„Kur.., Misiek, słyszysz ten telewizor znowu?”. Yyy? „No znowu ten palant jakiś słucha tego samego programu”. Aaa, no słyszę zasadniczo. Naprawdę głośno puszczał. tylko jak ja śpię, to chyba nawet wojna by mnie nie obudziła, jeśli by budzika nie nastawili. Ale jak już się obudziłam to słyszę. Wyraźnie. I spać trudno już. Włączyliśmy klimę, żeby jednolitym szumem zagłuszyć te wrzaski. Usnęłam, ale co jakiś czas się budziłam, bo hałasów na zewnątrz było coraz więcej, pukała pani sprzątaczka, ludzie tłukli się z walizkami na kółkach, itp. Ale nie przeszkodziło nam to podrzemać do niemal 11.00. Dość rzadko na tych wakacjach udawała nam się ta sztuka. Ponieważ śniadania w hotelu mieliśmy już wszyscy po dziurki w nosie, poszliśmy do pobliskiego klonu pierwszego chińskiego fast-fooda z Szanghaju – Yun ho. Nie jesteśmy do końca przekonani, że to naprawdę było to, bo pokierowali nas na górę, gdzie wyglądało bardziej restauracyjnie, a i menu było po angielsku, więc inna bajka. Nina zamówiła pierożki, Adam ryż, Grześ naleśniki z szalotką, a ja – zasugerowana podpowiedzią Grzesia – rybkę opiekaną. Jak po 15 minutach wszyscy dostali swoje dania, a ja nie, zapanowała zbiorowa wesołość (czyżby powtórka z Hangzhou?). Ale jak przynieśli rybę, to już śmichy-chichy ustały, bo rybka nie dość, że miała chyba z 700 g, to była podana w ładnym, ciemnym sosie, z grzybami, szczypiorkiem i imbirem na półmisku również w kształcie ryby. Wszyscy podziubali trochę pałeczkami, Grześ dzielnie towarzyszył mi prawie do końca, walcząc z ościami z niespotykanym u niego zacięciem. Ja tradycyjnie ogołociłam rybkę zostawiając tylko głowę, ogon i ości. Smaczne i obżarłam się strasznie.
Ruszyliśmy w kierunku Silk Street, czyli miejsca gdzie w Pekinie można kupić wszystko. Oczywiście nie ma ustalonych cen, ile wytargujesz, to twoje. Masakra, ale trzeba się odnaleźć, inaczej człowiek zostanie wydymany, jak co niektórzy „ludzie Zachodu”, którzy łykają najbardziej absurdalne ceny, jakie Chińczycy sobie wymyślą. Z naszej czwórki mistrzem targowania się jest Adam: nie za dużo mówi, z groźną miną wstukuje na kalkulatorze proponowane ceny (zaczynając od cen niemal tak absurdalnych w dół, jak ich są w górę), odchodzi ze stoiska, no pełna profeska! Proponowane ceny obniża w ten sposób do 10-20% początkowej wartości zaproponowanej przez sprzedawców. Kupiliśmy sobie wszyscy chińskie ciuszki (hm, jak się z powrotem upasę, to w moją chińską sukienkę nie wejdę ;p), są super, tylko wypaśne na tyle, że rzadko będzie okazja je ubrać. Podobno 100 % jedwab, ale jakoś nie wiem, czy w to powinnam wierzyć. Przebieralnia: sprzedawczyni, tudzież któryś z chłopaków zasłaniający nas szlafrokiem w kącie sklepu. Kupiliśmy masę prezentów, jakieś pamiątki dla siebie, ogólnie spędziliśmy tam, z przerwą na piwo w okolicznej knajpie i transportem w obie strony 8 h! Targowanie, wrzaski, zaciąganie do sklepu („look lady, pasmatrij …”), teatralne sceny, przymierzanie – zmęczyło mnie bardziej niż wejście na Hua Shan. Jakbym miała tak w Polsce kupować, to chyba do każdej wyprawy na zakupy przygotowywałabym się psychicznie tydzień. W sumie wszyscy byliśmy wymiąchani strasznie, no może poza Grzesiem, który kolejny raz został ulubieńcem Chinek z powodu swoich seksownych warkoczyków: „oh, how cute, can I touch it?”. Po całym dniu zakupów mieliśmy tylko na tyle sił, żeby zejść do jednej z pobliskich hotelowi knajp chińskich typu fast-food i zamówić jakieś dania z ryżem, kurczakiem i sałatkami. W Chinach fast-food wygląda zdecydowanie zdrowiej niż kuchnia amerykańska, a i podejrzewam, że kalorii ma o wiele mniej niż przeciętnych hamburger. Po powrocie do hotelu nastąpił trudny czas upychania prezentów w nasze bagaże, ale ponieważ Nina i Adam mieli pierwotnie plecaki mocno pustawe, to pochłonęli większość wielkogabarytowych prezentów. Jak się okazało, w rezultacie Adamowi udało się mieć najcięższy plecak z naszej czwórki. Podobnie jak na początku podróży, tak i teraz dopadła mnie biegunka, więc wciągnęłam nifuroksazyt, żeby w samolocie jakoś spokojnie przeżyć. W sumie to i tak niezły bilans, jak na azjatycką wyprawę i nasze eksperymenty kulinarne.

Iwona

Zostaw po sobie ślad