2023 Turcja2024-04-28T15:02:23+01:00
Countries
2704, 2023

Magiczna dolina Ihlara [TURCJA2023]

Zatrzymaliśmy się na pierwszym parkingu przed doliną Ihlary. Zza drzew zobaczyliśmy ogromny wąwóz. Jak zawsze w krajach na wschód od Europy nikt nie zadbał o zabezpieczenie. Można było podejść pod samą krawędzi i spojrzeć śmierci w oczy.

Wszystko zaczęło się od tego, że nie wiedzieliśmy, gdzie zaparkować nasze auto, które wynajęliśmy na czas podróży. Zobaczyliśmy tylko znak “Ihlara Vadisi” i postanowiliśmy zostawić samochód na parkingu przy szkole imienia Atatürka. Myśleliśmy, że to blisko wejścia do doliny. No cóż, myśleliśmy… Okazało się, że to było prawie kilometr od bramki, gdzie trzeba było kupić bilety. A bilety kosztowały 800 lir od osoby (to jakieś 170 złotych!). Nie wiem, czy to drogo czy tanio, ale na pewno nie za darmo. No ale co tam, przecież nie przyjechaliśmy tu dla pieniędzy. Kupiliśmy bilety i zeszliśmy po schodach nad rzekę.

Tam dopiero się zorientowaliśmy, że zrobiliśmy głupotę. Okazało się, że można było zaparkować samochód tuż przy wejściu do doliny, a nie przy szkole. No ale co zrobisz, już po ptakach. Będziemy się martwić wracając… Postanowiliśmy więc cieszyć się widokami i spacerować wzdłuż rzeki. A widoki były naprawdę piękne. Nie sądziłem, że zobaczę takie cuda natury. Natura była tak niesamowita, że aż trudno było uwierzyć, że to nie jest jakiś film albo gra komputerowa. Skały, które miały różne kolory i były pełne otworów i zakamarków. Do niektórych z nich można było wejść i zobaczyć kościoły i jaskinie, w których były freski. Były to dzieła ludzi, którzy żyli tam dawno temu i chcieli wyrazić swoją wiarę. Musieliśmy przechodzić przez rzekę, która płynęła między skałami. Nie było to łatwe, bo nie było żadnych mostów, tylko gałęzie drzew, które trzeba było balansować jak akrobaci w cyrku. To było jak gra w zręcznościówkę, tylko bez joysticka i instrukcji obsługi. To dawało nam trochę emocji do naszej wycieczki, bo nie wiedzieliśmy czy nie spadniemy do wody albo czy nie złamiemy sobie nogi.

Po drodze spotkaliśmy też kilka zwierząt, które żyły w tym miejscu. Były to kaczki, żaby i inne stwory, które wyglądały jakby uciekły z jakiegoś zoo albo bajki. Niektóre z nich były takie śmieszne, że aż chciało się je pogłaskać albo nakarmić.

W końcu doszliśmy do miejsca, gdzie była polana i meczet. Tam postanowiliśmy zrobić sobie przerwę i odpocząć trochę. Słońce świeciło mocno i było bardzo gorąco. Ale nie na długo. Zauważyliśmy bowiem, że na horyzoncie zbierają się ciemne chmury. Wyglądało na to, że zbliża się burza. Nie chcieliśmy ryzykować i postanowiliśmy wracać.

Ja jako kierowca samochodu postanowiłem się poświęcić i zostawić resztę grupy na pastwę losu (żartuję oczywiście). Powiedziałem im, że pójdę szybciej i pojadę po samochód, żeby ich odebrać przy wejściu do doliny. Oni mieli iść wolniej i podziwiać widoki (albo uciekać przed burzą). Tak więc zostawiłem ich i ruszyłem w drogę powrotną.

I tu zaczęła się prawdziwa zabawa. Zacząłem gonitwę po ścieżkach i mostkach nad rzeką. Przepychałem się jak na wyprzedaży w Zara. Skakałem przez rzekę lub biegłem po konarach drzew jak Tarzan.

Niestety nie zdążyłem dotrzeć do samochodu przed ulewą. Na wysokości schodów nad rzeką spadł na mnie potężny deszcz. Byłem cały przemoczony i zziębnięty. Pozostało jeszcze przejść prawie kilometr do naszego samochodu, który stał na parkingu przy szkole. Nie było to zbyt przyjemne, ale też nie było to nudne. Śmiałem się z siebie i z naszej sytuacji. W końcu to była tylko woda, a nie ogień… Nie poddałem się i dotarłem do samochodu. Wsiadłem do środka i pojechałem po resztę grupy.

Pojechaliśmy na obiad do Nevşehir, gdzie znaleźliśmy uroczą knajpkę o wdzięcznej nazwie Maydonoz Döner. Była to część sieci restauracji, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, bo byliśmy tak głodni, że zjedlibyśmy nawet buty. Zamówiliśmy tam tradycyjne kebaby z grilla, które pachniały tak dobrze, że aż nam łzy napływały do oczu. Do tego wypiliśmy orzeźwiające lemoniadki i zajadaliśmy się kebsami, które były tak ciepłe i miękkie, że aż się rozpływały w ustach. Na koniec dostaliśmy jakieś kwaśne i słone napoje z fermentowanych warzyw, które miały być dobre dla zdrowia. Nie wiem, czy to prawda, ale na pewno były nie do picia. Smakowały jak stara kapusta z solą i octem. Nie to, żebym taką kiedyś próbował. Za cały posiłek zapłaciliśmy 474 lir (to mniej więcej 100 złotych). Nie żałowaliśmy ani grosza, bo te kebaby były tak pyszne, że aż mi ciekła ślinka. No i zjedzenie pół metra kebaba to jest coś… A te fermentowane napoje? No cóż, one były… dziwaczne. Może i zdrowe, ale na pewno nie smaczne. Za to ajran był przepyszny

Wieczorem poszliśmy na zakupy spożywcze za 194,85 lir (to około 42 złote). Kupiliśmy głównie napoje i przekąski, bo nie chcieliśmy już nic więcej jeść. Potem wróciliśmy do naszego hotelu i padliśmy na łóżka jak worki ziemniaków. Byliśmy tak zmęczeni i najedzeni, że zasnęliśmy w mgnieniu oka.

2804, 2023

Kapadocja na niepogodę – podziemne miasta [TURCJA2023]

Miał być lot balonem nad Kapadocją, a wyszła z tego podziemna wyprawa. Pogoda nas zaskoczyła. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zamiast oglądać Kapadocję z góry, poznaliśmy ją od podszewki. I to dosłownie. Zaplanowaliśmy sobie niezapomnianą przygodę: lot balonem nad Kapadocją, krainą baśniowych kominów wróżek i skalnych kościołów. Niestety, los pokrzyżował nam szyki. Zamiast błękitnego nieba i słońca, zastała nas zimna i mglista aura. Temperatura ledwo przekraczała 3 stopnie, a chmury wisiały nisko nad ziemią. Lot balonem był niemożliwy.

Kapadocja z okien auta

Nie daliśmy się jednak zniechęcić i postanowiliśmy zwiedzić Kapadocję na własną rękę. Ruszyliśmy w drogę przed siebie po okolicach. Przez godzinę jeździliśmy po malowniczych trasach 4×4, podziwiając niesamowite formacje skalne, takie jak kominy wróżek czy wąwozy. Niestety, wiatr, chłód i mżawka nie sprzyjały długiemu zwiedzaniu na świeżym powietrzu. Zamarznięci i zmoknięci, postanowiliśmy udać się tam, gdzie pogoda nie ma znaczenia: do podziemnych miast.

Podziemne miasta

Podziemne miasta w Kapadocji to jedna z największych atrakcji turystycznych tego regionu. Są to ogromne kompleksy mieszkalne wykute w miękkiej skale wulkanicznej, które służyły jako schronienia dla ludności przed najazdami i prześladowaniami religijnymi. Pierwsze podziemne miasta powstały prawdopodobnie już w VII wieku p.n.e. Do dziś odkryto ponad dwadzieścia takich obiektów, a największe z nich mogły pomieścić nawet 20 tysięcy ludzi.

Kaymaklı Underground City

Pierwsze na naszej liście było Kaymaklı Underground City. Zapłaciliśmy za bilety 1000 lir (około 215 zł) i zeszliśmy do ciemnej otchłani. Czekała nas tam prawdziwa wyprawa. Wąskie i niskie korytarze wymagały od nas zwinności i odwagi. Czasem trzeba było się przeciskać na czworakach lub bokiem, a osoby o większej tuszy miały spore problemy. Tu właśnie powstało moje postanowienie o przejściu na dierę. Natychmiast. Miasto było ciekawie podświetlone i pełne zakamarków. Można było się tam zgubić i odkrywać nowe miejsca bez końca. Nie było gorąco, ale wysiłek sprawił, że byliśmy cali spocony. Tylko dzieci były zachwycone, bo miasto idealnie do nich pasowało.

Kaymaklı to jedno z najstarszych i największych podziemnych miast w Kapadocji. Składa się z ośmiu poziomów, z których cztery są udostępnione dla turystów. Miasto ma około 100 metrów głębokości i zajmuje powierzchnię około 2,5 hektara. W jego wnętrzu znajdują się m.in. magazyny, kuchnie, kaplice, winnice i szkoła. Miasto posiada także system wentylacji zapewniający dopływ świeżego powietrza oraz studnie zapewniające dostęp do wody pitnej. Dobrze, że powiedzieli, że ma 8 poziomów, bo człowiek po wejściu natychmiast traci rozeznanie na jakiej głębokości jest, w jakim kierunku idzie… No po prostu nie widać słońca i mech nie rośnie od północy…

Derinkuyu Underground City

Następnie pojechaliśmy do Derinkuyu Underground City, gdzie zapłaciliśmy 500 lir (około 108 zł) za bilet dla jednego dorosłego i dwóch dzieci. Nina i Michał postanowili zwiedzić dokładnie samochód w którym jechaliśmy, nie chcąc się przeciskać przez ciasne korytarze. Stwierdzili, że skoro widzieli jedno skalne miasto to widzieli wszystkie. Nie do końca prawda, bo one jednak ciut różniły się od tych widzianych przez nas w Gruzji czy Iranie. Przed wejściem spotkaliśmy dwie starsze panie z Polski, które podziwialiśmy za to, że w takim wieku i przy problemach z poruszaniem się dalej podróżują i odwiedzają takie miejsca. Pomogliśmy im kupić bilety i zeszliśmy razem w dół. Było tam zdecydowanie mniej ludzi i bardziej klimatycznie. Miasto było mniejsze niż Kaymaklı, ale równie ciekawe. Dzieci bawiły się świetnie, a my cieszyliśmy się z ich radości. Usiłowały się zgubić i było to nawet koszącą perspektywą… bałem się jednak, że znajdą kogoś i pokażą swoje bransoletki niezgubki z naszymi numerami telefonów i będziemy musieli po nich wracać… Z innej strony te kilka godzin ciszy… hmn.. Następnym razem.

Derinkuyu podobno ma 18 poziomów, z których 8 jest dostępnych dla zwiedzających. Miasto ma około 85 metrów głębokości i zajmuje powierzchnię około 1 hektara. Podobno – nie wiem, nie widziałem – podziemne miasta były połączone ze sobą systemem tuneli o długości nawet kilkunastu kilometrów. Niektóre z nich były na tyle szerokie, że można było nimi przejechać konno. Na pewno jednak było wyposażone w różne udogodnienia dla mieszkańców, takie jak piece do pieczenia chleba, prasy do oliwy czy kadzie do produkcji wina. Miało też sale sądowe oraz liczne kaplice i kościoły wykute w skale, ozdobione freskami. Co ciekawe… był tam nawet cmentarz. – Podziemne miasta były także miejscami obrony przed wrogami. W razie ataku mieszkańcy mogli zamknąć się za kamiennymi drzwiami o grubości nawet 55 cm, które otwierały się tylko od środka. Niektóre miasta miały nawet własne systemy obronne, takie jak pułapki czy otwory do rzucania kamieni lub oleju na intruzów.

Obiad

Nie mogliśmy się doczekać, kiedy zjemy coś po całym dniu zwiedzania. Michał, który wcześniej zrobił dokładny research w internecie, zaprowadził nas do Lahmacun Doner – małej, ale uroczej knajpki (no dobra, może nie urocza. Normalna lokalna.) w samym sercu miasta. Zamówiliśmy lahmacuny i pidy w takich ilościach, że kelner patrzył na nas z niedowierzaniem. Jedzenie było przepyszne, chrupiące, pikantne i soczyste. Lahmacuny i pidy były tak dobre, że aż się oblizywaliśmy. Kelner był tak zaskoczony naszym apetytem, że spytał nas czy jesteśmy pewni, że nie chcemy jeszcze czegoś zamówić. Powiedzieliśmy mu, że nie mamy już miejsca w brzuchach, ale może za chwilę zmienimy zdanie. Zapłaciliśmy niewiele, akceptowali tylko gotówkę, ale to nie był problem, bo mieliśmy zapas lir.

Słodkości

Po wyjściu z restauracji zobaczyliśmy obok cukiernię, która kusiła nas swoimi słodkościami. Nie mogliśmy się oprzeć i weszliśmy do środka. Wydaliśmy tam 300 lir na różne ciastka, babeczki i ciasteczka. Były tak pyszne, że aż nam się uszy trzęsły. Niektóre były tak słodkie, że musieliśmy popijać je wodą. Postanowiliśmy już wracać do domu i odpoczywać. Jednak jak się okazało, nie dla wszystkich było to koniec dnia…

2804, 2023

Goreme Open-Air Museum i Fairy Chimneys [TURCJA2023]

Wieczorny spacer

Zanim zaczął się dzień, zaczął się deszcz. Nie był to jednak zwykły deszcz, lecz taki, który sprawiał, że wszystko wyglądało jak z bajki. Niebo było szare, ale nie smutne, tylko pełne tajemnic i magii. Ziemia była mokra, ale nie brudna, tylko lśniąca. Wiatr był silny, ale niestety zimny. W taką pogodę nie można było siedzieć w hotelu i oglądać telewizji. Trzeba było wyjść na zewnątrz i odkrywać świat. A świat był piękny i niesamowity. I deszczowy

Tak postanowiliśmy z Niną, i zostawiliśmy resztę rodziny w hotelu. Oni woleli zostać w ciepłym łóżku i marzyć o słońcu. I grać na tablecie… My zaś chcieliśmy zobaczyć coś wyjątkowego i niepowtarzalnego. Coś takiego jak kominy wróżek – Fairy Chimneys.

Kominy Wróżek Fairy Chimneys

Kominy wróżek to dziwne formacje skalne, które wyglądają jak ogromne grzyby lub kapelusze czarodziejów. Powstały one w wyniku erozji wulkanicznej skał i są jednym z symboli Turcji. Dojechaliśmy do nich bez problemu, bo droga była dobra i oznakowana. Większym problemem było poruszanie się po nich. Ciut szkoda, że się dało wspinać na nie po drabinach lub linach. Miały takie kształty, że trzeba było mieć dużo wyobraźni, żeby nie pomylić ich z czymś innym…

Nie będę ukrywał, że kominy wróżek rozbudziły naszą ciekawość i fantazję. Niektóre z nich wyglądały jak ludzie lub zwierzęta. Inne jak przedmioty lub symbole. A jeszcze inne jak… no cóż… jak sceny z kamasutry. Nie wiem, czy to był zamierzony efekt natury czy przypadkowy zbieg okoliczności, ale niektóre kominy były bardzo… ekspresywne. Nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu i komentarzy. Dobrze, że nikogo nie było w pobliżu, bo pewnie by nas uznali za zboczeńców lub szaleńców. Kształty skał są no… dość kontrowersyjne jak się ma zbyt bujną wyobraźnię… dobrze, że nikomu nie przyszło do głowy zrobić tak jak w Kajuracho – gdzie Anglicy skuwali rzeźby zawierające sceny z kamasutry ze świątyń.

Co ciekawe, w części z tych skał mieszkają ludzie. Tak naprawdę to nie są skały, tylko domy wykute w skale. Ludzie żyją tu od wieków i mają swoje tradycje i zwyczaje. Niektóre domy są bardzo najczęściej proste i skromne. Widzieliśmy domy z oknami, drzwiami, balkonami i nawet panelami fotowoltaicznymi. To niesamowite, jak ludzie potrafią się dostosować do warunków i korzystać z tego, co mają.

Dojechaliśmy do auta i pojechaliśmy dalej. Mieliśmy jeszcze wiele do zobaczenia i do przeżycia. Dzień był jeszcze młody. Znaczy nie było ciemno.

Göreme Open Air Museum

Zanim dotarliśmy do Göreme Open Air Museum, mieliśmy już za sobą cały dzień pełen przygód i wrażeń. Ale nie mogliśmy sobie odpuścić tej atrakcji, bo słyszeliśmy, że to jedno z najciekawszych miejsc w Kapadocji. Göreme Open Air Museum to nic innego jak zespół ponad 30 kościołów i klasztorów wykutych w tufie wulkanicznym. To niesamowite, jak ludzie potrafili stworzyć takie cuda architektury i sztuki w tak trudnym materiale. Niektóre z tych budowli mają ponad 1000 lat i zachowały się do dziś w doskonałym stanie.

Zaparkowaliśmy nasz samochód na parkingu obok muzeum i ruszyliśmy na zwiedzanie. Było już późno, więc nie było tłoku. Pogoda też nam sprzyjała – po deszczu wyszło słońce i oświetliło pięknie krajobraz. Na wejściu kupiliśmy bilety za 300 lir od osoby i dostaliśmy mapkę z zaznaczonymi najważniejszymi punktami. Muzeum jest wpisane na listę UNESCO, więc warto było wydać te pieniądze.

Pierwszym obiektem, który nas zainteresował, był klasztor Nunnery. To sześciopiętrowa budowla z wieloma pomieszczeniami, które służyły zakonnicom do życia i modlitwy. Na pierwszym piętrze była jadalnia, kuchnia i spiżarnia, na drugim kaplica z freskami przedstawiającymi sceny z życia Jezusa, na trzecim kościół z kopułą i trzema absydami, a na czwartym i piątym cele zakonnic. Ze schodów można było podziwiać widok na całą okolicę. Wchodząc po schodach, czuliśmy się jak odkrywcy, którzy zaglądają do tajemniczych zakamarków historii.

Następnie poszliśmy dalej po ścieżce, która prowadziła nas przez obok innych kaplic i klasztorów. Byliśmy pod wrażeniem ilości i różnorodności tych budowli. Każda z nich miała swój własny charakter i historię. Niektóre były proste i skromne, inne bogate i ozdobne. Niektóre były małe i ciasne, inne duże i przestronne. Niektóre były ciemne i ponure, inne jasne i radosne. Było to jak podróż przez wieki.

Budynki z oddali robią naprawdę dobre wrażenie. Z bliska już mniej. Widać, że skała została niedawno pokryta siatką i tynkiem i już powoli zaczyna to odpadać nie razi to bardzo. Zrobiliśmy sporo zdjęć, nawet udało się że mamy wspólne małżeńskie zdjęcie. Zwiedzanie muzeum zajęło nam około godziny  Przed zachodem słońca skończyliśmy i wróciliśmy do hotelu, odwiedzając jeszcze sklep spożywczy robiąc zakupy na kolejny dzień, który spędzimy w drodze na wybrzeże.

2904, 2023

Wulkan Meke i droga do Alanya [TURCJA2023]

Wyjazd

Spakowaliśmy się z samego rana, zjedliśmy śniadanie i poszliśmy zanieść do auta bagaże. Naszym oczom ukazał się… śnieg. W maju. W Turcji. W Kapadocji… MA-SA-KRA. Przy okazji, nie mogę się powstrzymać przed opowiedzeniem Wam o śniadaniach, które jadłem w Kemal Stone house hotel. Były to prawdziwe uczty dla podniebienia i żołądka, a także dla oczu i nosa. Nie dość, że każdego ranka czekał na nas bogaty szwedzki stół w przytulnym pomieszczeniu na piętrze, to jeszcze wszystko było świeże, aromatyczne i apetyczne. Nie wiedzieliśmy od czego zacząć, bo wybór był ogromny. Był ciepły chlebek, chrupiący i puszysty, jajka na twardo, na miękko, chyba też jajecznica, 3 rodzaje oliwek – zielone, czarne i eeee no czarne ale inne czarne. Dżemy z różnych owoców na przykład moreli i fig, wędliny sery – od klasycznego żółtego po lokalny biały. A jeśli ktoś wolał coś lżejszego i zdrowszego, to miał do dyspozycji płatki owsiane i kukurydziane, mleko, suszone owoce – daktyle, figi, morele i miód. Każdy mógł skomponować sobie idealne śniadanie i zjeść tyle, ile chciał. No i herbata! PRZE-PYS-NA! Była to herbata turecka, mocna i aromatyczna, podawana w małych szklanych kubeczkach z cukrem lub miodem. Pijąc ją czułem się jak prawdziwy Turek i cieszyłem się każdym łykiem. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam takie śniadania. Dają mi energię na cały dzień i sprawiają, że jestem szczęśliwy. A na pewno nawodniony.

Jezioro Meke (Meke Gölü)

No więc (tak, wiem, nie zaczyna się od więc) ruszyliśmy w drogę po śniadanku. Droga na dziś była dość długa, bo z Kapadocji do Alanya jest około 500km. Po drodze w planie mieliśmy jezioro Meke (Meke Gölü), które jest tak niesamowite, że aż trudno uwierzyć, że istnieje. Jezioro Meke (turecki: Meke Gölü) to wulkaniczne jezioro kraterowe składające się z dwóch zagnieżdżonych jezior położonych w prowincji Konya w środkowej Turcji. Jest to zarejestrowany pomnik przyrody kraju i obszar Ramsar. Znajduje się 9 km od Karapınar i 2 km na południe od autostrady E981 Konya-Adana. To miejsce wygląda jak z innej planety!

Zostało utworzone przez zalanie krateru wygasłego wulkanu około 4 milionów lat temu, kiedy wulkan wybuchł. Około 9000 lat temu (we wtorek zapewne) druga erupcja utworzyła kolejny stożek wulkaniczny wewnątrz jeziora. Jezioro Meke składało się z dwóch jezior z różnymi wysepkami. Ma 800 m (długości i 500 m szerokości oraz głębokość 12 m. Kiedyś wewnętrzne jezioro wewnątrz stożka wulkanicznego o wysokości 50 m miało głębokość 25 m i zawierało słoną wodę. Stożek wulkaniczny jest odporny na erozję spowodowaną trudnymi warunkami pogodowymi ze względu na swój masywny materiał i zachował swój kształt przez tysiące lat. Niestety ze względu na rabunkową gospodarkę wodną jeziora wyschły.

Miejsce robi niesamowite wrażenie. Dotarliśmy tam około południa i byliśmy zachwyceni widokiem. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i filmów, które chcemy się z Wami podzielić. Nie mogliśmy się napatrzeć na ten cud natury, który wyglądał jak sceneria z filmu science fiction. Byliśmy jedynymi turystami na miejscu, co dodawało uroku temu niezwykłemu miejscu. Zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że tak mało ludzi wie o tym skarbie Turcji.

Jezioro jak już pisałem było całkowicie wyschnięte. Nie było śladu po wodzie, tylko biała sól pokrywająca dno krateru. Zamiast podziwiać piękno jeziora, mogliśmy tylko spacerować po jego solnym pustkowiu. Pod nogami chrzęściły i łamały się białe płytki soli, które tworzyły ciekawe wzory i kształty.

Nie daliśmy się jednak zniechęcić i postanowiliśmy spróbować zdobyć szczyt wulkanu. Był to wyzwanie nie lada, ponieważ stożek wulkaniczny był bardzo stromy i zbudowany z luźnego piasku i żwiru. Każdy krok był jak walka z grawitacją. Musieliśmy wspierać się nawzajem i zachęcać do dalszego marszu.

Nie wszyscy jednak byli tak zdeterminowani jak my. Nasza grupa podzieliła się na dwie drużyny: drużynę wysokogórską i drużynę leniwców. Drużyna wysokogórska składała się z Adama, Krzysia i Tomka, którzy byli najbardziej wytrzymali i sprawni fizycznie. Albo naiwni. Albo chcieli się popisać. Drużyna leniwców to Michał i Nina, którzy woleli odpoczywać i kibicować męczennikom. Oni zdecydowali się na wejście na mniejszy wierzchołek i obserwowanie naszej wspinaczki z bezpiecznej odległości.

Gdzieś po 30 minutach (lub wieczności) ciężkiej pracy udało nam się dotrzeć na szczyt wulkanu. Byliśmy zmęczeni, ale szczęśliwi. Z góry rozpościerał się niesamowity widok na całą okolicę. Mogliśmy podziwiać góry, doliny, pola i wyschnięte słone jezioro. Postanowiliśmy pobawić się trochę na szczycie wulkanu. Zrobiliśmy sobie zdjęcia, rzucaliśmy kamieniami do kaldery, biegaliśmy po stożku i machaliśmy do drużyny leniwców, którzy nam odpowiadali z mniejszego wierzchołka. Nazwaliśmy ich szczurami nizinnymi.

Po kilkunastu minutach zabawy postanowiliśmy zejść w dół. Było to znacznie łatwiejsze i szybsze niż wejście. Zjeżdżaliśmy po żwirze jak po śniegu. Dołączyliśmy do drużyny leniwców i razem wróciliśmy do naszego auta

Obiad.

Nie mogłem uwierzyć, że tak długo jechaliśmy bez przerwy. I do tej pory dzieci miałczały jeeeeeeeść. Jednak powoli nasze żołądki burczały jak wściekłe lwy, a moja ekipa zaczęła mnie zasypywać pytaniami o to, kiedy i gdzie zjemy. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ani czy znajdziemy jakąś knajpę w tej pustynnej okolicy. Na szczęście, w ostatniej chwili dostrzegłem na horyzoncie napis “Restoran” i skręciłem na parking. To był strzał w dziesiątkę. Zanim wysiedliśmy z samochodu, musieliśmy się ubrać ciepło, bo na zewnątrz panował piekielny chłód i wiał ostry wiatr. Restauracja nazywała się Korukent Restoran i znajdowała się gdzieś za Konya, na trasie z Kapadocji do Alanya.

W środku panowała miła atmosfera i zapach orientalnych przypraw. Zauważyliśmy, że większość gości to miejscowi, co oznaczało, że jedzenie musi być dobre i autentyczne. Zamówiliśmy korzystając z menu obrazkowego i gestykulując rękami. Ja postanowiłem spróbować Iskender Kebab, bo wiedziałem, że to jedno z najlepszych dań tureckiej kuchni – i nie żałowałem. To była uczta dla podniebienia: cienkie plasterki baraniny polane sosem pomidorowym i jogurtem, zawinięte w pidea. Tomek, jak zwykle niechętny do eksperymentów, zamówił pide z serem – coś w rodzaju tureckiej pizzy. Krzyś też się skusił na to samo. Nina i Michał wybrali kebab zwykły – mielone mięso nadziewane na szpikulce i pieczone na grillu. Wszystko było pyszne i sycące. Podczas jedzenia rozmawialiśmy o naszej podróży i planach na następne dni. Byliśmy pełni entuzjazmu i ciekawości świata. Nie spodziewaliśmy się, że Turcja okaże się tak fascynującym krajem, pełnym kontrastów i zabytków. Nie mogliśmy się doczekać, co jeszcze nas czeka.

Przełęcz

Zmęczeni po wielu godzinach jazdy, ale pełni zapału do odkrywania nowych miejsc, kontynuowaliśmy naszą podróż w stronę Alanya.

Krajobraz wokół nas zmieniał się z każdym kilometrem. Zamiast nudnych pól i łąk, które widzieliśmy na początku naszej trasy, pojawiały się malownicze wzgórza pokryte drzewami i kwiatami, a potem majestatyczne góry ośnieżone szczyty. Były to góry Taurus, które rozciągają się na długości ponad 1500 km i stanowią naturalną granicę między Anatolią a Morzem Śródziemnym. Nie spodziewałem się, że będziemy musieli je pokonać, ale okazało się, że nasza trasa wiedzie przez jedną z najwyższych przełęczy – Alacabel Zirve. Na wysokości prawie 2000 metrów czułem się jak na dachu świata.

Widok był zapierający dech w piersiach – niebieskie niebo kontrastowało z białym śniegiem i zielonymi dolinami. A na dodatek, na poboczu drogi leżały resztki śniegu! Nie mogliśmy się oprzeć i zrobiliśmy sobie przerwę na bitwę na śnieżki. Było to niesamowite doznanie – bawić się w śnieg w maju, wiedząc, że za chwilę zjedziemy do ciepłego morza.

Hotel

W końcu dojechaliśmy do Alanya. Nocleg mieliśmy zarezerwowany niedaleko morza – w Hotel Larsens Suit Hotel. Dojechaliśmy akurat na zachód słońca. Zrobiliśmy zakupy i szybko poszliśmy spać.

3004, 2023

Kanion Sapadere [TURCJA2023]

Sapadere Kanyon

Zanim słońce zaczęło prażyć, postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę do Sapadere Kanyon. Zapełniliśmy brzuchy pysznym śniadaniem i ruszyliśmy w drogę. Nie było łatwo, bo droga była ciasna jak spodnie po świętach, ale na szczęście nie mieliśmy konkurencji na asfalcie. Po godzinie jazdy dotarliśmy do celu i zobaczyliśmy niesamowity widok. Wąwóz był jak wielka rana w ziemi, a my jak małe bakterie, które się tam dostały. Otaczały nas wysokie skały, które mieniły się różnymi kolorami w słońcu. Słyszeliśmy szum wody, która płynęła przez kanion. Przeszliśmy przez mostek i dotarliśmy do wodospadu, który był jak fontanna życia w tym suchym miejscu. Woda była zimna i orzeźwiająca, a wokół rosły zielone rośliny. Oczywiście jeśli udało im się znaleźć miejsce na skałach.

Sapadere Kanyon ma 380 metrów długości i jest położony w górach Taurus, około 40 km od Alanyi. Kanion został dobrze zagospodarowany podestami i schodkami, które umożliwiają eksplorację kanionu suchą nogą i bez większego wysiłku. To idealne miejsce dla rodzin z dziećmi lub dla osób o słabej kondycji fizycznej(no chyba, że chcesz wejść po milionie schodów na górę, to zmienia postać rzeczy). Kanion oferuje nie tylko piękne widoki na skalne formacje i strumienie wodne, ale także możliwość kąpieli w naturalnych basenach lub pod wodospadem. Woda jest jednak bardzo zimna, nawet latem nie przekracza 12 stopni Celsjusza, więc trzeba być odważnym i zahartowanym, aby się tam zanurzyć. My się nie zdecydowaliśmy, choć teraz zastanawiam się czemu…

Była też opcja wejścia wyżej, ale nasze dzieciaki nie były zachwycone pomysłem pokonania kolejnej góry schodów. Zrezygnowaliśmy więc z tego wyzwania w połowie i wróciliśmy do samochodu, zadowoleni z naszej przygody. Na dole spotkaliśmy już tłumy okupujące restauracje. Dzieci też zgłodniały więc postanowiliśmy dołączyć do tłumów. Spróbowaliśmy naleśników z lokalnymi ziołami, a dzieciaki oczywiście z czekoladą. No i herbatę, a jakże…

Przejdź do góry