się nie zgubimy?”
Ja: „Nie… jeszcze nie.”
(Z naciskiem na „jeszcze”)
Każdy głaz przy drodze wyglądał teraz jak potencjalny wróg. Czułem, że jeśli chociaż raz skręcę nie tam, gdzie trzeba, to obudzimy się obok jakiegoś stada lam z dziwnym akcentem i brakiem pomocy drogowej.
Po około 4 kilometrach piekła… nagle wyszliśmy z chmury.
Dosłownie – jakby ktoś odsunął zasłonę.
Przód auta: słońce. Tył auta: mrok. Czysta granica. Chciałem ją sfotografować, ale nie pozwolili mi się zatrzymać. W sumie: rozumiem.
Tomek: „Ej… to było… fajne?”
Krzyś: „Dziwne.”
Nina: „Stresujące.”
Ja: „To co, colkę?”
🌬️ Z wulkanicznej chmury w stronę błękitu – reset pejzażu i układu nerwowego
Wydostanie się z tej dziwnej wulkanicznej mgły przypominało moment, gdy wychodzisz z ciemnej piwnicy wprost na rozświetlone podwórko – oczy bolą, ale dusza się cieszy.
W jednej sekundzie byliśmy w klimacie postapo, a w kolejnej – w katalogu podróżniczym. Widoczność z 10 metrów skoczyła do prawie do nieskończoności, powietrze stało się znowu przezroczyste, a zamiast siarki – zaczęło pachnieć… no dobra, wciąż nie pachniało fiołkami, ale przynajmniej nie jak wnętrze spalonego pieca.
Auto westchnęło z ulgą. My też. Nawiew na nowo wrzucił normalny tryb, szyby przestały być zasypane popiołem, a ja zacząłem od nowa cieszyć się jazdą.
Krzyś, który wcześniej siedział z kapturem na głowie i miną „czy dożyjemy?”, teraz znowu zaczął robić zdjęcia.
Krzyś: „Ej, daj telefon. Widzę górę. Dużą. Będzie super.”
Ja: „To Miñiques. Ma prawie 6000 metrów!”
Tomek: „Nie zmusisz nas, żeby tam wejść!”
Tak. Na pewno sam bym na niego wchodził. No. Na pewno…
Miñiques powoli się zbliżał, a my kierowaliśmy się na południowy wschód – w stronę Socaire.
🏘️ Socaire – punkt obowiązkowy z klimatem „zatrzymaj się albo zawracaj 120 km”
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach luksusowego asfaltu, zbliżyliśmy się do Socaire. Mała osada – kilka niskich budynków, kościółek, sklepik, a przede wszystkim: PUNKT CHECK-INU.
Dlaczego to ważne? Bo bez potwierdzenia rezerwacji w Socaire nie wejdziecie do Piedras Rojas. I nie, nie wystarczy pokazać QR kod przy bramce 60 km dalej. Tamten strażnik ma wywalone, powie „proszę zawrócić” i nawet nie mrugnie okiem. A wracanie 60 km po góach i zakrętach? No dziękuję bardzo.
Na stronie socairechile.cl jasno pisze – bilety online kupujesz, ale na miejscu trzeba je aktywować i odebrać fizycznie. I tego się trzymamy.
Weszliśmy do skromnego, surowego budyneczku z logo CONAF. W środku kolejka – może z dziesięć osób przed nami, ale czytałem, że czasem jest taki tłum, że trzeba czekać ponad godzinę. Z Niną ustawiliśmy się w kolejce, dzieciom już włączył się tryb głodomora. Po jakichś 15 minutach przyszła nasza kolej ogarnąć bilet.
Pani: „Proszę QR.”
Ja: „Proszę bardzo.”
Pani: skanuje z miną pokerzysty
Pani: „Piedras 10:30, Miscanti potem. Proszę się nie spóźnić. Proszę nie próbować zamieniać kolejności.”
Ja: „Dobrze.”
Pani: „Miłego dnia.”
Dostaliśmy fizyczny bilet – kawałek kartki, który wyglądał jakby już dużo przeszedł, ale teraz był dla nas ważniejszy niż paszport.
🧶 Zakupy i Tomka miłość od pierwszego dotyku – guanacze rękawiczki
Obok punktu check-in znajdował się lokalny sklepik z rękodziełem – coś jak stoisko z pamiątkami, tylko bardziej autentyczne i… wełniste. Weszliśmy, żeby tylko zobaczyć. I to był strzał w 10. Bo Tomek zobaczył coś, co totalnie go oczarowało.
Tomek: „Tato, patrz! Te rękawiczki są jak z Minecrafta!”
Ja: „To są rękawiczki z guanako, synu. Nie wiem, czy w Minecraft jest guanako.”
Tomek: „Nie wiem, ale lamy są!”
Rękawiczki były grube, bez palców, BARDZO CIEPŁE. Wyglądały, jakby były robione z miłością, ale przez kogoś, kto nie miał zegarka i robił je tydzień. Ale Tomek włożył je, wystawił ręce i powiedział:
„Czuję się potężny. Jakbym mógł łapać lawę.”
Nina: „I nie zmarzniesz w dłonie.”
Tomek: „Ale ja chcę łapać lawę.”
Kosztowały niewiele, a radości dały mnóstwo. Zakup został przypieczętowany oficjalnym zdjęciem z „nowymi rękami”.
Pani która sprzedawała rękawiczki pokazała na jakich „drutach” robi czapki i rękawiczki. To nie były druty… to były… kolce kaktusa!
🧂 Zatrzymanie przy Salar del Carmen – scena z katalogu, tylko lepsza
Po kolejnej godzinie jazdy, gdy wszyscy myśleli, że teraz to już tylko parking i zwiedzanie, znów nas zatrzymał… krajobraz.
Z prawej strony, rozciągało się olbrzymie białe solnisko, a na jego tle – jak na zawołanie – stado guanako.
„STOP. Nie. Serio. Zatrzymaj się!.”
„Czemu?!”
„Tam są guanako. TŁUM GUANAKO.”
Zatrzymaliśmy się na poboczu.
Cisza. Tylko wiatr.
A przed nami: kilkadziesiąt guanako spokojnie żujących trawę i załatwiających swoje sprawy, przechodzących z boku na bok, nie zwracających na nic uwagi.
Krzyś znowu chciał wyjąć marchewkę. Tylko było za daleko.
Naprawdę pięknie. Góry w tle. Solnisko. Niebieskie niebo. Dzikość totalna.
Tomek: „Czy to ich dom?”
Ja: „To ich świat. My jesteśmy gośćmi.”
Staliśmy tam chwilę. Zrobiliśmy zdjęcia. I dopiero wtedy ruszyliśmy do właściwego punktu: Piedras Rojas.
🅿️ Parking pod Piedras Rojas – armagedon wiatrowyi strażniczka z misją
Dojeżdżając do właściwego punktu startowego szlaku, czuliśmy już lekkie napięcie.
Wszystko dotąd poszło zgodnie z planem:
– bilety? są,
– rękawiczki? grzeją,
– dzieci? nakarmione,
– silnik? nie zgasł.
Pierwsze po zatrzymaniu i otwarciu drzwi, uderzyło nas coś, co zmieniło nam nastrój: wiatr. Nie lekki zefirek, nie pustynna bryza, ale taki wiatr z kategorii „trzymać czapki, dzieci i lusterka”.
Staliśmy na parkingu — prosty, surowy plac z niskim murkiem z kamieni i budką CONAF-u (czyli lokalnego strażnika porządku i biletów). I toaletą.
Zatrzymałem auto przodem do murku. No bo przecież tak się parkuje, nie?
No właśnie nie.
Strażniczka, której wzrok mógłby rozpuścić lodowiec, wyszła z budki z miną jakby ktoś jej podmienił termos z kawą na herbatę z pokrzywy. Stanęła przy naszym aucie i, z lekkim przekąsem, rzuciła:
„Señor, al revés.”
Czyli: masz stać tyłem, a nie nosem.
Znaczy chyba, bo nie znam hiszpańskiego. Ale znam machany. I machanym się dogadaliśmy.
Patrzę – faktycznie, inne auta stoją odwrotnie. Moje – jak UFO na pokazie starych Fiatów.
Zawróciłem. Bez słowa. Dobrze, że nie kazała mi pompować opon ustami.
Po przeparkowaniu atmosfera zelżała – pani już z bardziej ludzką twarzą poprosiła o bilety i pokazała nam ulotkę z mapką trasy. Oczywiście wszystko po hiszpańsku, ale z dużymi strzałkami – da się zrozumieć.
„Szlak jednokierunkowy, proszę nie zbaczać z trasy, nie dotykać skał, nie siadać na soli i… trzymać się razem.”
(co, jak się później okazało, i tak się rozpadło w pierwszych 10 minutach).
Na koniec życzyła nam „bonito día” – a my jeszcze nie wiedzieliśmy, że to będzie „bonito” w stylu survivalu.
💨 Wiatr. Taki, że mózg wywiewa z czaszki.
W momencie, kiedy tylko otworzyliśmy drzwi auta, wiatr wszedł jak dziki dzik do namiotu na festynie.
Reklamówka z tylnego siedzenia – pusta, delikatna, biała jak gołąb z marzeń Greenpeace – została porwana w sekundę.
Tomek: „REKLA-MÓ-WKA!”
Krzyś: „Ja gonię, ty tnij przez kamienie!”
Zaczęła się pogoń. Dzieci skakały po głazach jak alpaki z ADHD. Reklamówka leciała, odbijała się, nurkowała i wywijała kozły. W końcu dopadli ją przy kamieniu wielkości lodówki.
Triumfalny powrót z trofeum – jakby uratowali ekosystem.
I w sumie – uratowali.
🌞 Start szlaku
Było słonecznie, było wysoko, i było bardzo, bardzo wietrznie.
Tak wietrznie, że czapki nie trzymały się głowy, okulary zsuwały z nosa, a każdy krok miał w sobie pierwiastek walki z grawitacją i naturą.
Nina od razu rzuciła się na nas z kremem z filtrem 50+, smarując wszystko, co wystawało.
Tomek uciekał (ale został spacyfikowany i doprowadzony do mamy), Krzyś się poddawał ze stoickim spokojem i tylko pojękiwał z lekka, ja filozoficznie odmówiłem.
Ja: „Nie trzeba. Pustynia ma mnie pokochać takim, jakim jestem.”
Nina: „Zobaczymy, jak ci skóra odpadnie z nosa.”
I miała rację. Po godzinie wyglądałem, jakbym robił peeling twarzy piaskarką. Ale przynajmniej za darmo. A za darmo, to uczciwa cena.
🥾 Spacer po Marsie – czyli jak się pełza na 4500 mnpm
Oficjalnie, szlak ma około 2 kilometrów w obie strony, prowadzi pętlą przez najbardziej widowiskową część Piedras Rojas, czyli „Czerwonych Skał” przy Salar de Aguas Calientes. Niby nic – ot, godzinny spacerek.
Ale jak się ma ponad 4,5 tysiąca metrów n.p.m., to każda dziura w ziemi wygląda jak kanion, każdy kamyk jest przeszkodą, a oddech trzeba dzielić na raty.
Na początku wszyscy byli radośni.
No, może poza Krzysiem, który nadal przeżywał, że reklamówka miała lepsze tempo niż on.
💨 Wiatr z lewej, słońce z prawej
Szliśmy ścieżką, która z jednej strony ograniczona była głazami, a z drugiej – bielą wyschniętego, solnego jeziora. A w oddali – turkusowa tafla laguny i zębate szczyty wulkanów.
Czyli klasyka pustynnego piękna, jak z katalogu – tylko że z wentylatorem na twarzy i piaskiem w zębach.
Nina co chwilę się zatrzymywała.
„Muszę złapać oddech… i przy okazji życie.”
Tomek – o dziwo – biegał jak kozica. Krzyś… no cóż, Krzyś miał problem.
🧢 Krzysiowa czapka – dramat w trzech aktach
I wtedy się zaczęło. Czapka.
Zwykła czapka z daszkiem. Tylko że… nie trzymała się głowy. Choć wciśnięta porządnie, choć naciągnięta – wiatr ją złapał i… pa pa.
Poleciała. Wysoko. Na bok. Przez jezioro chyba nie, ale tempo miała takie, że nawet nie dało się za nią nadążyć wzrokiem.
Krzyś najpierw stał w szoku, potem spojrzał na mnie jakby to była moja wina, że nie jest zszyta z jego czaszką.
Krzyś: „No i świetnie. Teraz będę się smażył.”
Ja: „Masz kaptur. I moją czapkę.”
Krzyś: „Nie chcę twojej czapki. Zabierz ją sobie!
Wmujsiłem mu czapkę. Nina natychmiast go związała z kapturem jak survivalowy balonik. I od tego momentu – Krzyś się wyłączył.
Szliśmy dalej, a on… szedł za nami jak smutna wersja pielgrzyma z Elbląga, patrząc w ziemię i marudząc mentalnie. I nie to, że nie ostrzegaliśmy. Ale nastolatek ma swoje prawo do tego, żeby być mądrzejszy od wszystkich. Trzeba popełnić błędy, żeby się czegos nauczyć…
📷 Widoki. I zdjęcie. I więcej zdjęć.
Dla mnie – petarda.
Każdy zakręt – nowa perspektywa. Czerwone skały – faktycznie czerwone. Może nie jak ketchup, bardziej jak cegła po solarium, ale jednak – piękne.
Sól kontrastuje z czerwienią, błękit jeziora odbija niebo, a wszystko to w ramach naturalnej instalacji artystycznej pt. „Co zrobić, żeby ludzie nie mogli przestać robić zdjęć?”
Nina robiła filmy.
Tomek pozował.
Ja – jak zwykle – zostawałem z tyłu, bo co 10 metrów krzyczałem:
„Zaczekajcie! Jeszcze tylko jedno zdjęcie!”
🪨 Serce Piedras Rojas
Po niespełna godzinie doszliśmy do centralnego punktu – słynnych czerwonych skał, czyli tytułowych Piedras Rojas. I tu muszę przyznać – robią wrażenie.
Są ogromne. Matowe. Porowate. Odcień czerwieni faktycznie nietypowy, z domieszką rudości i czegoś, co można by nazwać kolorem „marsjańska kredka do ust”.
W tle – błękit wody. Wokół – cisza. Poza nami kilka osób, ale bardzo rozrzuconych.
To był ten moment, kiedy człowiek staje, zamyka oczy i robi zdjęcie do pamięci.
No, wszyscy poza Krzysiem, który usiadł na kamieniu i z wyrazem twarzy „nienawidzę życia. I wiatru. I Was. I I I… i wszystkiego!”.
Nina: „Krzysiu, zobacz jakie piękne!”
Krzyś: „Mało czerwone.”
Szybka sesja zdjęciowa. Milion pozycji. Tomek skacze jak model z reklamy karmy dla kur, ja staję jak bohater dramatycznej powieści.
Krzyś – siedzi. Z fochem. Ale co ciekawe – po powrocie do Polski sam przyznał, że było super.
🧓 Droga powrotna – geriatryczny wyścig
Wracając – trasa lekko pod górę. I tutaj dopadła nas prawda o wysokości.
Nina sapie. Krzyś ledwo idzie.
Postój co 30 metrów.
Ja z Tomkiem w formie. Przeskakujemy kamienie, idziemy swoim rytmem. Czekamy na resztę
W pewnym momencie… mija nas para emerytów z Francji.
Powolnym, ale regularnym krokiem.
Z kijami. W czapkach. W butach trekkingowych z 1918 roku. I z miną, jakby wracali z zakupów.
Nina: „O nie. Niech mnie nie mijają.”
Ja: „Za późno.”
Krzyś: „To był mój koniec.”
Zrozumiałem Ninę dopiero wtedy, gdy się schyliłem po kamień do zdjęcia i próbowałem wstać.
Serio, ziemia trzyma. Powietrze nie pomaga.
Ale – dotarliśmy. Udało nam się być szybciej niż babcja idąca z balkonikiem. O długość czapki…
Doszliśmy powoli. Pospiesznie oddychając. Z dumą, zmęczeniem i… suchą skórą twarzy.
Zanim jeszcze dojechaliśmy do Mirador Laguna
Tuyajto, w aucie panował klimat jak po maratonie. Cisza. Zmęczenie. Szepty i westchnięcia. Wszyscy po prostu siedzieli, zapatrzeni w szybę i udawali, że są zadowoleni z życia.
Nina: „Zatrzymujemy się?”
Krzyś: „Ale bez wychodzenia.”
Tomek: „Wysiadam tylko, jeśli tam jest winda.”
Zatrzymaliśmy się. Widok był… no bajka. Jezioro położone w dolinie, w oddali góry, kolory jakby filtr w Lightroomie ustawił ktoś na „Epickość 100%”. Tylko że już po Piedras Rojas, po czerwonych skałach i spacerze w stylu „Everest bez butli”, wszystko wydawało się mniej epickie.
Nina spojrzała, zrobiła zdjęcie przez szybę i powiedziała:
„Mam. Możemy jechać.”
Krzyś: „Czy w hotelu będzie basen?”
Ja: „Jeszcze tylko jedno miejsce. Obiecuję.”
🧍 Mirador de Aguas Calientes – wszyscy mają dość, ja mam moment dla siebie
Zatrzymaliśmy się.
I tym razem – nikt nie wysiadł. Zaparli się rękoma i nogami.
Ja: „Dobra, to ja pójdę sam. I tak pewnie będą tam wikunie.”
Tomek (z tyłu): „Ale jak będą śpiewać, to nagraj!”
Zostawiłem rodzinę w samochodzie, ruszyłem ścieżką. Krótki spacer – dosłownie parę minut. Wokół pustka, cisza, tylko szum wiatru i suche krzaki chrzęszczące pod butami. Wyszedłem na punkt widokowy… i wiedziałem, że warto było.
Z tej strony Piedras Rojas wyglądały jeszcze bardziej surrealistycznie. W tle tafla wody, czerwień skał, żółć suchych traw. I nagle… pojawiły się wikunie. Kilka sztuk. Spokojnie pasły się przy skraju doliny.
Stałem jak wmurowany, próbując nie oddychać za głośno.
Zrobiłem kilka zdjęć. Usiadłem na kamieniu.
I to był ten moment – nieinstagramowy, niepozowany – tylko prawdziwy.
Wikunie, góry, cisza, ja.
🚗 Powrót – pustynny reset
Wróciłem do auta.
Tomek: „Były?”
Ja: „Były.”
Krzyś: „I co, nie chciały marchewki?”
Ja: „Chciały, ale tylko od Ciebie. A że nie byłeś, to umarły z głodu i tęsknoty”.
W drodze powrotnej – znowu słońce, znowu pustynia.
Szyby w dół, audiobook znowu gra, a my zjeżdżaliśmy coraz niżej, z ponad 4000 m n.p.m. w kierunku Laguny Miñiques w – ale o tym, wiadomo, następnym razem.
Lagunas Miscanti i Miñiques – surowe piękno Chile[Chile 2025]
Po wietrznych Piedras Rojas nasze ciała marzyły o hotelowym łóżku, a dusze o cieplejszej atmosferze i czymś słodkim. Właściwie wszystko w nas krzyczało: „DO DOMU!”. Wszystko – oprócz mojej głowy, która cicho szeptała: „Ej, ale Miscanti i Miñiques…”.
No więc spojrzałem na zegarek.
Spojrzałem na mapę.
Spojrzałem na rodzinę – wyglądali, jakby ktoś spuścił z nich powietrze.
I wtedy nawigacja stwierdziła za mnie:
„Za 100 metrów – skręć w prawo.”
Droga w bok wyglądała… no, jak to droga w bok na pustyni. Szutrowa, samotna i z wyraźnym „czy ty aby na pewno?” w powietrzu. Jechałem. Nina spojrzała na mnie wzrokiem „naprawdę?” – tym samym, który zawsze ma, chcąc mnie udusić.
– Kochanie, tylko sprawdzimy. Zobaczymy bramę i wracamy.
– „Zobaczymy bramę” brzmi jak: „Wrócimy po ciemku i głodni”.
Krzyś był zajęty przewijaniem czegoś na telefonie, a Tomek rozkładał resztki jedzenia na kolanach tak, jakby robił im kontrolę jakości.
Droga wspinała się coraz wyżej. Z mijanych aut – wszystkie jechały w przeciwnym kierunku. Klasyczny sygnał, że jesteśmy jedynymi optymistami dnia.
Dojechaliśmy.
I tak, jak można się było spodziewać – szlaban zamknięty na głucho.
W oddali coś tam było widać – tafla wody, ale taka, co nie robi wielkiego wrażenia.
Nina z tyłu tylko rzuciła:
– No. To teraz wracamy, tak?
– Nie… Znaczy, może… Tylko pójdę zapytać.
– O nie. Ja z auta nie wysiadam. Jak cię zamkną, sam sobie gotujesz zupki chińskie.
Mój introwertyzm wyskoczył ponad skalę. Ale machnąłem na to ręką i poszedłem.
Wchodzę do budki. Dwóch strażników. Spojrzeli na mnie, jakbym przyszedł z urzędu skarbowego.
– Hola, buenos días – rzuciłem z odwagą człowieka, który zna jeszcze cztery inne słowa.
Pokazuję bilet. Mówię coś w stylu:
– „Ja wiem, że późno, ale tylko spojrzeć, tylko zdjęcie, dzieci w aucie, błagam…”
Facet bierze bilet. Patrzy na niego jakby to był kupon rabatowy do Biedronki.
Bez słowa podnosi się, wskazuje na drzwi. Dosłownie – WSKAZUJE.
Nie mówi. Wskazuje.
Wychodzę jak ostatni frajer.
Ale… drzwi obok. Makieta. Pojawia się drugi typ.
Patrzy na mnie. Pokazuje makietę: „Tu, tu, tu. I jedź.”
I wychodzi. Po chwili – szlaban się otwiera.
Ja: WTF właśnie się wydarzyło?

🚫 Punkt pierwszy – nie wchodź, nie patrz, jedź dalej, ale z kulturą
Zatrzymujemy się na pierwszym punkcie widokowym – jak Pan Strażnik z makiety pokazywał: „Tu pierwszy przystanek, tam drugi, a tam trzeci, adiós wypad, won”.
No to jesteśmy.
Parking – jest. Pełen. Ludzi i aut. Widok – niby jest, ale daleko. Za to… ścieżka w dół. I to nie byle jaka – wyglądała, jakby została zaprojektowana przez kogoś, kto nienawidzi turystów. Kamienista, wąska, kręta. Wiodła do jeziora gdzieś tam, w oddali, w otchłani.
Zatrzymuję auto, wyłączam silnik.
Tomek tylko zamyka oczy, Krzyś pyta:
– „To dużo trzeba będzie iść?”
Nina nie mówi nic – a jak Nina milczy, to znaczy, że mam przechlapane.
– Kochani, tylko rzut oka, kilka kroków i robimy zdjęcia.
– „Kilka kroków” u Ciebie to zawsze trzy i pół godziny – odburkuje Krzyś.
– No ale serio, zobaczcie tylko… tam chyba flamingi widać.
– Nina, przez zaciśnięte zęby: „Ja tam nie idę. Nie i już.”
Nie zareagowałem od razu. Patrzyłem na tę drogę i czułem, jak przyciąga.
Zostawiłem więc auto w pozycji „jak cos to przeparkuj” i postanowiłem iść sam.
Z aparatem, bez spiny.
Wysiadam, poprawiam czapkę (bo po wietrznych doświadczeniach z Krzysiem wszyscy nosili czapki jak kaski rowerowe) i ruszam.
I wtedy pojawia się ona.
Zjawia się jak z westernu – strażniczka z gwizdkiem i groźnym spojrzeniem. Z miną, jakbym właśnie próbował wnieść petardę do wulkanu.
– Señor! ¡No puede! (znaczy chyba. bo coś o pudlach mówiła)
Zatrzymuję się w pół kroku.
– Ale ja tylko zdjęcia…
– ¡No! Zona dos. ¡Allí!
I pokazuje ręką jak koleś na pasie startowym: „WON. TAM.”
Wracam do auta.
Nina nawet nie pyta, co się stało – wie.
Krzyś podnosi tylko brew:
– „Nie mówiłem?”
I wtedy przyszła refleksja:
Po cholerę robić punkt widokowy, z którego nie można patrzeć?
W sumie pewnie chodziło o to, żeby przyjechać na koniec, bo teraz jest za dużo ludzi. CHYBA
🟦 Punkt drugi – Laguna Miscanti, czyli moment, w którym nawet Nina wysiada
Po tej całej akcji z pierwszym punktem, strażniczką w stylu czilijskiej wersji T-800 i ogólnym fochem w aucie, mieliśmy cichą nadzieję, że kolejny przystanek nie okaże się miejscem, gdzie trzeba wspinać się przez trzy kilometry po piasku z gruzem.
No i trafiliśmy.
A. zapomniałem. pierwsze jezioro to Laguna Miscanti.
Zatrzymujemy się. Parking przyzwoity, żadnej hordy ludzi, ścieżka prosta, krótka i co najważniejsze – NIE W DÓŁ. PO PŁASKIM!
Krzyś zerka w bok i mówi:
– „To tutaj?”
– Tak.
– „To… może pójdę.”
Tomek:
– „Jak Krzyś idzie, to ja też!”
I wtedy wydarzył się cud.
Nina wyszła z auta. (zabije mnie jak to przeczyta. posadzcie orchidee na moim grobie…)
Bez słowa.
W milczeniu, w jakimś takim majestacie i determinacji, z ruchem przypominającym slow motion z filmów o superbohaterkach. Tylko zamiast peleryny miała kurtkę przeciwwiatrową, która trzepotała jak flaga ONZ na szczycie góry.
– „To blisko, nie?” – rzuciła przez zaciśnięte zęby.
– „Jak na 4400 m n.p.m., to całkiem blisko” – odpowiedziałem, próbując brzmieć jak przewodnik, a nie jak typ, który przed chwilą został odesłany przez strażniczkę niczym niegrzeczne dziecko spod osiedlowego trzepaka.
Wysmarowała dzieci i siebie centymetrową warstwą olejku SPF50, mi udało się tego uniknąć, udając, że robię zdjęcia.
Ruszyliśmy.
Pierwsze 50 metrów – bajka.
Widok rozpościerający się przed nami był jak z jakiegoś Photoshopa w wersji „Chilijskie Cuda Natury Ultimate Edition”.
Kolor jeziora? Nie błękit, nie granat – coś pomiędzy ultramaryną a ciemną atramentową farbą.
W tle – wulkany. Pięknie, strasznie, imponująco.
Tafla wody mocno falowała, więc nie było odbić, ale efekt wciąż był kosmiczny.
Wikunie – elegancko przechadzały się tuż przy brzegu.
Flamingi – tu i ówdzie, brodzące we wodzie jak nieśmiali turyści w Bałtyku w czerwcu.
I nagle, zupełnie znikąd: jaszczurka. Mała, zwinna, zielona jak neon w sklepie z chińszczyzną.
Krzyś z zachwytem:
– „Ej, tato, ona chyba mnie obserwuje!”
Tomek:
– „Może szuka znajomych?”
Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia.
Nina:
– „Zrób mi jedno z tymi górami, ale tak, żebym nie wyglądała jak aborygen z kurtką.”
– „Ale jesteśmy na pustyni, nie w dżungli…”
– „Zrób i nie gadaj.”
Krzyś przez chwilę był naprawdę w trybie „wow”. Po traumie z czapką, chyba pogodził się z losem i stwierdził, że jak już tu jest, to może być fajnie. Nawet się uśmiechał. Nawet coś tam komentował.
Tomek udawał, że kręcił filmiki telefonem i robił własne vlogi w stylu:
– „Dzisiaj jesteśmy na jeziorze. Nie pływamy. Tato nie pozwala. Mama też nie.”
Spacer był krótki, ale idealny.
Nie za długi, nie za krótki.
Idealna długość, żeby poczuć wysokość, ale nie paść jak mucha na asfalcie w lipcu.
Na koniec, gdy wracaliśmy do auta, Nina rzuciła:
– „Wiesz co, dobrze, że tu pojechaliśmy. Tylko po co był ten pierwszy punkt?”
A ja tylko spojrzałem w niebo i pomyślałem:
„Następny wyjazd, Ty planujesz…”
🟫 Punkt trzeci – Laguna Miñiques, czyli jak mnie zawrócili, chociaż nie chciałem
Po Laguna Miscanti, gdzie każdy członek rodziny – nawet Nina – wysiadł z auta i przeszedł te 200 metrów z godnością i aparatem (lub przynajmniej z telefonem), myśleliśmy, że teraz już tylko bonus.
Kolejna laguna – Miñiques – leży przecież tuż obok.
No dobra – „tuż” w chilijskim rozumieniu, czyli kilometr prosto z czego 200 metrów w górę. Ale co tam, auto ciągnęło dzielnie, dzieci wciąż nie prosiły o bajki, a Nina nie mówiła „zawracamy” – więc jechaliśmy.
🚙 Zatrzymanie przodem do widoku? Błąd roku.
Zatrzymujemy się na parkingu.
Wokół pusto. Pusto tak bardzo, że echo się odbijało od flaminga.
Zatrzymuję auto.
Przodem do jeziora. Bo przecież… normalnie. Tak się robi. Tak każdy robi. Tak człowiek parkuje, żeby w razie „nie wysiadamy” chociaż sobie popatrzeć z pierwszego rzędu.
– Dzieci: „Nie wysiadamy.”
– Nina: „Zimno. Ja tu zostaję.”
– Ja: „To tylko zdjęcie zrobię.”
No i wychodzę. Czapka dobrze dociśnięta, aparat pod pachą.
Wieje jakby ktoś się grochówki najadł.
Idę kilka kroków, próbuję ustawić się do zdjęcia.
I wtedy…
Z budki wybiega strażnik.
Ręce w górze.
Krzyczy coś.
Macha jakby prowadził lądowanie śmigłowca.
Zatrzymuję się z aparatem w pół drogi. Myślę:
– „O cholera. Może coś z biletem. Może źle zaparkowałem. Może… nie wiem. Może to teren święty, a ja mam czapkę nie w tę stronę.”
Gość dopada do mnie i wydaje komendę:
– „Auto! ¡Atrás! No así.” (Kochanie! naprawdę, nie zmam żadnej Asi!!!)
Ja:
– „Eeeee…”
– „¡Mueva el coche!”
Czyli jednak chodzi o… parkowanie.
Musiałem zawrócić auto. Serio.
Musiałem wsiąść, odpalić, przestawić auto tyłem do jeziora.
Dlaczego? Nie wiem.
Może to względy ekologiczne. Może bezpieczeństwo.
Może ten strażnik miał zły dzień i potrzebował odrobiny sensu w życiu.
Nie wiem.
Wiem tylko, że jak zawróciłem – puścił mnie bez słowa.
🌊 I znowu wiatr. Ale warto.
Wysiadamy.
Tym razem Nina też.
Nie wiem, czy dla towarzystwa, czy dla zasady, ale wyszła i stanęła obok mnie, nawet zdjęła kaptur aby na zdjęciach nie wyglądać jak pustynny mnich.
Laguna Miñiques jest… mała.
W sumie teraz jak patrzę to nawet nazywa się Mini, nie?
Woda spokojniejsza, ciemniejsza, a dookoła – pustka i przestrzeń, które sprawiają, że człowiek automatycznie przestaje mówić. (Ale nie Tomek, albo Nina. Albo Krzyś)
– „Tato, a jakby tu zrobić zjeżdżalnię?”
– „Na co? Na wikunie?”
– „Nie, z góry do jeziora.”
– „Bez pozwolenia? Nie ma opcji. Zaraz przybiegnie ten typ, że zjeżdzalnia musi być tyłem do jeziora…”
Były flamingi, znowu wikunie.
Jakieś dziwne czarne ptaki przemykały bokiem.
Nieziemsko. Dosłownie.
Nina w końcu przyznała:
– „Tu mi się bardziej podoba.”
– „Bo mniej ludzi?”
– „Bo tak! Ale w sumie i tak cie kocham.”
W momencie, gdy wracaliśmy do auta, przy samochodzie stanęła mewa.
Serio.
Patrzyła na nas tak, jakby miała plakietkę „kontrola biletów”.
Nie ruszała się, tylko przekrzywiała głowę i patrzyła, aż każdy wsiądzie.
Tomek był pewien, że chce chipsa.
Krzyś twierdził, że „ona pilnuje, żebyśmy tyłem stali”.
🍼 Bonusowy punkt – karmiące wikunie, czyli najsłodszy widok dnia
Wracając z ostatniego punktu, w aucie zapanowała cisza. I to nie ta wymuszona – tylko taka prawdziwa, turystyczna cisza zadowolenia. Każdy miał co chciał:
- Tomek miał swój tajny vlog i mewę inspektora,
- Krzyś zdjęcia flamingów i jaszczurki,
- Nina… satysfakcję z tego, że jednak wyszła i przeżyła,
- ja? No ja miałem całą galerię zdjęć i kilka dodatkowych siwych włosów od kontaktów ze strażnikami.
Jedziemy sobie więc powoli, droga już znajoma. Zjazd spokojny, żadnych niespodzianek – i nagle Nina mówi:
– „Stój! Z lewej! nie tej, tej drugiej!!!”
Hamuję.
Patrzymy.
A tam – stado wikuni.
Nie byle jakie, bo z maluchami.
Małe, puchate kule z patykowatymi nóżkami, które właśnie… ssą (ssają?) mleko!
Tak po prostu, przy drodze, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Zaczynamy nagrywać, dzieci szeptem komentują:
– „Zobacz, ona się do niej przytula! O jaaa…”
– „Ale serio, to mleko leci? Mama, a jak smakuje mleko wikuni?”
– „Nie wiem, synu. I nie planuję testować.”
Nina stoi obok mnie, łapie mnie za ramię i mówi:
– „To był dobry dzień.”
Ja tylko kiwam głową. Bo co więcej powiedzieć?
W tej chwili to one – te mikro-wikunie – skradły show całego dnia.
Piedras Rojas?
Miñiques?
Miscanti?
Pfff. Wikunie ssące mleko od matki na tle wulkanu – i tyle.
Staliśmy dobre 10 minut. Ani za blisko, ani za daleko.
🏁 Droga do domu – pełna karta, pełne serce
W końcu ruszyliśmy.
Powrót do San Pedro de Atacama przebiegał w trybie „niech ktoś teraz prowadzi za mnie”.
Silnik mruczał leniwie, Nina już przysypiała, dzieci przeżywały na nowo wszystko, co widziały, komentując z punktu widzenia „profesjonalnych vlogerów dzikiej przyrody”.
– Tomek: „Nazwijmy to: Dzień z życia pustynnego ssaka.”
– Krzyś: „A ja zrobię slideshow z muzyką dramatyczną.”
– Ja: „A ja zrobię sobie kawę, jak wrócimy.”
A ja jeszcze miałem jeden punkt do odhaczenia po drodze…