Lipek postanowił zaprezentować swój talent pisarski, więc wklejam w całości, z moimi komentarzami.
Lipek:
Sprytny, pisał w drodze, kiedy mieliśmy czas na pisanie i teraz mi dogaduje, że on to pisze dużo, a ja mało… To niech cfaniura pisze między 24 a 3 w nocy…
Misiek! Wstawaj. Wstaaawaj! Już siódma! – biedna Iwona nie wie, że mój wewnętrzny spokój, opanowanie i kontemplacja po wizycie na 10. poziomie świątyni Borobudur pozwoliły mi dokonać samoobudzenia zaledwie piętnaście minut wcześniej. No, chyba że był to startujący samolot z lotniska usytuowanego chyba 100m od naszego pokoju.
Naturalnie rzecz biorąc reszta ekipy już dawno siedzi w patio, czytają newsy, sprawdzają zdjęcia, widzę suszące się ręczniki. Szeptam do Iwony:
– Jo tego nie forsztyjuja. Łoni nie muszą spać siedym abo łosiym godzin jednyj nocy?
– Mie sie widzi, że muszom. Ale dyć poszlimy spać wczora cołkiem pryndko.
– No ja, ale łod wiylu dni my nie spali cołkij nocy abo ganc nic? A nie wstowali my wczora pół na trzecio? (Adam: mam dziwne wrażenie, że nasza mniejszość niemiecka nas obgaduje…)
Iwona wzrusza ramionami i idzie do ubikacji. Na szczęście spakowaliśmy się wieczorem, więc tylko wskakuję w ubranie, dopakowuję piżamkę i śpiwór (nie, nie ma mi zimno w nocy, ale lubię udawać, że czymś się przykrywam). Idziemy na śniadanie do UK Superman. Zamawiamy w większości indonezyjskie śniadanie z kawą (dziewczyny nie, ale one są w mniejszości) i po pożegnalnym banana milk shake. Ciekawe, czy dalej też będą takie dobre szejki?
– Michał, a nie wolisz cappuccino? – śmiejemy się wszyscy na wspomnienie, jak wczoraj Michał chciał zamówić cappuccino milk shake i dostał… cappuccino z lodem. Sytuacja była o tyle kuriozalna, że miał już na stole gorącą czarną kawę. Nie wzbudziło też naszych podejrzeń, że kelner przyjmując zamówienie wrócił się po okulary a potem zapytał, czy ten shake ma być „hot” czy „with ice”.
Sprawdzam, czy Adam nie nabazgrał nowego wpisu w nocy, żeby ściągnąć go na iPada, póki mamy dostęp do Internetu, ale nic nie ma. Czyżby w końcu przespał noc?
Zasnął o 19, obudził się o 24, posmęcił się po patio i o 4 poszedł spać.
Zaglądam w poszukiwaniu komentarzy do naszych wpisów, ale jest tylko jeden. No tak, po pierwszych wpisach zainteresowanie opadło i nikt nas już nie kocha. Dobrze, że mamy dostęp do statystyk wejść na stronę i i tak wiemy, kto na nią wchodzi (a kto nie wchodzi, też wiemy!). Zaglądam na stronę sportową – faktycznie, nagłówki potwierdzają news Michała, że Lewy strzelił cztery gole Realowi. Zdaje się, że zarówno Niemcy jak i Polacy raczej do Hiszpanii na wakacje w tym roku nie pojadą.
Naturalnie spóźniamy się kilka minut (po śniadaniu jeszcze mycie zębów i dopakowanie plecaka), ale biegnąc do hotelu Iwona podekscytowana zauważa, że na ulicy widać tył „wielkiego białego samochodu”, więc „już chyba na nas czeka!”. Biały tył okazał się jakąś Hondą Jazz, ale tuż przed nią faktycznie stoi dość duży bus, a za nim Adam wita się z naszym nowym kierowcą. Kierowca nazywa się Elias (chyba) i uśmiecha się przyjaźnie :-). Chyba uznaje Iwonę za dowódcę naszej wycieczki, bo zamienia z nią o kilka słów więcej. Pomaga zapakować nam plecaki (wszystkie mieszczą się bezproblemowo do bagażnika z tyłu) i wskakujemy do pojazdu. Wskakujemy to dobre słowo, bo miejsca jest tyle, że można by tu tańczyć albo grać w berka. Kucanego. Właściciel agencji nie kłamał, bus jest ośmioosobowy (plus kierowca) a nas jest zaledwie piątka.
W busiku miejsca jest tyle, że na upartego można na leżąco spać. Takie podróże to ja lubię
– Jak na razie jeden zero dla nas, jeśli chodzi o samochód! – Michał triumfalnie uśmiecha się do mnie. A może szyderczo? Przecież ja, martwiąc się o naszą nową umowę martwię o nas wszystkich. Co za niewdzięcznik.
Żeby to nie kosztowało majątku, Lipek ubezpieczyłby się od wszelkich aktów terroryzmu takich jak – wojna, głód, brak wody, rezygnacja z wycieczki, ukąszenie muchy tse-tse oraz napadu zielonych ludzików. Cieszymy się, że jest z nami tak przewidujący uczestnik wyprawy
Wyjeżdżamy z Jogjy i już na wstępie okazuje się, że samochód posiada w pełni sprawną klimatyzację, osobne wejścia do przodu, środka i tyłu samochodu (a więc nie trzeba się gimnastykować przy opuszczaniu pokładu) i naprawdę dużo miejsca dla pasażerów. Kierowca zaś nie jest typem gaduły, a może nie mówi zbyt dobrze po angielsku, zresztą jak wszyscy tutaj. Niemniej jednak szybko dogadujemy się, że jak chcemy się zatrzymać to „anytime”, a my proponujemy mu to samo. Jest dobrze, że miło, jest fajnie. Wprawdzie mieliśmy podróżować lokalnie, asymilować się, poznawać kulturę – ale wygodnictwo wygrywa.
Zrobił mi aferę, że zaoszczędziłem połowę na pociągu, a mógłby jechać wygodnie w fotelach… a teraz co? Co? Hipokryzja się pod wpływem temperatury wydziela!
W czasie drogi prowadzimy ożywione dyskusje na tematy fotograficzne, oglądamy i porównujemy zdjęcia z dni poprzednich. Szkoda, że Iwona nie może oglądać. Podobno (podobno, bo jeszcze nigdy nie widziałem) jak czyta lub ogląda coś w samochodzie to symultanicznie puszcza pawia, albo nawet dwa. W pociągu tego nie ma, więc minus dla podróży samochodowej. Tak czy siak, nikt nie chciał sprawdzać, czy to prawda a sama Iwona też nie wyglądała na zainteresowaną.
Adam w międzyczasie kończy relację z dnia poprzedniego, a ja ją poprawiam. Wszyscy dochodzimy do wniosku, że jeśli nie będziemy jej publikować kilka dni, to może napięcie wzrośnie i ludzie zaczną się interesować, co tam u nas się dzieje.
Albo uznają nas za martwych i zaczną dzielić nasz majątek
Nie, żebym Was nie ostrzegał, że macie komentować – blog ma taką fajną funkcję. Fajnie się jest wiedzieć, że ktoś to czyta, że się podoba albo nie… Fajnie jest czytać wiadomości z Polski. No ale to zależy tylko i wyłącznie od Was, Drodzy Czytelnicy.
Elias zatrzymuje się na lunch, mimo że żadne z nas nie jest głodne, ale zgodziliśmy się bez szemrania – głodny kierowca to zdenerwowany kierowca, a to z pewnością oznacza kłopoty. Atrakcji w czasie jazdy jest aż nadto i bez tego.
Knajpa już z daleka wygląda na „autobusoturystyczną”, nastawioną na zagranicznych gości. Ble!
W restauracji zastanawiamy się, czy mimo wszystko nie zamówić czegoś, gdy podchodzi do nas inna turystka i nieskrępowana obecnością kelnerek mówi nam po angielsku, żebyśmy tu nie jedli, bo jedzenie nie jest dobre. Zachęceni w ten sposób ograniczamy się do napojów owocowych. To znaczy Nina zamawia frytki, ale to w zasadzie się nie liczy, bo one wędrują u niej przecież do osobnej kieszonki.
Podobnie jak ciasteczka, lody,picie, i wiele innych smakowitych rzeczy, na które osobne kieszonki w Ninusiu istnieją.
W samochodzie Iwona zadaje Eliasowi pytanie, które nurtuje ją od momenty przyjazdu do tego dalekiego kraju:
– Elias, dlaczego tutaj nie ma psów? Nie ma na ulicach, w domach też nie macie?
– Ano nie ma :-)
– Ale dlaczego? U nas trzyma się psy w domach.
– A u nas nie :-)
– Ale koty macie przecież. Widziałam na ulicach – nie daje za wygraną Iwona.
– Tak. :-)
– A co z psami?
– Tutaj nie ma :-) Ale może na Bali będą.
Wczoraj dowiedzieliśmy się, że rząd indonezyjski planuje podnieść ceny paliwa w najbliższym (?) czasie i w związku z tym są kłopoty na stacjach paliw z zakupem oleju napędowego. Dziś okazuje się to być prawdą w całej rozciągłości – mijane stacje albo mają tabliczki z informacją o braku diesel’a, albo są gigantyczne kolejki. Kierowca niezrażony z uśmiechem na twarzy prze dalej, ale po dwóch godzinach zaczyna rozglądać się z wodopojem dla pojazdu. Po kilku nieudanych próbach widać, że uśmiech jest nieco mniejszy i wykonuje nerwowy telefon do przyjaciela. Tematu rozmowy możemy jedynie się domyślać. Adam, który siedzi z przodu twierdzi, że tablica rozdzielcza nie funkcjonuje – licznik prędkości ma dwie pozycje: 0 lub 40, a wskaźnik paliwa nie działa. Jego obawy potwierdza kierowca na następnym przystanku, a jakże, na stacji benzynowej bez oleju napędowego.
– Elias, still no diesel here?
– No :-)
– How much do we have?
– I don’t know :-)
– So we go until the car stops?
– Yes :-)
Rozmowę kwituje kolejnym szerokim i dźwięcznym uśmiechem, więc wsiadamy do auta. Na następnej stacji zauważamy kolejkę, wobec czego można sądzić, że jest olej. Elias nie zastanawiając się wiele ładuję się w środek kolejki w miejsce pozostawione przez jakiegoś roztargnionego kierowcę ciężarówki. Ten, o dziwo nie krzyczy, nie wychodzi, nie grozi pięściami, tylko groźnie patrzy. Nasz busik ma przyciemniane szyby, więc jego wzrok nie wywiera większego wpływu na Eliasa. Tuż przed dystrybutorami ciężarówka jednak nas wyprzedza w kolejce, ale i tak zaoszczędziliśmy dobre 15 minut. Chcemy zatankować do pełna, ale jest odgórny limit – każdy może zatankować jedynie za 100K rupii.
Teraz mała dygresja. Chcecie się przekonać, jak bardzo jesteśmy „rzeźbieni” przez polski rząd? Pewnie chcecie. A ja Wam mówię, że nie chcecie, bo to będzie bolało. Ale skoro nalegacie… Cena oleju napędowego w Indonezji i to 4500 rupii za jeden litr. W niedługim czasie indonezyjski rząd zamierza ją podnieść do 7000 – stąd te cyrki na stacjach. Zaoszczędzę Wam przeliczania – obecnie ropa kosztuje jakieś 1,5 PLN, a będzie kosztować 2,33. Zdaje się, że to taniej niż paliwo LPG w Polsce… Nie wiem, skąd Indonezja bierze paliwo, czy mają jakieś zasoby naturalne, ale jak widać różnica jest więcej niż dramatyczna. Jak żyć Panie Premierze, jak żyć?
Uwaga dla ABW – to pisał Lipek, więc wizyty o 6 rano proszę wysyłać na Śląsk
Na kolejnej stacji benzynowej można już tankować do woli (a musieliśmy zawracać, kluczyć i stać w kolejce przez 20 minut). Benzynę podają kobiety w muzułmańskich chustach na głowach. Pani nalewa nam jakieś 10 litrów i… koniec. Elias trzęsie samochodem (cały czas na włączonym silniku), pani po kropelce dolewa co chwilę parę kropli, w końcu dobija do 11 czy 12 litrów. Śmiejemy się, że skoro silnik chodzi, to przy odpowiednio długich przerwach może tak dolewać całą noc. Okazuje się, że mimo popychania i trzęsienia autem bak się nie powiększył i mamy full. Elias zdaje się kompletnie nie panować nad ilością posiadanej benzyny.
Zrobiło się już dawno ciemno (standardowo zachód między piątą a szóstą wieczorem), a my nawet nie wiemy jak daleko do wioski pod wulkanem. Na domiar złego nie mamy zarezerwowanego ani hostelu, ani jeepa na rano (aby dostać się w okolice wulkanu przed wschodem. Na moje i Adama pytanie, że już jeden wschód widzieliśmy i po co nam drugi, odpowiedziała nam cisza i iskry rzucane oczami dziewczyn
Jak widziało się jeden wschód słońca, to jakby się wszystkie widziało.
Kierowca wykonał parę telefonów i zaproponował nam nocleg w pięknym (ponoć) hotelu ze wspaniałym widokiem (musi być zwłaszcza ekscytujący w ciemnościach) za jedyne 400K za naszą piątkę. Chcemy sprawdzić, jak będziemy na miejscu.
Pniemy się w końcu wyraźnie pod górę już w okolicach 21:30. Jeszcze jakaś godzinka i będziemy… Robi się wyraźnie chłodniej, Elias wyłącza klimatyzację i sugeruje otwarcie okien. Ostatecznie dojeżdżamy to hotelu solidnie zmęczeni, tuż przed hotelem szlaban, lokales wymienia dwa zdania z kierowcą i chcą od nas 100K. Podobno za wjazd do parku narodowego. Wysiadamy, a tu zima… znaczy, jakieś 10 stopni. Niezły szok termiczny. Szybko wrzucamy jakieś dłuższe rękawy na grzbiety (zostajemy w krótkich spodenkach i sandałach). Elias ubiera kurtkę zimową.
W hotelu, a nie hostelu okazuje się, że owszem cena wynosi 400K. Tyle tylko, że nie za naszą piątkę, a za jeden pokój dwuosobowy! Ponieważ ciężko się dogadać z uśmiechami :-) Eliasa, ruszamy z Adamem i Michałem na poszukiwania noclegu alternatywnego. Godzina późna, szanse są małe, ale spróbować warto. Podobno Jaga i Łukasz spali tu za 150K, tyle tylko że nie wiemy, czy od osoby czy od pokoju. Już w pierwszym napotkanym hostelu dowiadujemy się wprawdzie, że wszystko jest zarezerwowane, ale za to przyczepia się do nas jakiś lokales i prowadzi do rzekomych noclegów. W pierwszym budynku okna są ciemne, tuchton biega dookoła, stuka w szybki i pokrzykuje:
– Badi… Badi! – stuk puk w szybkę – Badi!!!
Śmiejemy się do siebie, bo przypomina to angielskie „buddy”, czyli koleś.
– Koleś… Koleś!
Nikt nie otwiera, już chcemy iść na dalsze poszukiwania sami, ale lokales nie poddaje się i niemal ciągnie nas za rękę do kolejnego budynku. Tutaj, choć nikogo nie ma, jest przynajmniej otwarte. Pakujemy się do środka, oglądamy dwa pokoje – czuć stęchlizną lub grzybem, ale łóżka wyglądają na w miarę czyste. To tylko jedna noc i to zaledwie na parę godzin… Niestety są tylko dwa pokoje, a on żąda 150K za jeden pokój. Dobijamy targu za cenę 300K za dwa pokoje dwuosobowe plus łóżko dla Michała na korytarzu za free, co wychodzi 60K na osobę – jakieś 20PLN. Na dodatek „koleś” z rozmachem obiecuje, że włączy ciepłą wodę w łazience na korytarzu w ramach przyjaźni indonezyjsko-polskiej. Nie da się ukryć, że to intratna propozycja przy 10 stopniach na zewnątrz (w środku zresztą też). Pozostaje załatwić jeszcze jeepa na 4. rano. W międzyczasie przypałętało się chyba z pięciu innych tuchtonów, jeden sprzedaje czapki i rękawice zimowe. Większość łypie podejrzliwie na nasze krótkie spodnie i sandały. Po burzliwych negocjacjach – oszczędzę szczegółów, warto napisać jedynie że były brane pod uwagę zarówno pójście pieszo bez kładzenia się spać jak i szukanie jeepa o 4. nad ranem
Widok Michała machającego rękoma nad maleńkim tuchtonem – bezcenny.
– decydujemy się na pierwotną propozycję Eliasa: jeep dla naszej piątki za 450K, jedynie musimy uiścić 100K zadatku. Nikt z nas nie wie dlaczego, czy że jak będzie padać to uciekniemy czy sprzedamy naszą wycieczkę jeepem… Ponadto okazuje się, że 100K zapłaty przy wjeździe do parku to bilet na cztery osoby. Pytamy, czy rano nie będzie z tego tytułu jakiś problemów?
– Powiecie, że dostaliście „discount” i będzie „no problem” :-)
Jest zbyt późno, by to roztrząsać, zrobiła się prawie dwunasta w nocy i zostało nam jakieś trzy godziny snu. W związku z tym ogłoszony zostaje Dzień Dziecka i kładziemy się bez mycia, mimo wynegocjowanego prysznica z ciepłą wodą. No, prawie wszyscy – Iwona czyścioszek jak zwykle nie daje za wygraną nawet w takiej sytuacji. Ładny mi Dzień Dziecka. Trzy godziny spania w najlepszym wypadku, temperatura spada poniżej 10 kresek tak, że nawet śpiwory nie pomagają, Michał śpi na korytarzu obwieszony urządzeniami elektronicznymi ładującymi się w jedynym gniazdku nad jego łóżkiem. Ni obiadu, ni kolacji. Ech, wakacje. Wakacje!
Michał nie zmarzł – przytulił się do ładowanego laptopa to mu ciepło było