Jedliśmy w mcdonaldzie. Jak u nas.
Potem pojechaliśmy na stacje, pokazano nam, że mamy czekać w klimatyzowanym pomieszczeniu do podstawienia pociągu. Gdy czas nastał zawołano nas i resztę pasażerów i poszliśmy na peron. Pominę, że stacja ma ze 4 piętra i wielkość 4 naszych centralnych… na peronie czekał na nas pociąg wyglądający tak, że PKP planuje zakup takich na rok 2145…
wsiedliśmy i szukaliśmy miejsc. na moim miejscu siedziała Chinka z dzieckiem. nauczeni, że Chińczycy siadają nie na swoich miejscach, pokazuje bilet, i mówię, że to moje miejsce. A ta do mnie po swojemu… jak czasem moja żona… ale zonę jednak łatwiej mi zrozumieć… Na angielski nie reagowała, więc uznałem, że równie dobrze mogę z nia dyskutować po polsku. Iwona ustaliła, że mam usiąść z Nina, na Jej miejscu, a Lipka tam wyślemy na Chinkę. Zanim dotarł Lipek, chińczyk spod okna pogonił Chinkę z dzieckiem i wózkiem, usiadł na miejsce gdzie ona siedziała, a Grześka puścił pod okno, gdzie okazało się, że jest Jego miejsce. Ja sobie spokojnie przez drogę pisałem. 200km przejechaliśmy w 1:20 – miło.
Gdy wysiedliśmy na dworcu, opadli nas naganiacze z hotelami, ale my mieliśmy jeden upatrzony, acz nie zarezerwowany. Zaproponowano nam transport za 80rmb… postanowiliśmy pojechać autobusem – kosztowało nas to 3rmb za osobę, acz kazali nam za wcześnie 2 czy 3 przystanki. Więc musieliśmy z plecakami iść przy jeziorze ze 2 km…
gorąco, ogromna wilgotność…  sauna.
Teraz jesteśmy w hostelu Hangzhou West Lake Youth House – http://www.westlakehostel.com/about-en.asp i na frazie całkiem fajnie wygląda. I Internet działa dobrze :)
Teraz zaraz będziemy szli na rekonesans.
Trzymajcie się ciepło w zimnej Polsce :P

20.09.2010 Hangzhou wieczór

Poleźliśmy pospacerować po zachodzie słońca. Lipek miał dzień złego Chińczyka – wszyscy mu podpadali.

A bo kurde wszyscy byli małymi wrednymi gnomami!

Lipek

Już myśleliśmy, że będzie ok, gdy będąc “hardcorami” postanowiliśmy zjeść koło jednej z pagód w budce. Takiej nawet kulturalnie wyglądającej. Właściwie było kilka, jak podeszliśmy, to wyległo towarzystwo i zaproponowało swoje usługi – wybraliśmy grupę, która najmniej się darła.

Weszliśmy, zamówiliśmy – Nina kaczkę, Iwona rybę, ja bambusa z czymś zielonym, a Lipkowi zamówiłem jakieś coś zawinięte z dżemem do maczania.

Tu należy się w końcu małe wyjaśnienie – dlaczego właściwie Adam zamawia mi jedzenie? Otóż powodów jest kilka:
1. Może to dziwne, ale nie lubię wybierać jedzenia. Zwłaszcza takiego, którego nie znam.
2. Z jednej strony chętnie spróbuje czegoś nowego, z drugiej trochę się boje :-)
3. Adam mocno eksperymentował w Indiach a jednocześnie jego wybory były szybkie i nieskomplikowane (czytaj: łatwe w zamawianiu). W sumie wyszło mu na dobre, czego pozazdrościłem.
Nie pamiętam co mu obiecałem, ale zgodził się wybierać dla mnie jedzenie. Czasami się odgraża, że zamówi mi cos okropnego jak go denerwuje ;-)

Lipek

Przynieśli nam coś… Nina dostała pokrojoną kaczkę, a właściwie szkielecik obciągnięty skorą, zimny, chyba wędzony. Moje było nawet nawet, bambus smaczny, a zielone posypane, pachniało jak kapusta kiszona, ale całkiem całkiem. Lipka papu, okazało się hmn… zwiniętym ciastem francuskim, chrupiącym, które maczało się w ketchupie… dziwne monotonne i takie sobie.

Mina Niny, gdy zobaczyła kaczkę – bezcenna. Adaś zapomniał napisać, że była pokrojona na kawałki razem z kościami. I nie wiadomo czym jeszcze. Nagraliśmy film, jak jadła pierwszy kawałek ;-)
Lipek

Za to, po godzinie oczekiwania, Iwona dalej nie dostała swojego papu… Rozumiem, że ciemno i rybę trudno złapać, ale bez przesady… Jakoś nie było odważnych, by zapytać o to, a obsługa jadła swoje papu i nawet nie patrzyła w nasza stronę. Postanowiłem pokazać lokalesowi menu z obrazkami, pokazać rybę i zapytać, gdzie ją wciamało… Po podejściu do obsługanta, łobuz uciekł. Inny którego dopadłem, myślał, że chcę umyć ręce… fajnie, że ktoś tu zna angielski mniej, niż ja :) W każdym razie złapałem drugiego, pokazałem mu menu, a Ten twierdzi, że nie ma… To chciałem pokazać mu obrazek na ścianie i drugi uciekł… Co prawda wcześniej pokazywał 90 lokalnych pieniędzy, więc ustaliliśmy, że to za 3 porcje i picie, to właśnie 90 jest ok. Postanowiliśmy iść sobie daleko i szybko, jak tylko zapłacimy.

Oprócz ryby miał być też ryz. Też go nie było. To już czwarty dzień w Chinach, kiedy nie możemy dostać ryżu. Zjadłbym ryż.

Lipek

Potwierdzamy… jak nie ma lokalesów jedzących – nie wchodzić. Kategorycznie. Wieczorem spotkaliśmy Polkę, mieszkającą wcześniej rok w chinach i stwierdziła, że pewnie po prostu nie mieli już ryby, i uznali zamówienie, za niebyłe… bez powiadomienia nas… tacy są…

Następnie poszliśmy na groblę Su Di – żeby zobaczyć 4 księżyce odbijające się z 3 pagód. HGW o co biega, bo jeszcze ktoś ściemniał, że to księżyc miał się odbijać w 4 jeziorach znajdujących się na wyspie – jak to technicznie miałoby zadziałać? Nie pytajcie mnie. W każdym razie grobla biegnie rzez całe jezioro, ze 3km, ma mostki i inne takie. Ciemno było więc wiele nie było widać, poza światłami miasta, drzewami i zakazem jazdy rowerów, który był respektowany… wcale. Znaleźliśmy na grobli miejsce, z którego odpływają statki na rejs po jeziorze – taki był plan. Poszliśmy dalej szukając tych księżyców. Na 2 mostku, zaproponowałem, że te światła na tle wyspy, to to, na co Lipek mający już marsowa minę i zmęczony, uprzejmymi słowy uzmysłowił mi, iż mylę się. Przeszliśmy jeszcze z kilometr a tam nic. Ani księżyców ani końca grobli. Usiedliśmy w pagodzie i przy świetle latarki czytaliśmy nasza biblię (przewodnik Lonely Planet) i pascala (na który Lipek mówił brzydkie słowa, na k ch i inne takie :P ).

Kłamstwo i potwarz! Ja chcę tylko rytualnie spalić Pascala :P

Lipek

Tam dowiedzieliśmy się, że świecić maja się trzy małe dwumetrowe pagody, w których zapalone sa lampki. Te z kolei rzucają snopy światła, które odbijając się, wyglądają jak odbicie 4 księżyców. Tyle teorii. W praktyce widać z daleka światełka, być może światło miasta spowodowało, iż nie widać tego dobrze. W każdym razie okazało się, że miałem rację – i Lipek nie kasuj tego – miałem rację, a Ty się myliłeś! Szczekaj teraz! Aby dostrzec snopy światła, trzeba było użyć teleobiektywu…

Grrr… No dobra, hau hau. Zadowolony?

Lipek

Posiedzieliśmy sobie w pagodzie, aż przyszła chińska parka, mająca niecne zamiary i znacząco chrząkała w nasza stronę. Chcieliśmy być twardzi, ale romantyczna muzyka ślepego grajka grającego opodal rzewne melodie spowodowała u dziewczyn przypływ romantyzmu i postanowiliśmy wracać. Minutę później pagodę opuściła parka… pewnie po konsumpcji :)

Lipek:
Otóż Chińczycy to bezwzględny naród. W każdej sytuacji są w stanie bezceremonialnie wepchać się przed ciebie, wypchnąć cię, przysiąść do dość malej pagody. Nie chodzi tu tylko o białych, robią tak na każdym kroku. Robią to, na co my u nas mamy ochotę, ale się wstydzimy :-) . Podejrzewam, że powoduje to ich ogromna ilość – trzeba umieć walczyć o swoje. W tłumie. Na szczęście można się przyzwyczaić, a nawet zacząć używać :-].

Lipek

W każdym razie wróciliśmy do hotelu tacy średnio zadowoleni, a Iwona głodna. Na tym koniec tego dnia, paciorek, umyć sisiorek i spać.

Edycja literówek i drobne poprawki by Lipek

Lipek

Edycja literówek (litrówek?) po Lipku by Adam

Adam, Wyjazdowo.com

20.09.2010 – poniedziałek – Shanghai –> Hangzhou

Siedzimy w wypasionej, klimatyzowanej poczekalni i czekamy na pociąg do Hangzhou. Dotarliśmy bez problemu, choć obeszliśmy cały dworzec, zanim nas skierowano do tej właśnie poczekalni.
Obudziłam się dziś trochę nieprzytomna, w dodatku w trakcie snu o tym, jak to pojechałam do szwagra na urodziny i teraz miałam wracać z powrotem do Chin, a bilet kosztował 3900 zł i byłam strasznie skonsternowana – co robić? Więc może i dobrze, że coś (chyba Nina, tak w sumie) mnie obudziło. Grześ z kolei wstał jakiś bucowaty, niewiele się odzywał i w dodatku nie chciał powiedzieć co mu jest lub o co chodzi. Może dzień mu humor poprawi, bo nawet zaczął formułować jakieś dłuższe zdania teraz. Na śniadanie poszliśmy dziś do McDonalda żeby było szybko i żeby przy okazji zobaczyć czy mają coś ciekawego, ale było normalnie, żadnych lokalnych potraw typu McMaharadża burger w Indiach. Kupiłam BigMaca z shakiem czekoladowym, oba smakowały jak u nas. Ale pożywne, choć niezdrowe pewnie śniadanie powinno nam starczyć na dłużej, bo pewnie zanim się odnajdziemy i zakwaterujemy w Hangzhou, trochę minie. Dobra, zerkamy na tablicę i niedługo pewnie będziemy szli na peron.

Jesteśmy w Hangzhou, mamy na dziś 4-osobowy pokój (55 Y/os.) w West Lake Youth House, niestety na jutro jest zajęty i będziemy mieli 1-kę i 2-kę. Jazdę pociągiem przespałam, co oznacza, że był wygodny. Jak Annie powiedziała, druga klasa tu, to już wyższa klasa, więc naszą poczekalnię puścili najpierw, wagony też mieliśmy oznaczone i miejsca, choć na jednym już usiłowała się usadowić jakaś Chinka, ale sama się wycofała na szczęście. Na dworcu obleźli nas naganiacze nie mówiący słowa po angielsku, ze zdjęciami atrakcji/hoteli/busików i chińskim napisami na nich. Nie wiem jak oni chcą jakiegokolwiek obcokrajowca do czegokolwiek przekonać, jeśli się nie można z nimi porozumieć. W Indiach czy Chile/Peru byli w tym względzie o wiele lepiej przygotowani. Kupiłyśmy mapę chińsko-angielską miasta (5 Y), zapytałyśmy w informacji nad dworcem jak dojechać i autobusem Y2 przemieściliśmy się w okolice jeziora. Szliśmy chyba z 20 minut do hostelu, bo kobitka w autobusie wskazała nam do wysiadki o 2 przystanki za wcześnie. Później zleciało nam trochę na ustalaniu co dalej robimy: co tu zwiedzamy i kiedy, gdzie śpimy w Guilin i czy jedziemy do Yangshuo.
W końcu wybraliśmy się na rekonesans, który miał zawierać głównie jedzenie. Po drodze widzieliśmy już ładnie oświetloną pagodę Lei Feng, którą jednak mamy w planie zwiedzić po jasnemu, więc po szybkim obfotografowaniu jej poszliśmy dalej z nosem wyczulonym już na knajpy. Zobaczyliśmy z 3 koło siebie, zaraz wybiegła kupa ludzi przekrzykujących się, że mają English menu i choć niezbyt podobała nam się ich natarczywość, wybraliśmy taką, w której żarcie na obrazkach wyglądało najciekawiej. Angielki opis był co prawda szczątkowy, ale był. Wybraliśmy: ja – rybę w occie balsamicznym, Grześ – coś jak sajgonki z sosem, Nina – kaczkę w kawałkach, Adam – bambusa z kapustą. Po 3 minutach przynieśli 3 dania, bez mojego. Pierwsze wrażenia były takie sobie: sajgonki, to było tylko jakieś twardawe ciasto ze słodkim keczupem, kaczka – w smaku jak dla mnie nienajgorsza, ale z masą kością przewyższającą ilość mięsa, bambus – monotonny. A ryby nie ma. Pozostała trójka pomarudziła, zjadła prawie całe bez przekonania, a ryby nadal nie ma. No już by ją złowili przecież i spalić zdążyli! W dodatku obsługa jadła sobie w tym czasie radośnie przy swoim stoliku, kompletnie nie zwracając na nas uwagi. Adam w końcu wkurzony poszedł do obsługi, ale nie szło się ni cholerę dogadać, więc skończyło się na zapłaceniu za 3 posiłki i wyjściu stamtąd. Normalnie zapomnieli/olali/nie skumali, że zamówiłam rybę! No nic, na głodniaka (w moim przypadku, choć reszta też nie była ani zadowolona, ani najedzona) poszliśmy dalej przespacerować się po grobli Su Di, która na 3 km odcinku łączy południowy z północnym brzegiem jeziora. Widoczki już od początku były ładne, po prawej 2 pagody, po lewej góry, w oddali światła miasta. Cisza generalnie i spokój, niewiele ludzi, jak już to przejeżdżali na rowerach. Naszym celem było dojście do punktu, z którego najlepiej miało być widać Wyspę Małych Mórz (Xiao Ying Zhou) i Trzy Stawy, w Których Odbija się Księżyc (San Tan Yin Yue). Wyspę owszem było widać już od jakiegoś czasu, ale tej drugiej atrakcji ni cholery. Adam co prawda rzucił hasłem, że pewnie to te takie małe światełka na wodzie, ale dopiero po obejrzeniu ich przez teleobiektyw, poczytaniu przewodnika i popatrzeniu z różnych punktów doszliśmy do tego, iż rzeczywiście: Trzy Stawy, w Których Odbija się Księżyc to 3 małe (2 m) pagody wodne, które są ułożone na wodzie w taki sposób, że wśród otaczających je świateł nieszczególnie się wyróżniają. Cóż, kolejny raz poetyckie zacięcie twórców tych nazw przewyższyło rzeczywistość. Ale mimo tych poznawczych problemów, na grobli było bardzo miło, siedliśmy sobie w uroczym zakątku wysuniętym lekko w jezioro, w tle grała jakaś delikatna chińska muzyczka, którą potem okazał się „produkować” jakiś niewidomy chłopak parę metrów za zakątkiem. Przyjemny wieczór, pośmialiśmy się też trochę, bo najpierw pomyliliśmy jakiegoś Chińczyka wyłażącego z krzaków z Adamem, który poszedł przodem robić zdjęcia, a później przypomnieliśmy sobie sytuację, gdy Nina na hasło Adama, że trzeba by Bartkowi przywieźć chińska prezerwatywę, powiedziała, że powinna mu pasować, co podwójnie nas ubawiło.
Po powrocie do hostelu spotkaliśmy ucieszoną naszym widokiem, czy raczej głosem, Polkę, która właśnie przyjechała tu do pracy na roczny kontrakt jako nauczycielka angielskiego, a pracodawca powiedział, że to już nieaktualne i wkurzona była maksymalnie. Poopowiadałyśmy sobie wspólnie co nieco i poszliśmy do pokoju.

Iwona

Zostaw po sobie ślad