Wstaliśmy skoro świt o 8:00. O 8:30 byliśmy na dole w recepcji. Nasza urocza Chinka zaproponowała nam, że za 50 RMB dostaniemy karty wstępu do lokalnych przybytków. Wyrobienie sobie takiej karty kosztuje co prawda 150, ale to zdjęcia trzeba zrobić i to trwa i jak jest się dłużej to jest rozsądne, a że zdjęcia na tych kartach, co dostaliśmy, były średnio podobne, to nie problem. Dla nich każdy biały wygląda tak samo. W druga stronę działa to przecież na tej samej zasadzie. Najfajniejszą kartę dostał Lipek – na zdjęciu miał bujną fryzurę, jaka zapewne miał, ale przed 20 laty. Poszliśmy na autobus, zahaczając jeszcze po drodze przydrożny interes śniadaniowy – w zagłębieniu muru kobieta sklejała pierożki, a przy ulicy jej mąż smażył je na palenisku. Zakup został dokonany. Ninie tak zasmakowało, że dokupiła jeszcze pierożków, czym chyba wprawiła w ogromne szczęście właścicieli. Nie ze względu na zysk, ale na to, że obcym smakowało. Na dworzec autobusowy trafiliśmy bez problemu, busik już stał i był prawie pełen. Znaczy wszystkie miejsca siedzące miał zajęte, ale pani naganiaczka kazała wchodzić. Dostało mi się znów mikrokrzesełko. Wyglądało na jeszcze bardziej mikre niż te plastikowe, które zostało przy drodze w Guilin, więc nie byłem przekonany. Pani jednak była bardzo przekonana więc usiadłem. Wygodne było nieziemsko, jakby siedzieć ja szklanym garnku… po kilkuset metrach postanowiłem wstać, ale pani zaczęła gdakać po swojemu to ustąpiłem. Jednak gdy dopakowała jeszcze na jakimś przystanku lokalesów, postanowiłem przekazać jej, że mam ją w głębokim poważaniu – wstałem i nie zamierzałem siadać, mimo wyraźnych sugestii. Zrezygnowała i posadziła tam jakąś Chinkę. Gdy dojeżdżaliśmy do Shaolin, kazała nam kucnąć – znaczy się przewozili nielegalnie nadmiar turystów. Nie umknęło to uwagi służbie mundurowej, która zatrzymała busik. Upychaczka wdała się w pyskówke z policjantem, a wszystkich usiłowała wypchnąć z busa. Nie polubiłem jej, więc uznałem, że nie ruszam się, będzie miała nauczkę, by nie sadzać starych ludzi na karnym jeżyku. Jednak mimo gwałtownej wymiany zdań, szybko się znudziliśmy, gdyż nie dochodziło do rękoczynów, a tylko do darcia się, to odpuściliśmy sobie i podreptaliśmy raźnym truchtem do klasztoru. Przed bramą stały drużyny z proporcami, a gdy ich mijaliśmy akurat zbierali się i pomaszerowali za klasztorną bramę, wydając groźne bojowe okrzyki. Bramę przeszliśmy bez problemu, pani popatrzyła na nasze przepustki i bez problemu wpuściła za bramę.
Fajna sprawa z tymi zdjęciami na biletach – zupełnie inne facjaty, choć niewyraźne. Chińczycy widza białe twarze, niezrozumiale znaczki – machają ręką i puszczają. Podobnie działają legitymacje studenckie.
Za nią była pierwsza szkółka, gdzie dzieci trenowały kung-fu, skoki, a grupa dziewczynek ćwiczyła gwiazdy. Idąc dalej minęliśmy jeszcze kilka szkółek aż doszliśmy do miejsca, gdzie odbywają się przedstawienia. Akurat chyba jedno się skończyło, bo miejsc siedzących było sporo. Usiedliśmy i czekaliśmy. Zobaczyliśmy jeszcze próbę przedstawienia i po pół godzinie rozpoczęło się. Studenci biegali z różnymi rodzajami broni, grała muzyka, skakali, bili się, robili sztuki niemal magiczne. Najciekawsze było chyba, gdy jeden ze studentów przytknął sobie do brzucha miskę z uszkiem, poruszał mięśniami brzucha, zrobił podciśnienie w misce… i trzymała się jego brzucha. Następnie przez ucho w misce przewleczono kij i 2 „mnichów” podniosło go w górę. Bardzo widowiskowe. Inną rzeczą było przebicie gwoździem plexi i przebicie balonu po drugiej stronie. Potem bijatyki, skoki i na koniec wspólne ćwiczenie tai-chi. Komercja maksymalna, ciosy markowane, ale przyjemnie się oglądało. Później poszliśmy na kolejny pokaz, tym razem w salce – dość podobny, acz występował jeden taki gumiasty – potrafił zarzucić sobie nogę na szyję stojąc. No i element „zabawny” – na scenę zostały zaproszone 3 osoby i musiały naśladować ruchy „mnichów”. Cała sala ryczała ze śmiechu z nieporadności ochotników. Najlepszy dostał płytę DVD z filmem o Shaolin, a reszta mogła sobie taka kupić, chodziły panie sprzedające. Znaczy przerwa na reklamę. Porażka na całej linii. Potem znów skoki, pokazy i temu podobne. I koniec. I teraz można sobie zdjęcie z „mnichami” w pozycji bojowej zrobić. Acz trzeba im przyznać, że każdego potrafili w kilka sekund tak ustawić, że wyglądał groźnie, bojowo i profesjonalnie. Oczywiście za niewielka opłatą…
Komercja nie komercja, trzeba przyznać, że trzyma klimat. Ogromne zastępy uczniów w kolorowych przebraniach, kolekcje broni jak z filmów karate, wszystko to biega, macha, podskakuje. Pokazy całkiem fajne, choć mi osobiście „magiczne sztuczki” nie przypadają do gustu (przebijanie szyby tudzież plexi, łamanie metalowych sztab i łamanie grdyka włóczni) – chyba za dużo się naoglądałem takich rzeczy w telewizji i domyślam się, że po prostu oszukują ludzkie oko. Ogólnie Shao Lin jest fajny!
Do samego klasztoru nie weszliśmy. Nie dość, że tłum który ją szturmował przypominał promocje na schab w Tesco, to jeszcze zamiast 30RMB chcieli od nas 100. To niech się wypchają trocinami i tłuczonym szkłem. I dopchają biletem wstępu. Powędrowaliśmy do miejsca, gdzie są pochowani wielcy mistrzowie (Pagoda Forest – Las Stup)– fajne miejsce, z małymi kapliczkami, ale atmosfera pikniku nie do końca nam pasowała. Uwaliliśmy się nieopodal kolejki górskiej i odpoczywaliśmy obserwując toczące się fale chińskiej inwazji. Gdy się napatrzyliśmy/na odpoczywaliśmy, zdecydowaliśmy o tym, by wjechać na górę kolejką. Przed schodami sprzedawali bilety, po 60 w dwie strony, ale Lipka coś tknęło i zarządził spacerek do kolejki, by zobaczyć jak tam wygląda. Po wejściu na schody zobaczyliśmy sceny dantejskie. Tłum w kolejce tłoczył się falował, zakręcał. W pełnym słońcu, bez odrobiny cienia. A już przy samej kolejce dochodziło do rękoczynów, gdy ktoś usiłował się wepchnąć. Kolejka tak na oko na jakieś 2-3h. Natychmiast odechciało nam się oglądać Shaolin z góry. Za to Lipki wymyśliły nową atrakcję – odwiedzić jaskinię, odległą o zaledwie 4km. Jako, że pod górę, to postanowiłem sobie odpuścić. W moim wieku pod górę, to można najwyżej zostać wniesionym, albo na przykład by się w cieniu ułożyć z piwem w dłoni, z widokiem na Chinki. A tak, to niech sobie te kozice same biegną w górę. Z Niną postanowiliśmy na nich poczekać na dole. Chwilę później, uświadomiliśmy sobie, że zamiast bez sensu czekać, możemy skoczyć do banku wymienić kasę – wtedy jutro się dłużej pośpi. Lipki zaakceptowały pomysł i podreptaliśmy w stronę autobusu. Po drodze widzieliśmy jeszcze jakieś małe przedstawionka. Do banku trafiliśmy ekspresowo, pokazaliśmy 20 dolarów i 100RMB by wyjaśnić, że chcemy to zamienić, zawołany został obsługant i wypełniliśmy formularze, skserowano nam paszport i wykonano biurokratyczne czynności. Dostaliśmy numerek i poczekaliśmy chwilę. W kasie przez maszynkę do sprawdzania pieniędzy usilnie nie chciało 20$ przejść, drugi obsługant przyszedł, obmacał banknot, obmacał maszynkę, ale ta była bezlitosna. Wypluwała tylko ten banknot. Popatrzyli na nas pomyśleli ile problemów będą mieli z wyjaśnieniem tego nam i dali spokój maszynce. Wypłacili kasę bez problemów.
Na górę poszliśmy pieszo 4km aby zobaczyć jaskinie, w której wielki Damo medytował 9 lat w jednej pozycji. Jak już mu się znudziło, a na skale pozostał ślad po jego ciele zszedł na dół i założył klasztor Shao Lin. Wdrapaliśmy się na górę po tysiącu schodów w niecałą godzinę. Hm, jaskinia to bym tego nie nazwał, co najwyżej grota. W środku postawili chyba jego posag, miejsca zostało na jakieś 3,5 Chińczyka. Kilkanaście dodatkowych metrów w górę i jesteśmy przy 30 metrowym Buddzie widocznym z dołu. Widoki całkiem całkiem. Kolejne kilka metrów i zdobywamy małą pagodę na szczycie, do złudzenia przypominającą gazebo z Heroes of M&M – 2000 experience points bo było wysoko ;-). Droga na dół jakieś 45 minut, powrót do hostelu bez problemów.
W hostelu spotkaliśmy się z Lipkami i poszliśmy na kolację. Tym razem do lokalu, gdzie ponoć jest menu z obrazkami. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze uliczny koncert, na którym po chwili byliśmy ciekawszą rzeczą niż muzykanci. Knajpa była prawie pełna, ale niestety stolik się znalazł. Zamówiliśmy 3 potrawy, z czego dla mnie tylko jedna była jako tako zjadliwa, pod warunkiem, że wyjadałem samo mięsko, taki podpieczony boczek. Reszta w tej potrawie to czerwona i zielona papryczka chili. Za to Lipek był przeszczęśliwy – sapał, parskał, stękał, ale wciągał w siebie papryczki z wyrazem błogości w oczach. Ja się najadłem bardzo szybko i zabrałem się za studiowanie rozmówek polsko mandaryńskich. W hostelu zaś zabraliśmy się za rozpracowywanie lokalnej wódki, 50%. Taki bimber.
Mmm… Bimberek pierwsza klasa – nie wykrzywia pyska i milo rozgrzewa :-D .
Zrobiło się wesoło, ale o 22:02 przyszła nasza ulubiona Chinka i poprosiła, żebyśmy byli trochę ciszej, bo się ludzie skarżą. A jak oni chrapią, to ja się nie skarżę. Skończyliśmy butelkę i poszliśmy do siebie spać.
02.10.2010 – sobota – Dengfeng
Wstaliśmy o 8.00 i zabrawszy od miłej recepcjonistki karty uprawniające nas do wejścia do różnych atrakcji za darmo (za 50 Y zaproponowała nam zabranie kart wystawionych na innych białych, ze zdjęciami, z których odpowiednik Grzesia miał czarną czuprynę kręconych włosów, ciemne oczy i niemal murzyńskie wargi! Twierdziła, że generalnie Chińczycy i tak nie rozróżniają białych, a w dodatku nie mówią po angielsku i nie wiedzieliby jak zacząć dociekać, czy to aby na pewno my.) wyruszyliśmy na śniadanie. Znowu wersja hardcore – pierożki pieczone na dworze, jedzone z talerzy wspólnych. Pani lepiła je w budce, pan przypiekał na zewnątrz, wystawione były 2 stoliki, parę krzesełek, pałeczki i tyle. Ale pierożki całkiem smaczne, zamówiliśmy drugą porcję ku – jak zauważyliśmy – zadowoleniu pani lepiącej.
Przeszliśmy na busik nr 2 i do Klasztoru Shaolin. Kierowca i pani kasująca za przejazd mieli jakieś problemy z policją pod koniec, chyba dlatego, że przewozili ludzi na stojąco, a nie wolno. Pani tak darła ryja po policjancie, że aż dziwiliśmy się takiej scenie w państwie komunistycznym. Nie czekając na koniec awantury poszliśmy w kierunku Shaolin. Tak jak mówiła recepcjonistka, nikt nie analizował zdjęć, po prostu nas wpuszczono. Tak zaoszczędziliśmy 50 Y, bo wejście kosztowało 100 Y.
Już od początku było widać młodych adeptów kung-fu wykonujących różne ćwiczenia, pewnie przygotowujących się do jakiś pokazów, bo dziś drugi dzień święta, więc dużo się dzieje i niestety przekłada się to na ilość ludzi w Shaolin – jest jeszcze więcej niż gdziekolwiek dotąd. A wydawało się to niemożliwe. Potem trafiliśmy na fajny pokaz kung-fu z użyciem różnych akcesoriów: pałek, mieczy, kijów, łańcuchów, buław, nonczako itp. Chłopaki w miarę równo wykonują określone sekwencje ciosów, wykonują salta, przewroty, odgrywają sceny walki, jeden zostaje podniesiony do góry za pomocą kija przewleczonego przez uchwyt przyczepiony do czegoś w rodzaju miski przyssanej do brzucha, inny przebija igłą szklaną taflę. Ogólnie dużo się dzieje, jest kolorowo (bo mają różnobarwne stroje) i fajnie. Na koniec wychodzą inni kolorowo ubrani i inicjują zestaw ćwiczeń relaksacyjnych, które wraz z większością publiczności staramy się wykonywać. Ze średnim skutkiem zresztą, bo kangurza torba na pasie, kurtka przewiązana tamże oraz duży tłok mocno ograniczają swobodę ruchów.
Po tym pokazie trafiamy na pokaz główny, odbywający się w zamkniętej sali. Przyglądamy się najpierw robionym masowo zdjęciom z mnichami Shaolin i podziwiamy ich zręczność w ustawianiu nawet największej łamagi w pozycji komponującej się z ich walecznymi pozami. Komercja, ale profesjonalnie zrobiona, a i pewnie efekt końcowy całkiem ładny. Pokaz powtarzał część elementów z poprzedniego (np. przebijanie igłą balona przez szybę), a dodatkowo były prezentowane poszczególne style kung-fu i niewiarygodnie rozciągnięty człowiek zarzucający sobie nogą na głowę NA STOJĄCO! Było też poproszenie 3 osób z publiczności, aby wykonywali to, co 3 wojowników, ku uciesze gawiedzi. Oczywiście można rzec, że znowu komercja to wszystko, ale mi osobiście pokazy się bardzo podobały, pełna jestem podziwu dla ich umiejętności. I znowu troszkę pożałowałam, że w podstawówce nie zapisałam się na jakąś sztukę walki, tak jak chciałam w przedszkolu ;p.
Dalej było już gorzej, bo tłum działał nam na nerwy, wejście do samej świątyni zamiast 30 Y kosztowało 100 Y i wpływała do niego nieprzerwana rzeka Chińczyków, więc zrezygnowaliśmy z niego.
Świątynia buddyjska położona na przeciw zawierała kolejnych kilkaset posągów Buddy, tym razem z zielonymi, ogrowatymi ryjami – nie ukrywam, że już nam się przejadły nieco.
Las Stup (Ta Lin), czyli cmentarz, gdzie w lub pod pionowymi, kamiennymi jakby obeliskami pochowano wielu mnichów z Shaolin, był owszem bardzo ładny, ale równie zatłoczony jak wszystko.
Zrobiliśmy sobie więc odpoczynek na trawie, bo trudno nam było zdecydować co dalej robić. Po 15 minutach pilnej obserwacji nas przez grupkę chińskich dzieci, zostałam na chwilę przedszkolanką otoczoną tą grupką w celu uwiecznienia tej sceny na zdjęciach robionych przez ich rodziców chyba. Jak już zdecydowaliśmy, że wjeżdżamy kolejką na pobliską górę, to okazało się że kolejka na kolejkę jest makabrycznie długa i pomysł upadł. Po dalszych rozterkach ja i Grześ postanowiliśmy pójść w 4 km trasę do jaskini, w której 9 lat medytował indyjski mnich Bodhidharma (po chińsku Damo), założyciel buddyjskiej szkoły zen. To jego uczniowie, podpatrując ruchy modliszek, małp, orłów i innych zwierząt opracowali zestaw ćwiczeń fizycznych, które w efekcie stały się bazą kung-fu. Nina z Adamem wrócili do miasta, gdzie przede wszystkim wymienili resztę dolarów na yuany. A my ruszyliśmy pod gorę, po drodze mijając jakąś małą świątynię, w której śmierdziało okrutnie, więc poszliśmy dalej. Szlak oczywiście po schodach, ciekawe czy mają tu jakieś inne trasy w góry? Po ok. 1 h doszliśmy do Damo Dong – to zdecydowanie bardzie grota niż jaskinia. Siedział w niej posąg Damo, jakaś starowinka mniszka (choć głowy nie dam, czy to kobieta była), miejsce na kadzidełka i klęcznik. Ciut wyżej był biały posąg Buddy oraz takie gazebo, jak z Heroesa, w którym jakiś mnich zaczął Grzesiowi robić masaż pleców, ale Grześ wystraszony, że zaraz od niego będzie chciał kasę, wywinął się i podziękował. Posmęciliśmy się trochę po górze, pooglądali widoczki, bo pogoda dopisywała i zeszliśmy na dół (40 minut). Przy świątyni nadal był milion Chińczyków, przed szkołą ćwiczyły jakieś zmęczone już małolaty, było już mocno po południu, a tłum dalej napływał. Chyba już się nie dziwię, że mają kontrolę urodzeń, oni się tu w końcu zadeptają i masowo zaczną zalewać świat, tak jak teraz ich produkty. I nie mówię tego z braku sympatii do nich, tylko na podstawie, jak dotąd dwutygodniowych, obserwacji tutejszej rzeczywistości.
Wracając wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, aby w końcu spróbować chińskiej wódki, bo jutro spać można, a to aż wstyd żeby po 2 tygodniach jeszcze nie pić lokalesowych trunków (no za wyjątkiem piwa regularnie pijanego do posiłków). Idą więc wspólnie na kolację, zahaczyliśmy o spożywczak i zakupiliśmy pół litra wódki za 15 Y (!) oraz 2 butelki chińskiego soczku cappy. Wódka ma 50 % mocy. Trzeba zjeść podkładzik.
Dziś wybór padł na knajpę z obrazkami zaraz za tą wczorajszą. Obrazki są , ale wnioskowanie z nich, czy coś jest ostre, czy zawiera mięso czy podroby itp. jest praktycznie niemożliwe. Zamówiliśmy 3 dania i zanim zdecydowaliśmy się na czwarte, kelnerka juz uciekła i po jakimś czasie przyniosła te dania. No i chyba dobrze. Jedno, zawierające głównie grzyby, paprykę, tę ceratę co Xi’an i odrobinę mięsa było tak ostre, że nie jadalne dla żadnego z nas. Drugie, na szczęście łagodne, zawierające bakłażana lub cukinię, pomidor, cebulkę i śladowe ilości kurczaka, było smaczne i jako jedyne zostało zjedzone przez nas prawie w całości. Trzecie składało się z ostrej papryki i boczku, więc wyżarliśmy boczek (dla mnie najlepszy składnik tej kolacji), a resztę zostawiliśmy. Dopchaliśmy się ryżem. Adam dziś skapitulował po kilku kęsach, bo już go gardło zaczęło boleć. Może i te jedzenie byłoby smaczne, ale przy takiej ostrości nasze europejskie, niewyparzone ryjki nie były w stanie tego docenić (koszt 80 Y). Poszliśmy do pokoju konsumować więc wódkę. Z pewną obawą powąchaliśmy zawartość butelki, nie zapowiadał się dobrze. Ale w smaku już zdecydowanie lepiej – taki trochę bimberek, ale bez silnego posmaku. Ostre, bo mocne, ale zapijane soczkiem nawet nieźle się piło. Sam fakt, że zrobiłam z tego drinka, tylko piłam z kieliszka, dość dobrze świadczy o tej wódce. W każdym razie zrobiło się na tyle wesoło, że po 23.00 przyszła nas, choć bardzo grzecznie i z uśmiechem, upomnieć recepcjonistka, bo sąsiedzi z pokoju obok spać nie mogą. Śmialiśmy się więc odrobinę ciszej, co przychodziło nam z trudem. Imprezka była przednia!