Plan na dziś – dostać się do Ubud. Alternatywny są dwie – albo kombinujemy lokalnym transportem (BEMO) do portu, potem do Denpasar a następnie do Ubud, albo weźmiemy coś prywatnego. Zwyciężyła opcja druga, z domieszką zwiedzania. Nasz szef hotelu zabrał nas do Ubud trasą widokową. Najpierw dotarliśmy do bardzo ładnej świątyni. Żeby nie było, w świątyni byliśmy koło 9, czyli koło 8 musieliśmy wyjechać, czyli koło 7 wstać. Jak na nas to prawie wieczorem. Świątynka była położona na kilku poziomach. Na najwyższym było coś, co przypomniało mi z lekka Borobudur. Tam też Michał zażyczył sobie zdjęcia w pozycji mnicha, albo kung-fu pandy. To wyszło o tyle dobrze, że dostaliśmy szmaty na zasłonięcie się – i Michał mógł od biedy za pandę uchodzić, nawet taką kung-fu.

Kolejnym etapem podróży było oglądanie tarasów ryżowych, ale z auta, gdyż nie bardzo dawało się zatrzymać. Po tych, które widzieliśmy w Chinach, nie robiły wrażenia. Ciekawostką jest to, że ryż tu sadzi się cały rok – na poletkach obok siebie może być ryż zdatny do zbioru, jak i młode rośliny.

A zbiera się jakieś trzy razy, wszystko zależy od ilości wody. 
Lipek

Dojechaliśmy do plantacji kawy. Pokazano nam luwaka – zwierzątko podobne do łasicy, które żywi się ziarnami kawy, ale nie trawi ich. Za to radośnie wydala bobki kawowe, które zbiera się, suszy, praży i sprzedaje za masakryczne pieniądze. Kilogram takiej kawy to bodaj 5000$. Dodatkowo oglądaliśmy, jak w przyrodzie rośnie trawa cytrynowa, imbir, goździki, wanilia, cynamon i hibiskus.

RANY BOSKIE zakochałem się w drzewie goździkowym. Po pierwsze, nie wiedziałem, że goździki rosną na drzewie, a po drugie liście tego drzewa pachną, a jakże, goździkami! Podobnie zresztą z drzewkiem cynamonowym (który dla odmiany robi się z kory). Mógłbym zasadzić te dwa drzewa koło domu i leżeć między nimi resztę życia ;).

Lipek

Zapewne więcej rzeczy, ale pojemność mojej pamięci za wielka nie jest. Myślę, że korekta jak coś wymyśli, to tu dopisze. Dostaliśmy do pociamkania kawę. Po wyciągnięciu ze skórki ma się 2 ziarenka na których jest trochę miąższu. Słodkie w smaku. Zaproponowaliśmy, że za niewielką opłatą możemy zastąpić luwaka. Odchody białych powinny być wszak bardziej cenne. Panu pomysł się spodobał, aczkolwiek mieliśmy odrębne zdania na temat pomieszczeń, w których byśmy przebywali. Pan dysponował jedynie klatkami o niewielkich wymiarach i ja z Michałem mielibyśmy problemy z przetwarzaniem kawy. Oczywiście na koniec była sugestia zakupów, gdzie kupiliśmy jakieś pierdołki, ale zaproponowano nam napicie się kawy… I to było to. To nie była kawa. To był orgazm w ustach (kolejny raz mam wrażanie, że moje słowa zostaną źle zinterpretowane…). Część wzięła sobie mrożoną kawę, część gorącą. Każda była dobra, ale moja, gorąca, waniliowa była przegenialna.

Moja gorąca czekoladowa też była fantastyczna. Zresztą odniosłem wrażenie, że wszystkie były na tyle dobre, iż każdemu smakowało to, co zamówił. Ach, byłbym zapomniał, była jeszcze patera ciasteczek w trzech rodzajach z użyciem lokalnych przypraw… WOW! Michała natomiast musieliśmy odciągać na siłę od półki z przyprawami :) 

Lipek

I jeszcze podana w przepięknych ręcznej roboty czarkach, kubeczkach i dzbanuszkach z drewna. Kupiłbym sobie taką zastawę, jeśli byłaby szansa to przewieźć… a jeszcze kawał drogi przed nami. Nasz kierowca odebrał wielką torbę tej zastawy, zamówił sobie 3 tygodnie wcześniej. Nina ukradła nawet jakieś sadzonki, ale gremialnie nakazaliśmy jej pozostawienie roślinek tu, bo do domu nie dowieziemy. I usłyszeliśmy

papa aloesik, papa imbirek, do widzenia cynamoniku…
Nina, Wyjazdowo.com

Dobrze, że nie ponazywała ich już jakimiś imionami…

Kolejnym punktem wycieczki był wodospad. W drodze w dół, ze ściany skalnej wystawał drewniany penis, zza którego wypływała woda. Nasz naczelny komando Lipek podreptał tam, aby zrobić mu zdjęcie. Wpadł w poślizg, złapał się penisa i go zepsuł… Później co prawda naprawił, ale te ostatnie 3 razy szybko pozostawiły na nim pewne ślady… między innymi ciśnienie wody, która zaczęła mocniej tryskać. Wodospad fajny był. Żeby jeszcze nie trzeba było iść w dół, byłoby lepiej (bo jeśli idzie się w dół, to potem wracać trzeba pod górę). Wpakowaliśmy się w pobliże wodospadu i Michał, cygan jeden wynajmował swoje klapki, żeby nikt inny nie musiał sobie nóg moczyć. Proponuje sobie wyobrazić dziewczyny biegające jak nimfy po wodzie, w klapkach o 6 numerów za dużych… Oczywiście każdy musiał mieć zdjęcie na tle wodospadu. To było dobre. Droga pod górę dobra nie była.

Pojechaliśmy dalej. Wjechaliśmy na jakiś szczyt, na punkt widokowy, gdzie za niewielką opłatą można było zrobić sobie zdjęcie z nietoperzem o rozpiętości skrzydeł z 1,5m, wężem z zaklejonym taśmą klejącą pyskiem czy innymi gadami. Jako że gardzimy męczeniem zwierząt, zrobiliśmy sobie tylko zdjęcia przyrody odległej.

Ostatnim etapem była świątynia nad jeziorem. Bardzo ładna, bardzo malownicza i bardzo oblegana przez turystów. I panowie robiący zdjęcia i drukujący od razu odbitki… (Pura Ulun Danu Bratan)

W Ubud mieliśmy trop hostelowy – Jaga i Łukasz nocowali w Goutama Home Stay i polecali. Zajechaliśmy tam, faktycznie ładnie, czysto i jak zwykle cena nam nie pasuje. Nie to, żeby była jakaś wysoka, ale nie można poddawać się bez walki. Dziewczyny wytargowały 300.000 irs za 2 pokoje, w tym jeden z klimą. W każdym łazienka, prysznic, wanna, europejska toaleta. I własne marakuje z drzewka. I śniadanie w cenie. L: odstawiliśmy z Michałem standardowy numer „to my idziemy dalej szukać czegoś tańszego” ;) .

Rozpakowaliśmy się i poszliśmy do lokalu obok na obiad. Tanio nie było, ale było ładnie podane. Ryż nawet był w serduszko ułożony. A ja dostałem super zupę ziemniaczaną, z czosnkiem. REWELACJA, muszę skombinować przepis. Nina za to wciamała wielkiego burgera z mięchem.

Przeszliśmy się po wieczornym Ubudzie, dla mnie takie Krupówki… Michał szukał sklepu z napojami procentowymi, pan od taxi powiedział, że blisko nie ma, ale może zawieźć – został zignorowany i znaleźli na własną rękę jakąś lokalną whiskey. L: Drum Whisky – pierwsza whisky produkowana w Indonezji. Mają nawet odmianę „green label”.

Wieczorową porą wypróbowaliśmy whisky w celach leczniczych, żeby ameba nie wyszła z wody i nas nie opluła. Tak skończył się kolejny dzień.

I co najciekawsze… na następny dzień nie została ustalona pobudka! Po prostu sporą część planu wycieczkowego na Bali, odwaliliśmy właśnie dziś.

Czas na reklamę.
Chcemy gorąco polecić hotel Suka Sari Homestay w Pemuteran. Jak można zobaczyć na zdjęciach poniżej i w poprzednich wpisach panują tam fantastyczne warunki. Standardowa cena za dwójkę wynosi 350000 i taką oficjalnie zapłaciliśmy, tyle że dostaliśmy spory rabat. Nie przypominam sobie, kiedy spałem w tak dobrych warunkach za tak niską cenę. No i ta kamienna łazienka na otwartym powietrzu, z widokiem na palmy lub gwiazdy. Czysto, schludnie, fontanna, basen, chodniczki, rośliny…
Dodatkowo właściciel (nazywa się Suki) to bardzo miły, pomocny i uczynny człowiek. Podróż z nim do Ubud była czystą przyjemnością.

Namiary:
Suki
HP. 081 338 262 829 (telefon do rezerwacji)
DS. Pemuteran, Kec. Gerokgak
Buleleng 81155 Bali
sukasariwarung@gmail.com

Zostaw po sobie ślad